Nie Elvis, nie Perkins, a jednak Elvis Perkins
Recenzja płyty: Elvis Perkins, "Elvis Perkins in Dearland"
Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwiskiem Elvisa Perkinsa, pomyślałem, że mam do czynienia z żyjącym wspomnieniami rocka-billy czy wczesnego rock and rolla przebierańcem. Cóż za banalny pomysł – połączyć imię króla rock and rolla z nazwiskiem autora „Blue Suede Shoes” i epatować tym miłośników staroci. Moje niechętne nastawienie do EP nieznacznie zmieniło się, gdy poznałem prawdę.
Otóż EP naprawdę nazywa się Perkins, gdyż jest synem znakomitego, nieżyjącego już, amerykańskiego aktora Anthony’ego Perkinsa („Psychoza”!). OK, pomyślałem, nepotyzm w rozkwicie, nie tylko u nas. Znane nazwisko otwiera więcej drzwi. A potem posłuchałem tego, co EP robi, i publicznie odszczekuję wszystkie nieprzyjemne rzeczy, które przyszły mi do głowy na jego temat. Dobra gitara, dobry wokal, dobre (wszystkie własne) kompozycje. Artysta ciąży bardziej w stronę ballady, ale dobrze daje sobie radę z utworami szybszymi, zaliczanymi do pojemnej grupy tzw. americana (na przykład świetny „Shampoo” otwierający płytę). To już drugi album Perkinsa, zdecydowanie wart uwagi.
Elvis Perkins, Elvis Perkins in Dearland, XL Recordings 2009