Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Fragmenty książek

Fragment książki „Born to run”

Okładka książki „Born to run” Okładka książki „Born to run” mat. pr.
Gdy pada deszcz, para zawarta w wilgotnym powietrzu spowija nasze miasto wonią fusów dolatującą z fabryki Nescafé na wschodnich obrzeżach miasta.

Dla Patti, Evana, Jess i Sama

Pochodzę z miasteczka z nadmorską promenadą, gdzie niemal wszystko zabarwione jest odrobiną oszustwa. Ja też.

W wieku dwudziestu lat nie byłem buntownikiem jeżdżącym wyścigowym samochodem, tylko grałem na gitarze na ulicach Asbury Park i już zajmowałem mocną pozycję wśród tych, którzy „kłamią” w służbie prawdy – artystów przez małe „a”. Miałem jednak ewidentne atuty: byłem młody, miałem za sobą prawie dziesięć lat hardkorowych występów w barach z grupą dobrych domorosłych muzyków, którzy dopasowali się już do mojego stylu, oraz historię do opowiedzenia.

Ta książka to zarówno kontynuacja tej historii, jak i poszukiwanie jej źródeł. Punktem odniesienia było dla mnie to, co zdarzyło mi się w życiu i co, jak sądzę, wpłynęło na kształt tej historii i moje występy na estradzie. Jedno z pytań, które wciąż zadają mi fani na ulicy, brzmi: „Jak ty to robisz?”. Na następnych stronach spróbuję rzucić trochę światła na to, jak i – co ważniejsze – dlaczego to robię.

Rock’n’rollowy zestaw ratunkowy

DNA, wrodzone zdolności, nauka rzemiosła, rozwój i poświęcenie się pewnej filozofii estetycznej, nieskrywane pragnienie… sławy? miłości? podziwu? zainteresowania? kobiet? seksu? no i… forsy. W takim razie… jeśli chcesz dotrzeć do kresu nocy, konieczny jest zabójczy ogień, który po prostu… nie… przestaje… płonąć.

Oto kilka mogących ci się przydać rzeczy, gdybyś stanął przed osiemdziesięcioma – bądź osiemdziesięcioma tysiącami – krzyczących miłośników rock’n’rolla, którzy czekają, aż zaczniesz robić swoje magiczne sztuczki, aż ni stąd, ni zowąd wyciągniesz z kapelusza coś nie z tego świata, coś, co było tylko podsycaną piosenkami pogłoską, zanim tego dnia zgromadzili się wierni.

Jestem tu, żeby dostarczyć tym wiecznie nieuchwytnym i niezupełnie wiarygodnym „nam” dowód życia. To moja magiczna sztuczka. I jak wszystkie dobre sztuczki zaczyna się od przygotowania. A zatem…

KSIĘGA PIERWSZA. DORASTANIE

Moja ulica

Mam dziesięć lat i znam każde pęknięcie i szczelinę w rozsypującym się chodniku biegnącym wzdłuż mojej ulicy – Randolph Street. Popołudniami jestem tutaj Hannibalem przekraczającym Alpy, żołnierzem toczącym zaciekłą walkę w górach i jednym z niezliczonych bohaterskich kowbojów przemierzających skaliste szlaki Sierry Nevady. Gdy leżę brzuchem na kamieniach, obok mrowisk, które pojawiają się niczym maleńkie wulkany na styku ziemi i betonu, mój świat rozciąga się w nieskończoność, a przynajmniej aż do domu Petera McDermotta na rogu Lincoln i Randolph, jedną przecznicę dalej.

Po tych ulicach wożono mnie w wózku, na nich stawiałem pierwsze kroki i tam dziadek uczył mnie jeździć na rowerze; tam też zaliczałem swoje pierwsze bójki, po których czasem dawałem nogę. To na nich poznałem głębię prawdziwych przyjaźni i płynącą z nich pociechę, to tam po raz pierwszy poczułem napięcie seksualne, a w czasach przed upowszechnieniem klimatyzatorów obserwowałem wieczorami, jak werandy zapełniają się sąsiadami szukającymi okazji do rozmowy oraz wytchnienia od letniego skwaru.

Tutaj, w heroicznych turniejach ulicznych kręgli, uderzałem pierwszą z setki różowych kauczukowych piłek w pięknie wyprofilowaną krawędź chodnika przed domem. Wspinałem się na spiętrzone przez pracujące w środku nocy pługi pryzmy brudnego śniegu, przechodząc po nich od rogu do następnej przecznicy, Edmund Hillary z New Jersey. Ja i moja siostra regularnie wystawaliśmy niczym gapie, zaglądając do kościoła na rogu naszej ulicy przez wielkie drewniane drzwi; byliśmy świadkami odwiecznej rewii chrztów, ślubów i pogrzebów. Śledziłem mojego przystojnego, niechlujnie eleganckiego dziadka, gdy wędrował chwiejnym krokiem, ze sparaliżowaną lewą ręką przy piersi, „ćwicząc” po wyniszczającym udarze, po którym nigdy nie doszedł do siebie.

W ogródku przed naszym domem, zaledwie metr od werandy, stoi największe drzewo w mieście, strzelisty buk czerwonolistny. Tak bardzo góruje nad naszym domem, że wystarczyłoby jedno celne uderzenie pioruna, a wszyscy zginęlibyśmy jak ślimaki rozgniecione małym palcem Boga. Nocą, gdy przetacza się nad nami burza i błyskawice zabarwiają naszą sypialnię na błękitno, obserwuję jego ramiona ożywające na wietrze wśród białych błysków i leżę, martwiąc się o mojego przyjaciela potwora. W słoneczne dni jego korzenie są fortem dla moich żołnierzy, zagrodą dla koni i moim drugim domem. Mam zaszczyt być pierwszą osobą w naszym kwartale, która wspięła się na jego wierzchołek. To moja ucieczka przed wszystkim, co na dole. Godzinami wędruję wśród gałęzi, stłumione głosy moich kumpli dolatują z chodnika pod drzewem, gdy próbują śledzić trasę mojej wędrówki. W spokojne letnie wieczory ja i moi kumple – kawaleria o zmierzchu – przesiadujemy pod ospałymi ramionami buka, czekając na dzwonki lodziarza i porę snu. Słyszę głos wzywającej mnie babci, ostatni dźwięk długiego dnia. Wchodzę na werandę od frontu, okna naszego domu jarzą się w letnim półmroku; pozwalam, by ciężkie drzwi zamknęły się za mną, i razem z siedzącym w dużym fotelu przed piecykiem naftowym dziadkiem przez mniej więcej godzinę patrzymy w ekran małego czarno-białego telewizora, który rozświetla pokój i rzuca widmowe cienie na ściany oraz sufit. Później zapadam w sen w najwspanialszym i najsmutniejszym sanktuarium, jakie kiedykolwiek poznałem – w domu moich dziadków.

Mieszkam tu z moją młodszą o rok siostrą Virginią, z rodzicami – Adele i Douglasem Springsteenami, z dziadkami – Fredem i Alice oraz z psem Combrem. Mieszkamy, dosłownie, na łonie Kościoła katolickiego, o rzut futbolówką przez zarosłe burzanem pole od probostwa, żeńskiego zakonu, kościoła św. Róży z Limy oraz szkoły podstawowej.

Chociaż Bóg góruje nad nami, tutaj otaczają go ludzie – a dokładniej szaleńcy. Moja rodzina ma pięć domów stojących tak, że tworzą literę L, i przylegających na rogu do kościoła z czerwonej cegły. W czterech mieszkają staromodni Irlandczycy, ludzie, którzy mnie wychowują – McNicholasowie, O’Haganowie, Farrellowie – a po drugiej stronie ulicy znajduje się samotna placówka Włochów, którzy urozmaicili moje wychowanie. Tworzą ją członkowie pochodzących z Sorrento rodzin Sorrentino i Zerillich, którzy trafili tu przez Brooklyn i Ellis Island. Tutaj mieszka matka mojej mamy, Adelina Rosa Zerilli, starsza siostra mamy, Dora, mąż Dory – Warren (Irlandczyk, rzecz jasna) oraz ich córka, starsza ode mnie kuzynka Margaret. Ona i mój kuzyn Frank są mistrzami jitterbuga, wygrywają konkursy taneczne i zdobywają trofea na całym wybrzeżu New Jersey.

Klany te rzadko utrzymują kontakty towarzyskie z ludźmi z naprzeciwka, choć nie zachowują się też nieżyczliwie.

Dom, gdzie mieszkam z dziadkami, jest własnością babci ze strony mojej matki, mojej prababki „Nany” McNicholas, która mieszka przy tej samej ulicy i jest w doskonałej formie. Powiedziano mi, że pierwsze nabożeństwo i pierwszy pogrzeb w naszym mieście odbyły się u nas w salonie. Mieszkamy tu pod czujnym okiem ciotki Virginii, starszej siostry mojego ojca, która w wieku pięciu lat zginęła pod kołami ciężarówki, gdy na swoim trzykołowym rowerze przejeżdżała obok stacji benzynowej na rogu. Jej portret wisi na ścianie, tchnąc upiorną wonią i opromieniając swoim niefortunnym losem nasze rodzinne spotkania.

To utrzymany w tonacji sepii oficjalny portret małej dziewczynki w staromodnej sukience z białego lnu. W świetle tego, co się stało, jej na pozór łagodne spojrzenie komunikuje: „Uważaj! Świat jest niebezpiecznym i bezlitosnym miejscem, w którym strącą cię z rowerka w martwą, czarną otchłań tego, co nieznane, i będzie cię brakować tylko tym biednym, nierozważnym i nieszczęsnym ludziom”. Jej matka, moja babcia, usłyszała to przesłanie głośno i wyraźnie. Po śmierci córki spędziła dwa lata w łóżku, a na czas rekonwalescencji wysłała mojego ojca, dziecko zaniedbane i cierpiące na krzywicę, na przedmieścia, by mieszkał tam z innymi krewnymi.

Mijał czas; mój ojciec rzucił szkołę w wieku szesnastu lat i zaczął pracować jako chłopiec na posyłki w wytwórni dywanów Karagheusiana, pełnej krosien i ogłuszającego dzwonienia maszyn fabryce, która rozciągała się po obu stronach Center Street w części miasta zwanej Teksasem. Dwa lata później wyruszył z Nowego Jorku na wojnę na pokładzie Queen Mary. Służył jako kierowca ciężarówki podczas niemieckiej ofensywy w Ardenach, zobaczył ten niewielki skrawek świata, jaki miał zobaczyć, i wrócił do domu. Grał, i to bardzo dobrze, w bilard za pieniądze. Poznał moją matkę i zakochał się w niej, obiecując, że jeżeli za niego wyjdzie, to on zdobędzie stałą pracę (dzwonek alarmowy!). Pracował z jej kuzynem, Davidem „Dimem” Cashionem, na linii produkcyjnej w zakładach Forda w Edison i wtedy pojawiłem się ja.

Dla mojej babci byłem pierworodnym dzieckiem jej jedynego syna i pierwszym niemowlęciem w domu od czasu śmierci jej córki. Moje narodziny przywróciły jej cel w życiu. Z zapamiętaniem skorzystała z okazji. Jej misją stało się całkowite uchronienie mnie przed światem wewnętrznym i zewnętrznym. Niestety, jej pełne determinacji, ślepe poświęcenie miało doprowadzić do sporów z moim ojcem i wzajemnych uraz oraz ogromnego zamieszania w rodzinie. Miało to nas wszystkich pociągnąć w dół.

Gdy pada deszcz, para zawarta w wilgotnym powietrzu spowija nasze miasto wonią fusów dolatującą z fabryki Nescafé na wschodnich obrzeżach miasta. Nie lubię kawy, ale lubię ten zapach. Dodaje otuchy; jednoczy mieszkańców miasta we wspólnym doświadczeniu zmysłowym; to dobra branża, podobnie jak wytwórnia dywanów, która wypełnia nasze uszy hałasem, daje pracę i sygnalizuje, jak żywotne jest nasze miasto. To miejsce – słychać je i czuć – gdzie ludzie tworzą życie, odczuwają ból, cieszą się drobnymi przyjemnościami, grają w bejsbol, umierają, kochają się, rodzą dzieci, upijają się w wiosenne wieczory i robią, co mogą, żeby powstrzymać demony, które usiłują zniszczyć nas, nasze domy, nasze rodziny i nasze miasto.

Żyjemy tu w cieniu kościelnej wieży, gdzie święta kosa trafia na kamień rzeczywistości, a wszyscy w szemrany sposób cieszą się miłosierdziem Bożym w ekscytującym, zniewalającym, tworzącym warunki do zamieszek na tle rasowym, nieznoszącym dziwaków, budzącym miłość oraz strach i łamiącym serce mieście Freehold w stanie New Jersey.

No to zaczynajmy.

***

Bruce Springsteen, Born to run, tłum. Marek Fedyszak, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2017, s. 510

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną