Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Paszporty POLITYKI

Bareja mnie nie śmieszy

Rozmowa z Borysem Lankoszem

Tadeusz Późniak / Polityka
"Ktoś powiedział, że zrobiłem ze stalinizmem to, co Tarantino z nazizmem, wprowadziłem go do popkultury i obnażyłem" - mówi reżyser, laureat Paszportu „Polityki” w kategorii film.

Zdzisław Pietrasik: – Wrócił pan ze Stanów bez nominacji do Oscara.

Borys Lankosz: – Bez nominacji, ale to były bardzo ciekawe trzy tygodnie. Krótka lekcja Ameryki.

Pierwszy raz był pan w Ameryce?

Nie, nie, ale teraz wszedłem w inną przestrzeń. Pokazywaliśmy „Rewers” w Nowym Jorku, w Los Angeles i na festiwalu w Palm Springs w Kalifornii. Zupełnie różne doświadczenia. W Nowym Jorku mieliśmy wspaniałe przyjęcie, reklama w „New York Timesie” i „Village Voice” sprawiła, że przed kinem stowarzyszenia amerykańskich reżyserów ustawiła się kolejka aż po Carnegie Hall.

Dużo Polaków?

Myślę, że mniej niż 30 proc., a reszta to kosmopolityczna widownia, podobnie było na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA). Okazało się, że oni naprawdę dużo wiedzą o Europie, o Polsce i o polskim kinie.

Wszystko w filmie było dla nich jasne?

Nie mieli najmniejszych problemów. Natomiast w Palm Springs zrozumiałem, że nominacji do Oscara nie dostanę.

Dlaczego nie?

Wśród widowni, zresztą bardzo licznej, znajdowało się sporo członków Akademii Filmowej zgłaszających rekomendacje właśnie w kategorii „foreign Oscar”. To są przeważnie emeryci, przyjeżdżający tu, aby przy okazji wygrzać kości. Niektóre ich pytania mnie zdumiewały, np. jeden pan zapytał, dlaczego bohaterka w finale zapala świeczkę i co symbolizuje ten pomnik? Musiałem tłumaczyć, że to jest miejsce, w którym Sabina pochowała szczątki ojca swego dziecka. Aha, teraz rozumiem, odpowiedział, a ja przez moment poczułem takie ukłucie, czy coś zrobiłem źle...

Właśnie chciałem o to zapytać: co po amerykańskich doświadczeniach należałoby zmienić w „Rewersie”, by stał się bardziej zrozumiały i uniwersalny?

Mogłem zrobić wyraźniejsze ujęcie Pałacu Kultury, ale przecież pokazany jest trzy razy. Były i inne uwagi. Ktoś się poskarżył, że w filmie jest strasznie dużo dialogów, a czytanie napisów męczy. I rzeczywiście, kiedy potem zobaczyłem listę filmów nominowanych w tej kategorii, to okazało się, że kazachski w ogóle nie ma dialogów, w bułgarskim dialogów bardzo mało...

Jaki zatem powinien być przepis na film polski ubiegający się o oscarową nominację?

Rozmawiałem z Jolą Czaderską-Hayek, Polką od zawsze mieszkającą w Los Angeles i doskonale znającą tamtejsze środowisko filmowe, która mi powiedziała: Jeżeli chce się dostać Oscara, należy unikać, jak ona to ładnie określiła, „wszelkiej etnicznej symboliki”. Jeżeli coś jest symboliczne, więc niejednoznaczne, to oni z góry zakładają, że musi być nieczytelne. Najlepiej więc odwoływać się do zbiorowych archetypów i pamiętać, że akademicy reprezentują gust raczej konserwatywny. Kino ma być relaksem, przyjemnością.

Jednak nominowali austriacką „Białą wstążkę” Michaela Haneke, która z całą pewnością przyjemności nie dostarcza.

Ponieważ akademicy typujący filmy nieanglojęzyczne parę razy straszliwie się skompromitowali, postanowiono powołać coś w rodzaju wewnętrznego ekskluzywnego komitetu, który ma nie dopuszczać więcej do takich wpadek. Stąd nominacja dla „Białej wstążki”. Nie sądzę, żeby dziadkom z Palm Springs film się podobał.

Na festiwalu w Berlinie znowu nie ma żadnego polskiego filmu.

Wiem, że dyrektor Berlinale pytał o „Rewers”, ale okazało się, że nie może być nawet brany pod uwagę, ponieważ wcześniej został zaprezentowany podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, który awansował do kategorii A, i jak tutaj coś się pokaże, to nie można potem zgłaszać tytułu na liczące się festiwale.

Podobny los spotkał „Dom zły” Smarzowskiego.

My nie wiedzieliśmy, że „palimy” swoje filmy, wręcz przeciwnie, dyrektor festiwalu Stefan Laudyn przekonywał nas, że wcale tak nie jest. Ostatecznie „Rewers” pokazany zostanie na targach filmowych w Berlinie i, jak słyszę, zainteresowanie jest bardzo duże.

Dobre i to. Ale wróćmy jeszcze do odbioru „Rewersu” w Polsce. Dopiero teraz, przygotowując się do rozmowy, zauważyłem, że jury dziennikarskie dało panu w Gdyni nagrodę za odwagę.

Naprawdę nie wiem, co mieli na myśli. Nie było dla mnie aktem szczególnej odwagi robienie tego filmu, ponieważ koncentrowałem się na emocjach i na samej historii napisanej przez Andrzeja Barta, którą od razu pokochałem. Szerszy kontekst społeczno-polityczny był dla mnie mniej istotny.

A może nagradzającym chodziło o to, że miał pan odwagę pokazać stalinizm inaczej, trochę go oddemonizować?

Czy ja coś oddemonizowałem? Nie wiem, przecież stalinizm w moim filmie jest groźny.

Widzów mógł zwieść humor, tymczasem pan powiedział w jednym z wywiadów, że ekranowy ubek grany przez Marcina Dorocińskiego jest diabłem.

Choć w pierwszej scenie przypomina Humphreya Bogarta.

Diabeł potrafi się przebrać i zawsze na początku robi dobre wrażenie.

Potem okazuje się, kim jest naprawdę. Ubek jest w sumie dosyć banalny, ale jak pisała Hannah Arendt, zło jest banalne.

Jaka właściwie jest ta inteligencja pokazywana w „Rewersie”, warszawska czy krakowska?

Oj, warszawska!

Trudno nie zauważyć, gdzie toczy się akcja, ale myślę o systemie wartości, które te kobiety wyznają, o ich rozsądku i imperatywie przetrwania za wszelką cenę.

No tak, matka jest serwilistyczna, mówi nawet córce, oddaj zakazaną monetę, spokój i bezpieczeństwo naszej rodziny jest najważniejsze. Ale po pierwsze, one są kobietami i dla nich obowiązek przetrwania jest najważniejszy. Ale tam są liczne odniesienia do warszawskiej historii, do Powstania, jest ten etos, którego Kraków jest pozbawiony. Wynajmuję mieszkanie na Narbutta i na człowieku z Krakowa ogromne wrażenie robi to, że na podwórku w ścianie mojego budynku są do dziś dziury po kulach, cała ściana jest ostrzelana. W Krakowie tego nie ma, z jednej strony Kraków jest pozbawiony tego etosu, z drugiej strony jest tam zachowana ciągłość. Ale ta ciągłość trochę usypia.

Wszyscy z Krakowa uciekacie do Warszawy, „Przekrój”, Małgorzata Szumowska, pan...

Był taki film z Billem Murrayem, który budził się co rano w tym samym dniu...

„Dzień świstaka”.

Kraków to jest „Dzień świstaka”.

Podczas spotkań z widzami pamiętającymi czasy stalinowskie nie próbo-wano pana przekonywać, że wszystko wyglądało inaczej niż na ekranie?

Nie, nigdy się tak nie zdarzyło. Bywają natomiast sytuacje inne, tak sympatyczne, że aż wstyd o nich wspominać. Podchodzi do mnie pani: Dziękuję, „Rewers” to jeden z najlepszych polskich filmów od czasu „Zezowatego szczęścia”. I rozwija: Jako młoda dziewczyna byłam z moim ojcem przeżywającym wciąż traumę po kampanii wrześniowej, w której brał udział, na filmie Munka i proszę sobie wyobrazić, nigdy nie widziałam go tak uśmiechniętego i szczęśliwego jak podczas oglądania sceny z Kobielą, który w masce gazowej biega po polu kapusty. Pan to samo uczynił ze stalinizmem. Trudno o większy komplement. Przypuszczam, że udało nam się w „Rewersie” dotknąć czegoś ważnego w podświadomości Polaków, bo trudno ten sukces, jeszcze przed rokiem dla mnie niewyobrażalny, traktować tylko w kategoriach artystycznych. Czarno-biały film o stalinizmie, który obejrzało już prawie 400 tys. widzów!

Nawet tytuł „Rewers” wcale nie jest tak bardzo zachęcający.

Film Krzysztofa Zanussiego mógłby mieć taki tytuł. Więc to jest chyba zjawisko socjologiczne, może po prostu dojrzeliśmy jako naród do tego, by zmierzyć się z demonami przeszłości i uwolnić się od nich. Parę razy coś takiego w kinie się zdarzyło. Pamięta pan, co zrobił z Holocaustem Benigni w filmie „Życie jest piękne”?

A ostatnio Tarantino z drugą wojną światową w „Bękartach wojny”.

Ktoś nawet powiedział, że zrobiłem ze stalinizmem to samo co Tarantino z nazizmem, wprowadziłem go do popkultury i obnażyłem. To ciekawe skojarzenia, bo ja tak w ogóle nie myślałem.

Jak teraz robić filmy o przeszłości? To chyba wspomniany Tarantino powiedział, że fakty można dzisiaj sprawdzić w Google’u, natomiast filmowcy powinni na kanwie autentycznych zdarzeń opowiadać ciekawe historie.

Takie myślenie jest jednak trochę niebezpieczne.

Ależ tak, bo przypuśćmy, że ktoś niemający pojęcia o historii, a wielu młodych widzów na Zachodzie nie ma nawet elementarnej wiedzy, wybierze się na „Bękarty wojny”.

Będzie przekonany, że Hitler zginął w kinie. W pracy magisterskiej o „Pianiście” Polańskiego, którą pisałem w łódzkiej szkole filmowej, zacytowałem wyniki ankiety przeprowadzonej przez rabina wśród żydowskiej amerykańskiej młodzieży. Pytał ich, jak wyobrażają sobie życie w getcie warszawskim? Odpowiedzi były zdumiewające: to było okropne życie, oni nie mieli kolorowych telewizorów, byli biedni, nie stać ich było na nowe dżinsy. Naprawdę tak odpowiadali. Trzeba więc zachowywać w kinie równowagę. Świetnie, że w tym samym roku powstał „Popiełuszko” i „Generał Nil”, a z drugiej strony „Rewers”.

Pańscy rówieśnicy zaczęli ostatnio interesować się PRL, zresztą w różnym celu, na przykład w teatrze PRL wygląda bardzo kolorowo.

Jakoś mnie to nie intryguje.

PRL coraz częściej postrzegany jest poprzez filmy Barei.

No tak, ale Bareja mnie nie śmieszy. Raz można „Misia” zobaczyć, ale dwadzieścia razy? „To nie moja filiżanka herbaty”.

O tym u nas się nie rozmawia, ale spytam pana o pieniądze. Czy sukces frekwencyjny miał wpływ na honorarium?

A skądże, dostałem normalne honorarium jak za debiut. Wynik frekwencyjny nie ma tu nic do rzeczy. Zysk dzielą między siebie przede wszystkim kiniarze, a potem dystrybutor i producent.

Za to pewnie posypały się oferty?

Na razie dostaję propozycje kręcenia seriali albo jakichś fabuł, ale to wszystko jest niedobre, więc odmawiam. Koncentruję się na przygotowaniach do realizacji „Fabryki muchołapek”. Andrzej Bart, autor powieści, pracuje właśnie nad scenariuszem.

Wie pan, co to jest syndrom drugiego filmu?

Niektórzy chwaląc mnie za „Rewers” mówili, no gratuluję, gratuluję, a zarazem współczuję. A dlaczegoż to? Bo po takim debiucie trudno będzie panu zrobić drugi film. Nie mam w ogóle takiego lęku, a projekt, który obecnie przygotowuję, jest mocniejszy od debiutu. „Rewers” to była zaledwie wprawka. To tak jakbym poprowadził kwartet smyczkowy, a teraz miał dyrygować symfonią.

To nie jest przypadkowe porównanie. Miał pan być muzykiem.

Od szóstego roku życia gram na fortepianie, skończyłem średnią szkołę muzyczną, bardzo długo myślałem, że będę pianistą, to jest ciągle bardzo ważna część mnie.

Kiedy ostatnio pan grał?

Właśnie podczas pobytu w Nowym Jorku. Znajomi mieli w domu fortepian, wybrali się na zakupy, ja zostałem sam i grałem przez dwie godziny. Było super.

***

Borys Lankosz, ur. w 1973 r. w Krakowie. Jest absolwentem Wydziału Reżyserii PWSFTViT w Łodzi. Jego pierwszy film dokumentalny „Rozwój” (2001 r.), o pensjonariuszach domu pomocy społecznej, dostał wiele nagród na międzynarodowych festiwalach. Następnie realizował dokumenty, m.in. „Polacy, Polacy” (2002 r.), „Niepokonani” (2006 r.) oraz „Radegast” (2008 r.). „Rewers”, którym zadebiutował w fabule, zdobył Złote Lwy na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Polityka 8.2010 (2744) z dnia 20.02.2010; Kultura; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Bareja mnie nie śmieszy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną