Krystyna Callas
Recenzja spektaklu: „Maria Callas. Master Class”, reż. Andrzej Domalik
W Narodowym Janusz Gajos wrócił do monodramu „Msza za miasto Arras”, który grał w 1994 r. w warszawskim Powszechnym. W planach na ten sezon Teatru IMKA – storpedowanych przez problem ze sponsorem – było wznowienie hitowego „Testosteronu” z Teatru Montownia. Teraz zaś do jednego ze swoich dawnych przebojów, z premierą w 1997 r. w Powszechnym, wraca Krystyna Janda. Nowa-stara „Maria Callas. Master Class” jest utworem opartym na schemacie: młodzi śpiewacy chcą śpiewać, mają ładne głosy, ale nie czytają partytur, nie mają pojęcia, kogo grają, o interpretacji roli czy arii nigdy nie słyszeli. Co Callas im uświadamia, dorzucając garść złośliwości, życiowych porad i ogólnych stwierdzeń na temat sztuki i artysty. Po czym słyszymy arie w ich – naprawdę świetnym – wykonaniu. I tak trzy razy. W przerwach zaś legendarna śpiewaczka wspomina swoje życie: wojenną młodość, triumfy sceniczne i nieszczęśliwe związki z mężczyznami.
W roli nauczycielki i gwiazdy Janda – co nie jest żadnym zaskoczeniem – jest wspaniała i nawet zdania w stylu „Wierzę, że wybierając sztukę, przyczyniamy się do tego, żeby ten świat stawał się piękniejszy i lepszy” nie brzmią w jej ustach pretensjonalnie. Za to część „osobista” to kompletna porażka, bardziej jednak reżyserska niż aktorska. Bo trudno winić aktorkę, że wypada śmiesznie, dialogując w ciemnościach na dwa głosy: raz udając Callas, raz jednego z jej mężczyzn.
Terrence McNally, Maria Callas. Master Class, reż. Andrzej Domalik, Och-Teatr w Warszawie