Tygodnik Polityka

Pożegnalny wywiad Włodzimierza Cimoszewicza. Senator ostrzega: Polska jest w niebezpieczeństwie

Nie twierdzę, że Andrzej Duda będzie fatalnym prezydentem, nikt z nas nie ma jednak racjonalnych przesłanek do stwierdzenia, że będzie dobrym prezydentem – mówi Włodzimierz Cimoszewicz, były premier i marszałek Sejmu, który żegna się z polityką.

 

Mówi, że teraz odczuwa głód świata. Kiedyś jednak wybrał puszczę.Piotr Mecik/ForumMówi, że teraz odczuwa głód świata. Kiedyś jednak wybrał puszczę.

Janina Paradowska: – Przed wyborami prezydenckimi mówił pan, że nie weźmie udziału w pierwszej turze, bo nie ma kandydata, którego może poprzeć z przekonaniem i że w istocie nic się nie zdarzy. I proszę, tak wiele się zdarzyło. Pomylił się pan.
Włodzimierz Cimoszewicz: – Nie pomyliłem się. Mój udział w pierwszej turze niczego by nie zmienił.

Ale nie wyczuł pan klimatu, że coś się szykuje.
Jedno było pewne – że pierwsza tura nie przyniesie rozstrzygnięcia. W przeciwieństwie do sytuacji z 2010 roku, kiedy rozstrzygnięcie w pierwszej turze było możliwe i kiedy Komorowskiego poparłem. Miała o to do mnie pretensje lewica, a ja uważałem, że to lewica błądzi, zachowuje się szkodliwie. Uważam jednak, że każdy z nas w sytuacji, która nie jest krańcowa, ma prawo wyrazić swój sprzeciw wobec sposobu, w jaki kandydaci zabiegają o nasze poparcie. Żadnemu kandydatowi nic się z automatu, z urzędu nie należy.

W moim przekonaniu Bronisław Komorowski prowadził od początku kampanię fatalnie. Pamiętam jego wywiad z Moniką Olejnik, podczas którego na pytanie o debatę zareagował gniewnie i agresywnie, czuł się wręcz urażony. Pytany o największe osiągnięcia prezydentury, bardzo spontanicznie odpowiedział, że przecież odbył więcej podróży zagranicznych niż Kwaśniewski. To była katastrofa. Widać było, że nie jest przygotowany do tych wyborów, do kampanii, nawet nie ma swojej narracji, swojej opowieści o własnej prezydenturze. W takich okolicznościach nie widziałem powodu, by demonstracyjnie udzielać mu poparcia. Zapowiedziałem, że zagłosuję na niego w drugiej turze. I tak też zrobiłem.

Czy to, co stało się w wyborach prezydenckich – wybór Andrzeja Dudy, wynik Kukiza – jest niebezpieczne dla Polski?
Tak. Jest niebezpieczne. Będziemy mieli do czynienia z prezydentem, o którym nadal wiemy niezwykle mało. Jest doprawdy zdumiewające, że można powierzyć tak ważne stanowisko w państwie – bo konstytucja mimo wszystko daje prezydentowi spore możliwości – człowiekowi, który sześć miesięcy przed wyborami praktycznie nie był znany 95 proc. społeczeństwa, a może nawet jeszcze większej liczbie. Jeżeli przyjmuje się kogokolwiek do jakiejś w miarę odpowiedzialnej pracy, staramy się zobaczyć, kto to jest, jaki ma dorobek, sprawdzić doświadczenie, wiarygodność, rekomendacje. A tu nic. Powierzamy państwo nieznanej osobie.

Nie twierdzę, że Andrzej Duda będzie fatalnym prezydentem, nikt z nas nie ma jednak racjonalnych przesłanek do stwierdzenia, że będzie dobrym prezydentem. Po prostu tego nie wiemy. Pierwsze zachowania i wypowiedzi nie wyglądają zachęcająco. Jeśli Andrzej Duda za swoje główne przesłanie uważa demonstrowanie, bardzo ostentacyjne zresztą, swego światopoglądu, to już pojawia się pytanie – czy on rozumie, że społeczeństwo jest zróżnicowane i on jako głowa państwa, czy tego chce czy nie, winien starać się być prezydentem wszystkich, różnych obywateli?

Jeśli chodzi o wynik zbliżających się wyborów parlamentarnych, on po prostu nie może być dobry, on może być tylko mniej zły. Za wynik mniej zły uznam wygraną Platformy, na którą obecnie się nie zanosi. Po ośmiu latach można mówić o daleko idącym rozczarowaniu rządami tej partii.

Pamiętam swoją długą rozmowę z Tuskiem sześć lat temu, po dwóch latach rządzenia. Powiedziałem mu wówczas: przez dwa lata zrobiliście niewiele. Mogę zrozumieć, że skoncentrowaliście na uspokojeniu atmosfery w kraju rozhuśtanej rządami PiS. To było bardzo ważne. Ważne było uspokojenie atmosfery wokół Polski w wymiarze międzynarodowym. Powiedziałem mu jednak także, że mając tak duże zaufanie, mogą znów wygrać wybory, ale jeśli zmarnują kolejne lata, nic nie robiąc, to odpowiedzialność za tak długi okres będzie ogromna.

I, niestety, w zasadzie tak się stało. Poza jedną ważną i trudną decyzją dotyczącą wieku emerytalnego, za czym sam głosowałem, niczego odważnego i poważnego nie zrobiono. Nawet nie spróbowano zainicjować głębszej dyskusji społecznej na temat przyszłości albo skupić ludzi na myśleniu o sprawach ważnych. W związku z tym ludzkie głowy wypełnia dziś siano związane ze skandalikami czy innymi mało ważnymi historyjkami. Bardzo krytycznie oceniam te osiem lat, ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że rządy PiS, jeśli nadejdą, będą jeszcze gorsze. Będą szkodliwe, bo nie wierzę w cudowną wewnętrzną przemianę tej partii. Ona po prostu skupia ludzi, którzy w przeszłości dowodzili, że prawo, praworządność nie są dla nich istotne. Pan Ziobro może nie być ministrem sprawiedliwości, ale duch Ziobry za aprobatą pana Kaczyńskiego wróci.

Włodzimierz Cimoszewicz i Donald Tusk, 2009 r.Sławomir Kamiński/Agencja GazetaWłodzimierz Cimoszewicz i Donald Tusk, 2009 r.

Wszystko wskazuje też, że szefową rządu będzie jedna z dwóch pań: albo pani Kopacz, albo pani Szydło. Osobiście jestem głęboko przekonany, że obie są niekompetentne, że żadna z nich nie jest przygotowana do kierowania rządem, że brakuje im wiedzy w bardzo wielu podstawowym obszarach.

Nic nie wiemy o pani Szydło, ale chyba sporo już wiemy o premier Kopacz. Czy nie ocenia jej pan zbyt surowo?
Oceniam ją tak surowo i otwarcie jednak po pewnym doświadczeniu. Nie znam żadnych jej wypowiedzi, a śledzę je uważnie, które wskazywałyby, że ma ona wiedzę prawną czy ekonomiczną pozwalającą na kierowanie rządem.

Co pan w takim razie sądzi o starcie pana syna z list Platformy do Sejmu?
Kilka tygodni temu komentowałem taką możliwość. Delikatnie mówiąc – bez entuzjazmu. Ale teraz, gdy klamka zapadła, czekam na decyzję wyborców. Pytany na konferencji prasowej przez dziennikarzy, jak chce przekonać ojca, mój syn odpowiedział, że ciężką pracą. Niech więc próbuje.

A pan mówi polskiej polityce – żegnaj. Właściwie dlaczego? Mandat senatorski w swoim okręgu ma pan gwarantowany, doświadczenie ogromne, być może coraz bardziej przydatne, kiedy zanosi się na zmianę pokoleniową i doświadczenie może się okazać czymś wyjątkowo potrzebnym.
Bardzo długo polityka była dla mnie ogromnie ważna, bo choć znalazłem się w niej dość przypadkowo, to jednak w czasie i miejscu rozgrywania się spraw bardzo ważnych, może najważniejszych. W 1989 r. trafiłem do Sejmu i właściwie wszystko to, co się potem działo, było trudne do przewidzenia, do zaplanowania i dawało poczucie zupełnie wyjątkowego udziału w czymś nadzwyczajnym. Wtedy lepiej niż kiedykolwiek wcześniej zrozumiałem, że polityka daje szansę zajmowania się sprawami rzeczywiście bardzo ważnymi, że to, co robię, się liczy. To doświadczenie jest już za mną. Nie może się zdarzyć nic porównywalnego.

Zresztą parę razy w życiu dokonywałem zmian zasadniczych, 30 lat temu rozstałem się z Uniwersytetem Warszawskim, gdzie wykładałem prawo międzynarodowe i zostałem rolnikiem hodującym świnie, co zresztą uważam za wyjątkowo trafną życiową decyzję. Jestem głęboko przekonany, że zmiany są wielką wartością, czynią życie ciekawszym. Jeśli mam więc do wyboru dość łatwą rzeczywiście walkę o mandat senatorski i tym samym pozostawanie w polityce, ale bez szansy, aby mieć wpływ na sprawy najważniejsze, czy otwarcie zupełnie nowego rozdziału w życiu, wedle moich zainteresowań, to wybieram to drugie.

Po wycofaniu się z życia publicznego zaszył się w swojej leśniczówce w Puszczy BiałowieskiejPiotr Mecik/ForumPo wycofaniu się z życia publicznego zaszył się w swojej leśniczówce w Puszczy Białowieskiej

Oczywiście puszczę?
Nie, teraz odczuwam głód świata.

To dość niezwykłe jak na byłego ministra spraw zagranicznych, który generalnie głównie podróżuje po świecie.
Tyle że jako minister odczuwałem już coś w rodzaju wstrętu na widok samolotu, do którego wsiadam, by pojechać na kolejne spotkanie, by „zwiedzić” kolejne gabinety, wziąć udział w kolejnej uroczystości. Teraz chcę zwiedzać świat i zobaczyć go z boku, z dołu, jako zwykła, prywatna osoba. Mam na to wielką ochotę i chcę więcej czasu poświęcić rodzinie. Tym bardziej że losy mojej rodziny tak się ułożyły, iż mam z nią kontakt rzadki, wnuczki są daleko w świecie.

Od 35 lat mam też niezrealizowane marzenie. Kiedy byłem na stypendium Fulbrighta, chciałem objechać całe Stany Zjednoczone i Kanadę, mam cały plan w głowie. Chcę więc wsiąść w kampera i ten plan wreszcie zrealizować, zwłaszcza że bardzo interesowałem się i interesuję nadal historią Ameryki i Stanów Zjednoczonych, systemem politycznym, systemem prawnym.

W ostatnich latach coraz bardziej pogrążałem się w takim hobby, jakim jest fotografia przyrodnicza, która daje mi wiele satysfakcji. Widzi więc pani, jak bogate może być życie poza polityką? Jest w tym wszystkim także proza życia, za kilkanaście miesięcy osiągnę wiek emerytalny i trzeba będzie też radzić sobie jakoś finansowo, więc pewnie od czasu do czasu będę robił jakieś koncesje dla nauki i polityki, będę wykładał, przyjmował zaproszenia na jakieś sympozja.

Od 35 lat mam niezrealizowane marzenie.Darron Birgenheier/Flickr CC by 2.0Od 35 lat mam niezrealizowane marzenie.

Słuchając pana, czytając pana wywiady w ostatnich miesiącach, miałam przekonanie, że narasta w panu nie tylko zniechęcenie do polityki, ale wręcz zgorzknienie człowieka, któremu nic się już nie podoba, który na wszystko patrzy tylko krytycznie i coraz bardziej krytycznie.
Staram się kontrolować, bo sam sobie rzeczywiście czasem zadaję pytanie, czy nie jestem zbyt krytyczny, czy rzeczywiście moje oceny mają pełne podstawy, czy też to we mnie tkwi jakiś rodzaj nadmiernych wymagań. Upierałbym się jednak przy tym, że rzeczywistość jest taka, jak ją widzę. Być może moje postrzeganie tego, co się dzieje, wyostrza się właśnie w związku z doświadczeniem tych 25 lat spędzonych w polityce, które podpowiada mi, że od lat nie maksymalizujemy celów, jakie moglibyśmy osiągnąć. Z wielu względów, choćby ze względu na amatorszczyznę, lekkie traktowanie zobowiązań w działalności publicznej, krótkowzroczność, dojutrkowe traktowanie polityki, która w dodatku wymaga solidnej wiedzy.

Z jednej strony dostrzegam więc wiele szalenie pozytywnych osiągnięć i kategorycznie nie zgadzam się z opiniami, że jest fatalnie, że ludzie żyją coraz biedniej, że kraj wyprzedany, zdezorganizowany. Nie mam wątpliwości, że to nie jest opis współczesnej Polski. Z drugiej jednak strony ostrzej, niż kiedy byłem bardziej czynnym uczestnikiem życia politycznego – bo wtedy w sposób naturalny skupiałem się na codziennych obowiązkach – widzę, że od bardzo dawna płyniemy bez steru, bez kompasu i nie bardzo się nawet nad tym zastanawiamy. Nie mam żadnego interesu partyjnego, wyborczego, doraźnego, by propagandowo „przystrzygać” swoje oceny i formułować krytyczne opinie, ja tak po prostu sprawy widzę.

Czy w ogóle kiedyś „przystrzyga” pan opinie dla interesu partyjnego? Raczej miano do pana sporo pretensji, że nawet grając w drużynie, był pan w istocie politycznym singlem.
Rzeczywiście, stąd brały się różne problemy między mną a środowiskiem politycznym, z którym byłem związany. Ale oczywiście, gdy byłem w rządzie, to na ogół publicznie tego rządu nie krytykowałem, raczej skupiałem się na swoich zadaniach. Ale to jest już elementarz polityczny.

Premier Włodzimierz Cimoszewicz po debacie nad ustawą lustracyjną w marcu 1997 r.Sławomir Kamiński/Agencja GazetaPremier Włodzimierz Cimoszewicz po debacie nad ustawą lustracyjną w marcu 1997 r.

Początkiem pana dużej kariery politycznej były wybory prezydenckie w 1990 r., w których pan wystartował bez szans na jako taki wynik. Taka straceńcza misja. Właściwie dlaczego pan się jej podjął?
To była konsekwencja wcześniejszych wydarzeń, tego, co wydarzyło się po rozwiązaniu PZPR, kiedy większość posłów postanowiła nie wiązać się z żadnymi formacjami i wybrała mnie na przewodniczącego Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej. Dziesięć miesięcy wcześniej siedziałem w Białostockiem na tych swoich 19 hektarach, a teraz przyszło mi przewodniczyć dużemu klubowi, na tyle istotnemu, że bez niego trudno byłoby dokonywać w Polsce zasadniczych zmian. To było zobowiązanie.

Moje kandydowanie było pomysłem Aleksandra Kwaśniewskiego i miałem pełną świadomość, jakie są moje szanse. Ale to były pierwsze bezpośrednie wybory prezydenckie, a nowa ordynacja gwarantowała równy dostęp kandydatów do czasu antenowego. Każdy z nas miał zagwarantowane dwie godziny czasu w telewizji, w dodatku były to pierwsze programy wyborcze, i one rzeczywiście były oglądane. Uznałem, że jest szansa na zrobienie czegoś dla mojego środowiska politycznego, na pokazanie takiej twarzy postpezetpeerowskiej lewicy, aby miała szansę zaistnieć na scenie politycznej.

Kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu, odbyły się pierwsze wybory samorządowe. Wystartowała wtedy SdRP Aleksandra Kwaśniewskiego i zdobyła ledwie półtora procent głosów. To pokazywało, że tamta partia – a to była największa formacja lewicowa – nie ma żadnych szans w wyborach parlamentarnych i że czeka nas zniknięcie ze sceny politycznej. Sam byłem zresztą głęboko przekonany, że mój czas w polityce niedługo się skończy, bo to był okres, kiedy coraz natarczywiej domagano się rozwiązania Sejmu kontraktowego. Uznałem więc, że w tym krótkim okresie mogę coś jeszcze dla mojego środowiska zrobić i dlatego kandydowałem. I coś udało się osiągnąć, choć te niecałe 10 proc. głosów nie było czymś szczególnie imponującym.

Zbytnia skromność. To było te 10 proc, które właściwie zadecydowały o przyszłości tej formacji.
Rzeczywiście, pół roku później z Kwaśniewskim stworzyliśmy SLD jako pewną formułę polityczną, dwa lata później wygraliśmy wybory i stworzyliśmy rząd. Więc wybory prezydenckie odegrały w tym procesie istotną rolę.

Pełnił pan najwyższe funkcje w państwie: marszałek Sejmu, premier, minister sprawiedliwości, minister spraw zagranicznych. Która dla pana była najistotniejsza, może najtrudniejsza?
Najważniejsze i najtrudniejsze było kierowanie ministerstwem spraw zagranicznych, bo głównym celem było wówczas przystąpienie do Unii Europejskiej. Kiedy po rządzie Jerzego Buzka powstał w październiku 2001 r. rząd Leszka Millera, byliśmy bardzo opóźnieni w negocjacjach. Wśród dziesięciu krajów kandydujących byliśmy na ostatnim miejscu i zaczęły pojawiać się, nawet ze strony naszych węgierskich bratanków sygnały, że Unia powinna rozszerzyć się tylko o te państwa, które są gotowe. Zaczęto wręcz mówić o „małym rozszerzeniu”, co było ogromnym zagrożeniem. Wprawdzie z politycznego punktu widzenia było ono dość mało prawdopodobne, bo np. dla Niemców musiało być jasne, że rozszerzenie bez Polski jest szalenie trudne, także ze względów historycznych, a kolejne rozszerzenia byłyby już praktycznie niemożliwe. Także ze względu na europejską opinię publiczną zmęczoną kolejnymi rozszerzeniami.

Usprawnienie negocjacji, ale nie kosztem warunków, na jakich przystępujemy, było dla nas kluczowe. Kiedy więc Miller zaproponował mi objęcie funkcji szefa MSZ, aby usprawnić negocjacje, i przyjął moje warunki, które dotyczyły między innymi zlikwidowania różnych konkurujących ośrodków zajmujących się tą kwestią, zgodziłem się.

Przypomnę, że za rządów Jerzego Buzka istniały aż trzy ośrodki odpowiedzialne za integrację, niezależne od siebie, niekoordynujące prac: MSZ, Komitet Integracji Europejskiej i oddzielnie główny negocjator w kancelarii premiera. W Brukseli polska delegacja przedstawiała czasem dwa różne stanowiska, co wywoływało zdumienie. Unijne negocjacje były najbardziej skomplikowanym przedsięwzięciem negocjacyjnym, jakie Polska kiedykolwiek prowadziła. Tym bardziej że ostateczna decyzja miała zapaść w ogólnonarodowym referendum, a eurosceptycy byli wówczas w Polsce bardzo mocni i gotowi wykorzystać każdy argument, każde potknięcie.

Zazdrościłem moim kolegom z innych krajów, że jechali do Brukseli i zamykali kolejne rozdziały tematyczne, a my przyjęliśmy zasadę, że rząd musiał przy każdym rozdziale przedstawić stanowisko negocjacyjne w Sejmie. Nie było to logiczne, bo zbyt wcześnie wykładaliśmy karty na stół i jeszcze prowokowaliśmy wewnętrzne, często bardzo emocjonalne debaty. Dziś oceniam jednak, że w dłuższej perspektywie nie było to takie złe, gdyż rósł poziom społecznej świadomości.

Jeśli do tego dołożymy wszystkie inne komplikacje międzynarodowe, które zaskoczyły nas po 11 września, czyli wojna z terrorem, Irak, Afganistan, to nasza dyplomacja stała wówczas wobec ogromnych wyzwań. Zależało nam przecież na ratyfikowaniu traktatu akcesyjnego przez wszystkie państwa członkowskie, a z drugiej strony uważaliśmy, że w kontrowersyjnej do dziś sprawie irackiej należy iść razem z Amerykanami. To konfliktowało nas w pewien sposób z Francuzami i Niemcami.

Kampania prezydencka, 2005 r.Leszek Zych/PolitykaKampania prezydencka, 2005 r.

Jeżeli tak dobrze mówi pan o tym pierwszym politycznym okresie, o Sejmie kontraktowym, to przypomnę, że pan sam przyczynił się do zburzenia owego nastroju zgody wobec reform komisją badającą tak zwaną aferę alkoholową. To wtedy chciał pan Leszka Balcerowicza oraz Krzysztofa Kozłowskiego stawiać przed Trybunałem Stanu.
Po pierwsze, ta tak zwana afera alkoholowa miała miejsce. W tamtej sytuacji ekonomicznej, kiedy brakowało każdego grosza, kiedy państwa nie było stać na zareagowanie na eksplozję bezrobocia, utrata kilkuset milionów złotych – bo rzeka alkoholu bez akcyzy wlewała się do kraju – była dla budżetu państwa bardzo dotkliwa. Ja z najwyższą powagą mogę dziś stwierdzić, że działanie tamtej komisji było prowadzone tak starannie, z taką odpowiedzialnością proceduralną, jak nigdy to się potem nie zdarzyło – w żadnej innej komisji śledczej. To nie był żaden teatr polityczny, nic nie działo się przy kamerach, obrady były zamknięte, przedstawiciele rządu mogli wyłożyć wszystkie racje i argumenty.

Niestety, niefortunne było to, że raport końcowy powstał na kilka miesięcy przed wyborami, kiedy narastała polityczna gorączka. I w tej atmosferze walki został odrzucony. To spowodowało zarzuty o stronniczość, moim zdaniem niesłuszne. Nie oskarżano Balcerowicza o żadne działania świadome, przeciwnie – mieliśmy dużo zrozumienia, że w czasie wprowadzania trudnych reform szef resortu finansów nie mógł wszystkiego dopatrzyć, ale jednak kwestia odpowiedzialności ministerstwa finansów była oczywista.

Bez względu na ów bardzo ostry wówczas spór Sejm kontraktowy do dziś uważamy za najlepszy. Politykę z początków lat 90. cenimy wysoko właśnie za umiejętność widzenia celów, odwagę, a także za poczucie misji. Kiedy to się skończyło?
Natychmiast po wyborach, choć zaczęło się od podziałów w Solidarności już w Sejmie kontraktowym i poza nim. To one w największym stopniu zmieniały politykę. Był już przecież opracowany przez komisję kierowaną przez Bronisława Geremka projekt konstytucji, ale Sejmowi odmówiono prawa jej uchwalenia, bo nie pochodził z wyborów w pełni demokratycznych. W moim przekonaniu zamiar uchwalenia konstytucji w dniu 3 maja 1991 roku, w dwusetlecie Konstytucji Majowej, był bardzo mądry, stanowiłby nawiązanie do tamtego zrywu reformatorskiego. Potem czekaliśmy znów siedem lat i w rezultacie Polska, w której zaczęły się demokratyczne przemiany, była ostatnim państwem, które uchwaliło nową konstytucję. Przez lata tworzyliśmy podpórki.

W jakim stopniu lewica, która powstała z formacji postkomunistycznej, była na miarę pana oczekiwań? Pan był raczej człowiekiem buntu przeciwko różnym zjawiskom czy ludziom, które się w niej pojawiły.
Bardziej zasadniczo podchodziłem do wielu spraw, jak choćby do moskiewskiej pożyczki, co było przedmiotem mojego sporu z Leszkiem Millerem. Ale podobne zjawiska i postawy były po różnych stronach sceny politycznej. To był czas, kiedy w różnych formacjach dopiero kształtowały się postawy polityczne i ideowe. Pamiętam, że w okresie rządu Hanny Suchockiej pracowaliśmy nad protokołami dodatkowymi do Europejskiej Konwencji Praw i Wolności Rady Europy i jeden z protokołów dotyczył zakazu kary śmierci. W moim środowisku politycznym nie było to wcale oczywiste, toczyła się bardzo ożywiona dyskusja. Miałem przedstawiać stanowisko klubu i okazało się, że nie jestem w stanie przekonać większości, aby ratyfikować też zakaz kary śmierci, w głosowaniu w klubie był remis. Może się to wydawać drobną sprawą, ale dla mnie to były kwestie dla lewicy fundamentalne.

Wieczór wyborczy po przeprowadzonym referendum  o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej.Wjciech Olkuśnik/Agencja GazetaWieczór wyborczy po przeprowadzonym referendum o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej.

Oczywiście należałem do PZPR, ale na Uniwersytecie Warszawskim – czyli do organizacji, która bardzo różniła się od typowego partyjnego aparatu. Można powiedzieć, że nasze nastawienie do aparatu partyjnego było bardzo niechętne, dlatego z wielką nieufnością podchodziłem do ludzi, którzy wywodzili się z tego aparatu.

Dzisiejszy stan lewicy to pana zdaniem wynik nieuchronnego procesu, odejścia wielu liderów, naturalnego zmęczenia formacją, która długo trwa na scenie politycznej, czy też w ogóle kłopotów, jakie mamy ze zdefiniowaniem tego, co to dziś lewica, a co prawica?
To przede wszystkim wynik zbyt wielu błędów. W okresie rządów Leszka Millera zdarzały się rozmaite skandale i skandaliki (podobnie zresztą jak w okresie rządów PiS czy PO), ale zamiast reagować stanowczo, pryncypialnie, jednoznacznie zamykano oczy albo brano na przeczekanie. Lewica w 2005 r. została za to ukarana jako pierwsza. Tak więc, moim zdaniem, zasadnicza przyczyna to brak wiarygodnego w oczach opinii publicznej rygoryzmu.

Lewica w 2005 r. została za to ukarana jako pierwsza.
Po 2005 r. przestano wyciągać wnioski z kolejnych porażek i przez kilka lat w ogóle unikano jakiejkolwiek analizy pogłębiającego się kryzysu. Unikano, bo każda analiza musiała prowadzić także do wniosków personalnych. Jeżeli nie wyciąga się wniosków, to pisze się także błędne recepty. I taką receptę znaleziono, uznając, że trzeba wrócić do tradycyjnych zachowań, haseł i sloganów lewicy, bo one w przeszłości dawały zwycięstwo. Wrócił więc radykalizm socjalny, co w nowych warunkach społecznych i ekonomicznych coraz bardziej trąciło już tylko demagogią. Lewica nie potrafiła zrozumieć, że trzeba iść w zupełnie innym kierunku, że trzeba budować centrolewicę, że trzeba się zbliżać do środka, do centrum, a nie schodzić na margines. Jak się samemu schodzi na margines, trudno się dziwić, że nie ma się szerokiego poparcia.

Lata 90. Włodzimierz Cimoszewicz przy pracy w swoim gospodarstwie w Kalinówce Kościelnej.Piotr Małecki/ForumLata 90. Włodzimierz Cimoszewicz przy pracy w swoim gospodarstwie w Kalinówce Kościelnej.

A obecne próby zjednoczenia?
Dobrze, że mają one miejsce, chociaż nie chcę przesądzać, czy zostaną przez obywateli uznane za wiarygodne. Prof. Jacek Raciborski uważa, że zjednoczona lewica może dostać jakąś premię za jedność, bo tak bywało w przeszłości. Sukces SLD z 1993 r. był właśnie taką premią za jedność. Na razie jednak są to pierwsze ruchy mające zapobiec najgorszemu, czyli całkowitemu wypadnięciu z parlamentu. Nie tworzą one jeszcze niczego nowego, nie stanowią fundamentu pod nową konstrukcję polityczną, z nowym wizerunkiem i programem.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną