Do trzech razy sztuka
Recenzja spektaklu: „Les Misérables”, reż. Zbigniew Macias
Myślę, że nie byłoby wielkich protestów, gdyby ogłoszono „Les Misérables” najwspanialszym w historii musicalem. Światowa premiera miała miejsce w 1980 r., a w Polsce wystawiany był dwukrotnie: w 1987 r. w gdyńskim Teatrze Muzycznym (reż. Jerzy Gruza) oraz w 2010 r. w stołecznej Romie. I za każdym razem były to realizacje wyśmienite, wysoko zawieszające poprzeczkę. Łódzki teatr z jednej więc strony mierzył się zarówno z polską, jak i światową legendą, zaś z drugiej – z materiałem, który trudno sknocić. Wszystko tu bowiem zostało stworzone perfekcyjnie, od scenariusza począwszy, a na genialnej wprost muzyce Claude’a-Michela Schönberga kończąc (wychodząc z teatru trudno się zdecydować, który song nucić pod nosem). Jak sobie poradzono?
Jak na placówkę pozbawioną siły rażenia teatrów muzycznych w Gdyni, Warszawie czy Chorzowie, zaskakująco dobrze. Słusznie zrezygnowano z jakichkolwiek formalnych eksperymentów, bo poprawiać to dzieło, to jak rozbudowywać wieżę Eiffla. I tylko raz dyskretnie puszczono oko do publiczności, „zatrudniając” Fantynę w fabryce włókienniczej. Przygotowano skuteczny wyciskacz łez, tym bardziej wiarygodny, że jak na standardy musicalowe, większość wykonawców wykazała się zaskakująco dużymi zdolnościami aktorskimi. I nawet jeśli czasami w jednym miejscu coś lekko szwankuje (np. orkiestra), to w innym otrzymujemy z nawiązką porcję emocji i jakości. Jak choćby w genialnych dwóch męskich kreacjach: młodego (!) Marcina Jajkiewicza jako starego Jean Valjeana i Piotra Płuski jako Javerta oraz dziecięcej Pawła Szymańskiego jako Gavroche’a. Z trzech wielkich ról kobiecych kroku dotrzymuje im Agnieszka Przekupień jako Fantyna. Nędznicy znów okazali się bogaci.
Les Misérables, reż. Zbigniew Macias, Teatr Muzyczny w Łodzi