Lepsze słowo w ich wypadku to efekciarstwo, bo wszystkie solówki są technicznie wypolerowane, a partie perkusji gęste i mocne. Ich podejście charakteryzuje kult sprawności, słabość do patosu, a melodyjne wokale obudowane są w harmonie rodem z nagrań Queen. Choć w niektórych utworach na tym albumie zdolnego wokalistę-kameleona Matta Bellamy’ego usłyszymy a to w roli Bono („Revolt”), a to nawet Bryana Adamsa („Aftermath” – tu z kolei początkowe partie utworu kojarzą się z U2) – znów nie bez pewnej egzaltacji i wciąż z wykorzystaniem wszelkich dostępnych efektów. W opowieści o systemie, który wszelkimi dostępnymi metodami próbuje z człowieka zrobić bezwolną maszynę – ludzkiego drona. Łatwo się taki styl grania parodiuje, ale w przypadku płyty „Drones” trudno sobie tym zaprzątać głowę, bo nie wydaje się, by w liczącej siedem tytułów dyskografii Muse miała eksponowane miejsce. Ciągłe skojarzenia, które wyglądały w pierwszych latach istnienia grupy na przypadek, tutaj układają się w jakiś wykalkulowany (nomen omen) system.
Muse, Drones, Warner