To narysowany grubawą kreską portret ówczesnej/dzisiejszej polskości, zakompleksionej, słabej, ale tym bardziej prężącej muskuły, bo świat przecież patrzy, i zawsze gotowej przeobrazić zwykle pocieszny miks słomy w butach ze snami o potędze w nadwiślańską wersję faszyzmu i zamordyzmu. Patrząc na to, co się z nami dzisiaj dzieje, trudno jakoś zaciekle domagać się od twórców niuansowania – ot, jaki kraj, takie portrety. Dlatego może nie ma co marudzić, że wszystko tu takie dosłowne? Od scenografii przedstawiającej, a jakże, transatlantyk – w dobie powrotu retoryki Marca ’68 statek i emigracja mają swoją dodatkową, ciężką wymowę. Po aktorstwo „typów”, zresztą całkiem niezłe. Artur Barciś w roli polskiego ambasadora gra na granicy szarży, ale utrzymuje się po właściwej stronie, a Przemysław Bluszcz jako „Gombrowicz”, inteligent próbujący uwolnić się od polskości, choć z każdym krokiem zaplątujący się w nią bardziej, także z konformizmu i przez zasiedzenie, jest nie tyle porte-parole autora, ile inteligenckiego czy mieszczańskiego widza Ateneum.
Witold Gombrowicz, Trans-Atlantyk, reż. Artur Tyszkiewicz, Teatr Ateneum w Warszawie