Rockowa tygrysica zmienną jest
Recenzja płyty: PJ Harvey & John Parish, "A Woman a Man Walked By"
Najnowszą - nagraną z kompanem sprzed lat Johnem Parishem - płytę PJ Harvey można uznać za syntezę jej dotychczasowej twórczości. Z jednej strony dostajemy gorące wyznania i ostre, rockowe zaczepki - kiedy PJ „męskim" głosem z pogardą warczy „I want his fucking ass", ma się pewność, że nie rzuca słów na wiatr. Z drugiej delikatne, depresyjne piosenki. Liryczne oblicze wokalistki poznaliśmy już na poprzedniej płycie „White Chalk", gdzie w towarzystwie eterycznych brzmień pianina, harfy, cytry, banjo i melotronu, delikatnie i wysoko śpiewała o znękanym sercu swej bohaterki.
Teraz zestawia te aspekty - brutalne obok delikatnego, subtelne obok surowego. Pokazuje różne wymiary swej niejednoznacznej osobowości, całą paletę emocji. Słuchacz ani na chwilę nie wyłącza uwagi - ciężko przewidzieć, co za chwilę pojawi się za zakrętem. Kompozycje i aranżacje Parisha pozwoliły PJ zaprezentować się wokalnie: raz śpiewa jak dziecko, innym razem jak dojrzała kobieta, jeszcze innym jak staruszka, nisko lub wysoko. Krzyczy, jęczy i szepcze. Różnorodność brzmi naturalnie, nie sprawia wrażenia wydumanej gierki dwójki wyjadaczy. Syntetyczny charakter albumu nie ma nic wspólnego z kombatanctwem czy próbami wykrzesania z siebie ognia, który dawno przygasł.
PJ jest w pełni formy. Rockowa tygrysica nie stępiła pazurków, za to wzbogaciła osobowość. Wciąż twórczo czerpie z swego mrocznego stylu, rozpala namiętności, wywołuje dreszczyk grozy, wrzeszczy jak rozwścieczone zwierzę, przekonująco opowiada o pustce, samotności i zmęczeniu. Na własnych zasadach rozpętuje wciągający, rockowy rytuał.
PJ Harvey & John Parish, A Woman a Man Walked By, Universal 2009