Ludzie i style

Człowiek z lasu myśli

„ Są dwie ikony mędrca – jedna to starzec z siwą brodą, a druga wariat albo błazen. Mnie bliżej do tej drugiej ”. „ Są dwie ikony mędrca – jedna to starzec z siwą brodą, a druga wariat albo błazen. Mnie bliżej do tej drugiej ”. Leszek Zych / Polityka
Rozmowa z prof. Zbigniewem Mikołejką, filozofem religii i historykiem idei, o samotnym dorastaniu, o wolności znajdowanej wśród książek i drzew, o naszym współczesnym pogubieniu i potrzebie pociechy
„Jestem raczej konserwatywny w myśleniu o filozofii, która ma wyrastać z bezpośredniego doświadczenia i ma też człowiekowi pomóc, doraźnie i na co dzień”.Leszek Zych/Polityka „Jestem raczej konserwatywny w myśleniu o filozofii, która ma wyrastać z bezpośredniego doświadczenia i ma też człowiekowi pomóc, doraźnie i na co dzień”.
„Jest we mnie pewna bylejakość, często bardziej przyciąga mnie powierzchnia niż głębia albo uroda słowa, przez co skłonny jestem do zbytnich uogólnień”.Leszek Zych/Polityka „Jest we mnie pewna bylejakość, często bardziej przyciąga mnie powierzchnia niż głębia albo uroda słowa, przez co skłonny jestem do zbytnich uogólnień”.

Agnieszka Krzemińska: – Zawsze, kiedy się spotykamy, pali pan papierosa za papierosem.
Zbigniew Mikołejko: – Mimo astmy palę namiętnie, ale za to nie piję. Na imprezach, gdy inni piją, ja sączę Red Bulla i poddaję się atmosferze. Jestem, jak to się czasem mówi, zewnątrzsterowny, od dzieciństwa. Pamiętam, że stałem za bramą trzymając się sztachet i wołałem: Dzieci, chodźcie się bawić, Jego – czyli ja – ma traktor. I tak mi zostało.

Między mędrcem, błaznem, chłopskim filozofem

Tyle że teraz wabi pan czymś innym, występując w roli objaśniacza świata, mędrca.
Są dwie ikony mędrca – jedna to starzec z siwą brodą, a druga wariat albo błazen. Jan Hartman, Tadeusz Gadacz czy Cezary Wodziński, proszę bardzo, oni są jak poważni mędrcy, mnie bliżej do tej drugiej ikony – źle ostrzyżony i niedogolony błazen, który uważa, że nie ma przepaści między światem idei a codziennym życiem, że jest nieustanna oscylacja, przechodzenie jednego w drugie. Kryjąc się pod niepowabną skórą błazna – podzielam tę myśl za Szekspirem, z jego niesamowitym „Wieczorem Trzech Króli” – mam w sobie taką stanowczą pewność, że należy przywracać właściwy wymiar sprawom i dochodzić do jakiejś, niechaj nawet i bolesnej, prawdy oraz sprawiedliwości. Jestem przy tym raczej konserwatywny w myśleniu o filozofii, która ma wyrastać z bezpośredniego doświadczenia i ma też człowiekowi pomóc, doraźnie i na co dzień. To taka chłopska filozofia.

Może i chłopska, ale przecież wstępuje pan do wieży z kości słoniowej?
Jasne, bo w niej są księgi i wiedza wymagająca osobności, samotnego zmagania. Filozofia ma 2700 lat i osiągnęła taki stopień abstrakcyjności i skomplikowania, że to jest konieczne. Nie da się rozmawiać o trudnych tekstach bez znajomości całej sieci bardzo misternie utkanej tradycji. Jeśli mam więc do czynienia z rozmówcą czy słuchaczem, który nimi nie dysponuje, wszelkie aluzje i nawiązania są dla niego niezrozumiałe. I trzeba się tu posłużyć „przekładem”, zawsze przecież zdradliwym i nazbyt prostym. Poważna wszakże filozofia wymaga odpowiedniego warsztatu i znawstwa, owej łacińskiej ars, czyli sztuki i rzemiosła. A ponieważ filozofia zasysa i zespala rozmaite doświadczenia nauk szczegółowych, trzeba nie tylko przejść przez Kanta, Spinozę i Kartezjusza, by zrozumieć Jacques’a Derridę, Slavoja Žižka czy Petera Sloterdjika, ale też mieć odpowiednie zaplecze kulturowe. Bo nawet jeśli na szkolny użytek mówimy o historii filozofii, to ona, na swój sposób, nie ma historii. Teksty Platona czy presokratyków są tak samo dziś ważne i tak analizowane jak były kiedyś, przed wiekami.

Starzy filozofowie nie są martwi, a mody w filozofii to nie tylko kwestia przelotnych fascynacji czasami, w których się pojawiają. One mają głębsze uzasadnienie, nie pojawiają się przypadkiem i na lada życzenie. W znakomitej książce „Struktura rewolucji naukowych” Thomas Kuhn udowadnia, że zmiany paradygmatów w nauce nie wynikają z ich słuszności czy niesłuszności, lecz z okoliczności zupełnie drugorzędnych, z przypadku, z sympatii i antypatii uczonych. Niby zatem system ptolemeuszowy przegrał z kopernikańskim, ale nadal funkcjonuje czternaście modeli Wszechświata i w jakiejś mierze odrzucony system ptolemeuszowy jest słuszny, a kopernikański niesłuszny. To, że heliocentryzm zwyciężył, nie oznacza bowiem, że stare idee znalazły się natychmiast i ze szczętem w lamusie historii. Podobnie jest w filozofii.

Czyżby na tym polegał ten pana filozoficzny konserwatyzm, na odwoływaniu się do tego, co już było?
Jestem przywiązany do tradycji, pewnych wzorców i reguł życia oraz myślenia. To paradoks, bo na tle moich porządnie pracujących kolegów akademickich wyglądam na kogoś, kto anarchizuje, kto dąży do tej właśnie chłopskiej filozofii i spotyka się z najrozmaitszymi ludźmi, kto wciąż wyłazi z filozoficznej jaskini i żadnej pracy się nie lęka. W rzeczywistości jednak przywiązuję wielką wagę do tej wspominanej już ars. Do bardzo tradycyjnego, solidnego warsztatu o hermetycznych nieraz cechach i ogromnej złożoności. Nie ujawniam go w publicznym mówieniu, w sytuacjach, gdy przychodzi do budowy bardziej powszechnej kultury filozoficznej – kultury zastanowienia, namysłu nad różnymi okolicznościami życia, zdziwienia oraz niepokoju egzystencjalnego i moralnego, który nie pozwoli bezkarnie i bezwolnie przechodzić nad pewnymi rzekomymi oczywistościami. Który burzyć musi stadne i wygodne nawyki myślowe, bo te zwykle bywają szkodliwe. Z hermetycznego warsztatu filozofii korzystam przy pisaniu rzeczy ściśle akademickich, jak moje książki o katolickiej filozofii kultury czy tradycjonalizmie integralnym, czy recenzjach z doktoratów i habilitacji.

Między szacunkiem dla stron a niewiarą w ich racje

Przy nadpodaży ekspertów, którzy radzą i ferują wyroki, akurat pana opinii wszyscy słuchają z uwagą, choć nie wszyscy się z nimi zgadzają.
Nie czuję się ekspertem. I nie o to mi chodzi. Staram się tylko dopatrzyć w tym wszystkim, co się dzieje, pewnego ukrytego porządku etycznego i pewnych zamaskowanych mechanizmów kulturowo-religijnych. Pewnej utajonej gramatyki życia społecznego oraz niewidocznych, a zasadniczych racji, jakie te gramatyczne reguły powołały do istnienia. Do tego, żeby one nami gadały (bo to one gadają nami, nie my nimi). Chciałbym odrzucić podział na dwie Polski, z których „jedna jedzie na lawecie”, a drugą „bierze w objęcia car Północy”, lecz ten dualizm uważam za wyraźny i zasadny. Tyle tylko, że jego rzeczywiste podstawy są zasnute – „mgła smoleńska” nie jest tutaj niewinną metaforą – jakąś ideologiczną ćmą. Są uwikłane w potworne kłamstwo, którego promotorzy zrobią wszystko, aby nie rozpoznać oraz nie wyznać prawdy. Podczas więc gdy jedni mówią: „Jesteśmy nowocześni, liberalni, europejscy, pragmatyczni, otwarci”, drudzy krzyczą: „Ziemia, tradycja, obyczaj, rodzina, wiara przodków, solidarna wspólnota!”. To takie mantry, powtarzane do znudzenia. Takie rytualne gesty i formułki, które mają nas zniechęcić do zaangażowania. Do wnikliwego przysłuchiwania się słowom i przypatrywania rękom. Skoro więc obie strony kłamią, strasznie ciężko znaleźć miejsce takim osobom jak ja, które mają w sobie jakieś poszanowanie i dla jednej, i drugiej strony. I zarazem też niewiarę wobec jednych i drugich. A to oznacza, że – wbrew naiwnemu liberalizmowi – chciałbym w Polsce silnego, zdrowego państwa, wbrew populistycznemu „prawactwu”, ale pragnąłbym, by nie opierało się ono na zasadzie autorytarnej, na dyktacie rzekomo wiekuistej tradycji oraz przywilejach kościelnej hierarchii. A to samo w sprawach wiary: jako niewierzący wśród wierzących i wierzący wśród niewierzących zawsze jestem „pomiędzy” i zawsze dostaję po pupie.

Nie tak dawno za komentowanie wydarzeń z Sosnowca.
Analiza przypadku rzekomego porwania, a potem śmierci Madzi dotknęła bolesnej struny. W Polsce społeczna moralność i światopogląd utkany jest ze szczątków szkolnych i katechizmowych nauk, ale spod nich wyziera jeszcze starsza, pogańska tradycja Wielkiej Macierzy. To zresztą, nawiasem mówiąc i naruszając przy tym obiegowe wyobrażenia, jest ważny pierwiastek kultury męskiej, patriarchalnej, która kobiecości wyznaczyła – ubierając je w znamiona świętości – sferę płodności i macierzyństwa oraz sferę śmierci. Sprawa z Sosnowca brutalnie odziera na moment ze świętości tę Wielką Macierz, ubraną dla pozoru w sukienkę maryjną, i obnaża przy okazji słabość naszego najważniejszego mitu społecznego – mitu rodziny, kształtowanego zresztą dewocyjnie, na modłę pobożnych obrazków z Jezuskiem i jego rodzicami. Dlatego sprawa Madzi jest znacznie głębsza i nie da się jej wyjaśnić w prostych kategoriach dobra i zła. Nagle okazało się przecież, że tzw. porządna katolicka rodzina może być fikcją, podtrzymywanym kurczowo złudzeniem. Wiele więc ludzi żyje u nas niby to w XXI w., ale w głębi ma poczucie tego archaicznego porządku istnienia, który wyklucza indywidualizm i każe podporządkować się jakoby uniwersalnym prawom społecznym. Paradoksalnie to nie jest chrześcijańskie, bo Chrystus w swych naukach stawiał na osobę, a nie wspólnotę.

Plucie na rodzinę to u nas rzeczywiście grzech śmiertelny, ale to znaczy, że zupełnie pan w nią nie wierzy?
Wierzę, ale wiem, że nie musi być skrojona według jednego modelu. Może to być rodzina bezdzietna, heteroseksualna, homoseksualna, może to być luźny związek. Zakładamy, że własność i dziedziczenie jest funkcją tego, co rodzinne, ale np. George Thompson w książce „Ajschylos i Ateny” dowodzi, że jest odwrotnie, że w różnych kulturach to się różnie kształtuje, że nawet pojęcie tego, co jest kazirodztwem, a co nie jest, może być inne u Aborygenów z Australii niż w Afryce. Rodzinę kształtuje i sankcjonuje kultura. Teraz w Polsce jest czas wielkiej przemiany, rodzi się kultura i świadomość metropolitalna, a w wielkim mieście stare tradycje nie zawsze się sprawdzają – i nasze rozumienie rodziny musi tego także doświadczyć.

Między nauką, magią, religią

Pańskie wypowiedzi na temat polityki też nie wszystkim się podobają. Interesuje się pan polityką?
Nie jako doraźnym politycznym teatrem i mówieniem o polityce jak o pogodzie, fascynują mnie natomiast podskórne procesy i idee, które całą tę machinę napędzają. To bowiem i poznawczy, i moralny obowiązek uprawiającego filozofię, która tu, w Europie, zrodziła się m.in. z potrzeby politycznej, z potrzeby greckiej polis, czyli miasta-państwa. Włączyłem się więc w dyskusje o wydarzeniach smoleńskich, próbując zrozumieć strukturę „religii”, która się z tego wyłoniła. Ostatnio trochę to już ucichło, ale Jarosław Kaczyński nadal próbuje przekuwać to, co polityczne, w to, co religijne. A polityka przybierająca formy quasi-religijne to fascynujące zjawisko – i dla badacza, i dla obywatela.

Filozof religii, socjolog, politolog, który czasami robi też wycieczki psychologiczne. Czy to nie jest ryzykowne?
W pewnych przypadkach psychologia narzuca się sama. Proszę pamiętać, że czasami trudno wyznaczyć granice między psychologią i filozofią, zwłaszcza że ta pierwsza wykluła się z drugiej dopiero pod koniec XIX w. Wystarczy zerknąć do starszych wydań „Historii filozofii” Tatarkiewicza, by zobaczyć, jak wiele miejsca poświęca on jeszcze psychologii. Ale to nie tylko to. Mnie po prostu interesuje egzystencja człowieka w jej wszelakich wymiarach. Dziś mamy skłonność do dzielenia, klasyfikacji, hierarchizowania, a to moje tradycyjne widzenie świata charakteryzuje poczucie jedności, bez dzielenia na to, co filozoficzne, medyczne, magiczne czy naukowe. Odwołuję się tu do wielkiej tradycji, która zaczęła się rozpadać w XVII w. wraz z procesem naukowego odczarowywania świata. Wcześniej nie było granicy między nauką, magią i religią, które stworzono po to, by łagodzić ludzkie niepokoje. Jeszcze w XVI w. astrologii i alchemii uczono na uniwersytetach, bo gdy te zrzuciły scholastyczną sukienkę, oddały się namiętnie zakazanemu dotąd hermetyzmowi.

Ale niebawem pojawił się Kartezjusz ze swoją ratio, czyli rozumem uzurpującym sobie całą władzę nad człowiekiem i światem, a filozofia zaczęła koncentrować się na poznaniu. Za wzór poznania uznano przy tym matematykę, naukę racjonalną, co ekspandowało na wszystkie inne obszary doświadczenia Zachodu. W tym samym czasie naszą cielesnością, która dotychczas była sprawą rodziny, zaczyna interesować się władza. Z jednej strony to dobrze, bo powstają instytucje opieki i szpitale, wydłuża się ludzkie życie, ale z drugiej człowiek zaczyna być traktowany przede wszystkim jako jednostka biologiczna i staje się homo sacer – człowiekiem przeklętym, którego można zabić bezkarnie i uczynić więźniem obozów koncentracyjnych. Człowiekiem, który dysponuje jedynie, jak mówi Giorgio Agamben, „nagim życiem” i niczym więcej.

Lubię w tym kontekście analizować rembrandtowską „Lekcję anatomii doktora Tulpa”. Oto więc na stole leżą zwłoki złodzieja płaszcza Adriaana Adriaansza, ale zgromadzeni wokół niego lekarze, bogaci i ważni mieszkańcy Amsterdamu, nie patrzą na nie, tylko w atlas anatomii Vesaliusa. Nie ma tu wrażliwości i czułości znanej ze średniowiecznych czy renesansowych obrazów przedstawiających zmarłego Chrystusa, tylko zimne i naukowe podejście do ciała – jak do rzeczy. Na widowni tego anatomicznego teatru jest ponoć i sam Kartezjusz, który traktuje ludzkie ciało jak mechanizm, twierdzący, że Bóg stworzył taki świat i takiego człowieka, których możemy ogarnąć rozumem. Na obrazie jest jeszcze coś. Doktor Tulp zamiast jamy brzusznej, bo od tego zawsze zaczynało się sekcję zwłok, rozcina trupowi niby to lewą rękę. Ale Rembrandt maluje zmarłemu dwie ręce prawe! I ostrzega: zobaczcie, jak władza i wiedza was oszukują, zobaczcie, ku czemu zmierza w swojej pysze uczony rozum. Zobaczcie, jak rozum zbratany z władzą i pieniędzmi raz jeszcze dokonuje kaźni na wyrzutku społecznym.

Mimo przestróg Rembrandta i jemu podobnych świat oddzielił duchowość od ciała i poszedł w stronę specjalizacji. Dzisiaj jeszcze trudniej holistycznie patrzeć na świat i człowieka.
Odczarowanie świata, które na początku było wielką przygodą, zamieniło się w rojowisko wyspecjalizowanych dyscyplin, w wieżę Babel, gdzie jeden fizyk nie rozumie drugiego, nie mówiąc o zwykłym człowieku z ulicy, który nie ma pojęcia o kwarkach czy czarnych dziurach. Gdzieś tam się zrywa więc tęsknota do ogólnego traktowania rzeczywistości i pojawia się baśń o interdyscyplinarności, ale to tylko baśń, bo dziś nie da się już łączyć wszystkiego. Ta integralność możliwa jest chyba tylko w popkulturze i odświeżanych przez nią mitach, u Tolkiena, Rolling czy braci Wachowskich w „Matrixie”. Mimo to nauka coraz częściej rości sobie prawa, by być traktowana jak religia. Jest w niej pokusa, by nam wmówić, że świat jest „do wyjaśnienia”, jak nie teraz, to kiedyś. W dodatku w potocznym obiegu funkcjonuje dość szczególne przekonanie, że nauka dociera do jakiejś prawdy.

Tymczasem w ponowoczesnym świecie, w którym rozsypują się wielkie narracje oraz ośrodkowe prawdy, a w globalnym rozgwarze głosów odzywa się płynność i lokalność, ironia i niepewność, nauka jest jedynie nieustającą falsyfikacją. Niektórzy próbują poukładać poszczególne klocki, ale nie są w stanie zrobić nic więcej poza zaznaczeniem pewnych tropów. Może dlatego, gdy w Niemczech kilka lat temu pojawiły się poradnie filozoficzne, okazały się skuteczniejsze niż poradnie psychologiczne. Samego mnie to zastanawia, ale może to stąd, że ludzie nie potrzebują porady, tylko pocieszenia.

Między samotnością a solidarnością

Do Mikołejki też się wszyscy pchają, by im podpowiedział, jak żyć. Wie pan jak?
Kiedyś napisałem nawet cykli felietonów „Jak żyć”. To był początek demokracji, wszyscy zajmowali się polityką, a ja społeczeństwem. Zawsze jednak wracam do tej prostej formuły, której jestem wyznawcą: mądrość nie jest autonomiczna, niezależna i sama w sobie, musi się przechadzać po ulicach i być z ludźmi. Oczywiście nie wierzę w uniwersalne recepty, bo nawet jeśli jestem konserwatywny, to przecież nie na miarę społeczeństw plemiennych, gdzie liczyła się tylko rola społeczna, nie jednostka. Między innymi na tym polegała rola Kierkegaarda, który przypomniał: oto twoje wybory, bierzesz na siebie ich skutki, ważna jest taka prawda, która jest prawdą tylko dla ciebie. Tę samotność w prawdzie i trwaniu pogłębili potem w XX w. inni filozofowie, wskazując na nicość jako jedyny horyzont naszego bytowania, na ludzki brak znaczenia i pewności, na troskę i trwogę. Ale nawet najbliższy mi Camus nie zakładał tu absolutnego absurdu i próbował ukazać drogę między samotnością i solidarnością. Postrzeganie złożoności świata i próby pochwycenia go w jakąś formułę są zawsze przy tym obarczone świadomością jego doraźności, przygodności i przejściowości. Dlatego tak lubię jesień, która jest dla mnie symbolem przemijania i nietrwałości, a jednocześnie zawarta jest w niej istota urody tego świata.

Ale też zapowiedź śmierci, o której dziś nikt już nie chce pamiętać.
Kiedyś śmierć była stale obecna i stanowiła oczywisty element życia, dziś oddajemy ją w ręce profesjonalistów. Mamy takie dwa bieguny: z jednej strony medykalizacja i odosobnienie w hospicjach czy szpitalach, z drugiej – pornografia śmierci. Niedawno dwie dziewczyny z Wrocławia zamordowały koleżankę, bo chciały zobaczyć, jak to jest, kiedy człowiek umiera – ot, ze zwykłej ciekawości. Od XVII w. bowiem do dziś śmierć traktowana jest jako proces biologiczny. Ale chociaż można ją zobaczyć na ekranie, ciągle nie wiadomo, jak to będzie. Ongiś pomagała religia, ucząc, że pójdzie się albo do aniołków, albo na zatracenie. A teraz? Tylko Jan Paweł II zrobił bardzo ważną rzecz, ukazując oczom zdumionej publiczności swoje starzenie się, chorowanie i śmierć, ale z miejsca zaczęto go krytykować, bo to przeszkodziło promowaniu fałszywej religii wiecznego życia, młodości i szczęścia.

A pan tylko dolewa oliwy do ognia, głosząc, że nie ma szczęścia bez wysiłku i bez cierpienia.
Tu nie silę się na oryginalność, to prawda stara jak świat, choć w czasach dyktatu kultury hedonistycznej, kultury życia, użycia i wiecznej młodości świadomość owej prostej zasady gdzieś się zgubiła. Przyczyną jest też zanik progów inicjacyjnych. Przez wieki, by stać się kimś, trzeba było czegoś doświadczyć, nasza cywilizacja ograniczyła obrzędy inicjacyjne do matury, egzaminów i wojska, ale i ich waga znacznie się zmniejsza albo niknie. Teraz więcej się mówi o przygotowaniach do studniówki niż o przygotowaniach do matury. Liczy się impreza, tania zabawa. Johan Huizinga wprowadził w swojej olśniewającej książce „Homo ludens”, jeszcze w latach 30. minionego stulecia, pojęcie „puerylizmu” – chłopięcej zabawy łatwej i przyjemnej. Pisał on, że w przeszłości zabawa była czynnością poważną, do której dawne społeczności przywiązywały wielką wagę. Z pokazami świętej mocy, agonami, rywalizacją łączył się wysiłek, pot, a nawet śmierć i wojna. Teraz mamy natomiast wieczne święto i zabawę wyzbytą głębszego sensu. Młodzi ludzie przechodzą więc przez szkołę jak przez rurę, a gdy trafiają na studia, gdzie pojawiają się jakieś wymagania, rodzi się w nich poczucie głębokiej krzywdy. Ale to ma też drugą stronę medalu: skoro nie ma inicjacji formalnych wpisanych w system, nie ma bólu połączonego z poznaniem, poświadczającego dojrzałość, młodzież coraz częściej funduje sobie dziką inicjację, bo ma wewnętrzną potrzebę społecznego ułożenia. Od zawsze do tego najlepiej nadawała się przemoc – stąd taka przemoc w szkołach, stąd śmierć samobójcza Ani Halman z Gdańska.

Dojrzewanie i wchodzenie w dorosłość nigdy nie było łatwe. Pana nie bolało?
Bolało jak diabli, ale jestem przypadkiem szczególnym, bo musiałem być dorosły będąc jeszcze dzieckiem, z powodu braku zainteresowania rodziców (którzy założyli nowe rodziny beze mnie), pochodzenia z dołów społecznych oraz biedy. W wakacje zarabiałem na życie pracując „na czarno” – wycinając w lesie martwe drzewa, które ładowałem na wózek. I musiałem go dociągnąć do miasta, zanim rozpocznie się ruch uliczny. Pamiętam, że nieraz spotkałem kolegów, którzy wracali nad ranem z prywatki, gdy ja, zmęczony i w starych łachach, ciągnąłem ów wóz wyładowany drewnem ponad miarę. Udawaliśmy, że się nie widzimy – oni wracali z imprezy, ja z niechlubnej pracy. Zresztą w młodości nieraz doświadczyłem negatywnych skutków złego pochodzenia, choćby drobnomieszczańskiego wychowania dziewcząt z liceum, które lubiły mnie, ale żadna nie chciała kochać, bo nie byłem stosowną partią: biedny, obdarty, brzydki i znerwicowany – to nie były cechy, które predestynują do roli kochanka, o której marzy każdy nastolatek. Młodość była i jest potworna, nie tylko dla mnie. A teraz, po strzaskaniu kamiennych tablic, kiedy upadł autorytet Kościoła i szkoły, państwa i rodziny, pojawiła się pustka.

Między nicością a telewizją

Obecnie mamy nowe autorytety. Według badań wśród młodych ludzi największym autorytetem cieszą się Jurek Owsiak i Kuba Wojewódzki.
Kiedyś na jednym z zajęć zadałem pytanie studentom humanistyki, co jest dla nich w życiu ważne. Ponieważ część z tych ludzi chciała być dziennikarzami, odpowiedzieli, że ważne jest bycie niczym Martyna Wojciechowska lub Kuba Wojewódzki właśnie. Co znaczy, że autorytet musi dobrze wyglądać i być rozpoznawalny. Świadomość, że za tym mogą stać różne rzeczy, chociażby praca, jest mniej istotna, liczy się zewnętrzność i pojawianie się w telewizji. Mógłbym być tysiąc razy mądrzejszy, niż jestem, ale nie miałbym takiego znaczenia wśród studentów, jakie mam – jako ten medialny celebryta filozof. Oni przychodzą na zajęcia ze znaną osobą. To samo mówi Jan Hartman. Z tym że mnie przeszkadza to bywanie w telewizji, gdyż nie znoszę swojej twarzy, która niestety nijak nie przypomina twarzy Paula Austera. W dodatku telewizja czasami robi z nas idiotów. Koledzy kiedyś nazwali mnie „gobeliniarzem”, bo materiał tak zmontowano, że całe meritum mojej wypowiedzi leciało z offu, a gdy pokazałem się na ekranie, powiedziałem jedno zdanie: „Zjawisko to można odczytać w taki sposób, jak się odczytuje obraz na gobelinie, patrząc jedynie na jego odwrotną stronę”.

Teraz z prof. Janem Hartmanem możecie się porządnie wygadać w TVP Kultura, gdzie prowadzicie pogadanki filozoficzne. Kto wie, może uda się wam zainteresować większą grupę ludzi filozofią, może powiększy się grono waszych uczniów, którzy za wami podążą jak Arystoteles za Platonem?
Chciałbym, żeby tak było. A z tym uczniami to niełatwa sprawa. Arystoteles, który był uczniem Platona, nie został przecież wybrany na jego następcę w Akademii. Został nim Speuzyp, siostrzeniec Platona, który nie był zły, ale przy Arystotelesie był malutką psinką. Ja na pewno nie chciałbym tworzyć i nie tworzę żadnej tradycji filozoficznej, żadnej szkoły, żadnego kręgu

wtajemniczenia. Zależy mi jedynie na bliskości oraz na tym, by każdy z moich uczniów poszedł własną drogą. Daję im więc wsparcie we wszystkich życiowych sprawach, walczę o ich zatrudnienie czy stypendia. Gdybym chciał, by szli moją ścieżką, sugerowałoby to, że ja mam jakąś pewność swojej wiedzy i znam prawdę. A tak nie jest. W jednym z wierszy Osip Mandelsztam napisał, że nic innego nie może zostawić ukochanej „poza przesypywanym morskim piaskiem”. To pasuje też do mojej sytuacji. Są, co prawda, uczeni, którzy bardzo celebrują swoje mistrzostwo i związany z nim entourage, ale to nie dla mnie.

Między poddaństwem a buntem

Zadęcie nie jest pana grzechem głównym. A co nim jest poza, oczywiście, słabością do papierosów?
Jest we mnie pewna bylejakość, często bardziej przyciąga mnie powierzchnia niż głębia albo uroda słowa, przez co skłonny jestem do zbytnich uogólnień. Krytykując pracę tych porządnych, dogłębnych uczonych trochę im więc zazdroszczę, że tak nie umiem, a może i nie chcę. Uprawiam zatem taki rodzaj pasożytnictwa, opierając się na wysiłku innych. A choć tłumaczę innym złożoność tego świata, zdaję sobie sprawę, że tłumacz zawsze jest zdrajcą. Zawsze zastanawiam się także, czy moje słowa wobec kogoś mogły być niesprawiedliwe. Komentując też jakieś sytuacje czy osoby, odwołuję się do pewnych wypracowanych przez siebie „gotowców”, z tym że tych składników mojego myślenia nie traktuję jako niezmienne i nieruchome: są one jak elementy kloców lego – można je różnie układać i to właśnie ta wielość możliwych konfiguracji pokazuje nam różne nowe drogi. Daje mnogość i niejednoznaczność spojrzenia.

Czy z tych „gotowców” ułożył pan dla siebie jakieś życiowe fundamentalne przykazanie?
Niezadowalanie się oczywistością, bo to, co oczywiste, jest najbardziej zwodnicze i zabójcze. Oczywistość to zniewolenie. Różne mechanizmy rządzą uznawaniem tego, co jest oczywiste, za prawdziwe: jesteśmy w znacznej mierze niewolnikami jakichś dyskursów, jak chociażby tego o wartości „świętej rodziny”.

Po ucieczce z małomiasteczkowego Lidzbarka mieszkał pan w Rzymie i Warszawie, a przenosi się na prowincję, do suburbium.
W tym suburbium większość mieszkańców pracuje w Warszawie, to za blisko dużego miasta, by je nazwać prowincją. Ale muszę przyznać, że mam tam poczucie stabilizacji i spokoju. To jest lepsze miejsce do myślenia, do bycia z sobą, z ideami, tekstami, muzyką i książkami, wśród których są poważne dzieła filozoficzne, ale i kryminały. Cały czas zresztą ukazuje się tyle ważnych książek, a one tak zasysają! Rodzi to zatem dwie krańcowe postawy: absolutne poddaństwo i absolutny bunt. Jest więc taka mikropowieść Hrabala o facecie, który w wyniku represji po 1968 r. pracuje w skupie makulatury i wyłapuje książki, którymi wypełnia swoje maleńkie mieszkanie. Po czym wpełza do takiej nory wśród książek, tylko śpi i czyta. A inaczej zgoła jest u Manuela Montalbána, hiszpańskiego autora świetnych kryminałów, gdzie bohater odrzuca czytanie i polityczność, by zamienić się w detektywa i kucharza, który pali książkami, zastanawiając się, czy dzisiejszą potrawę ugotować na Freudzie czy na Marksie. Pod tym względem jestem konserwatywny: książki są tym, co pozwala mi żyć. W młodości miałem dwie przestrzenie wolności i niezależności – książki i ucieczki w las. Gdyby nie one, po prostu by mnie nie było.

Wędrówki po lesie czyszczą głowę, a książki ją zapełniają?
I to, i to zapełnia. Zresztą w lesie jest dużo drzew, które można przeznaczyć na papier.

rozmawiała Agnieszka Krzemińska

Prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, eseista, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, wykładowca w Wyższej Szkole Informatyki Stosowanej i Zarządzania; wydał m.in.: „Śmierć i tekst. Sytuacja ostateczna w perspektywie słowa” (2001 r.), „W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu” (2009 r.).

Sztuka Życia „Sztuka Życia” (100006) z dnia 23.04.2012; SZTUKA BYCIA RAZEM; s. 116
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną