Ludzie i style

Jak się organizuje igrzyska

Riverside Arena w londyńskiej dzielnicy Stratford. Riverside Arena w londyńskiej dzielnicy Stratford. Robert Piper/ActionPlus / Forum
Igrzyska olimpijskie trudniej wywalczyć, niż zorganizować. Co pokazuje przypadek Londynu. Ale to jeszcze nie znaczy, że Polska w ogóle może marzyć o takiej imprezie.
W Londynie coraz częściej słychać, że prestiż towarzyszący igrzyskom i spodziewane medalowe żniwa są niewarte wyrzeczeń.Suzanne Plunkett/Reuters/Forum W Londynie coraz częściej słychać, że prestiż towarzyszący igrzyskom i spodziewane medalowe żniwa są niewarte wyrzeczeń.
Co się stanie, gdy na Londyn spadnie inwazja kilku milionów olimpijskich turystów?Toby Melville/Reuters/Forum Co się stanie, gdy na Londyn spadnie inwazja kilku milionów olimpijskich turystów?

Londyński przepis na igrzyska olimpijskie nie odbiega zanadto od standardowego: bierze się górę pieniędzy (na pierwszy ogień zarezerwowano 2,7 mld funtów), planuje, buduje, modernizuje, fasonuje, mobilizuje armię ludzi, maluje trawę na zielono. Forsuje się poprawkę budżetu – w przypadku Londynu stanęło na jednej, ale konkretnej: na wydatki zaplanowano w końcu 9,3 mld funtów. Obiecuje historyczne i niezapomniane święto sportu. Apeluje do mieszkańców o gościnność oraz uprasza ich jednocześnie o cierpliwość w pokrywaniu rozłożonego na lata rachunku za imprezę, na której zarabia głównie Międzynarodowy Komitet Olimpijski oraz jego najważniejsi żywiciele – sponsorzy i telewizje. Wreszcie modli się o brak incydentów i zakłóceń; w przypadku Londynu konkretnie o: niedopuszczenie do aktów terroru, sprawny transport i żeby przestał padać deszcz.

Można uznać, że wróciła normalność. W Atenach zadanie zorganizowania największego wydarzenia współczesnego świata wyraźnie gospodarzy przerosło – poślizg wisiał na włosku, skończyło się na strachu, a na końcu było nawet śmiesznie, gdy jeden z lokalnych producentów chipsów wypuścił reklamę, w której brzuchaci faceci w kaskach zajadają się smażonymi plasterkami ziemniaków, robota stoi, a płotkarze wychodząc z wirażu skaczą przez taczki i hałdy piachu.

W Pekinie planowano i budowano na rozkaz; w związku z olimpijskimi inwestycjami przesiedlono 1,5 mln ludzi, więc żadne opóźnienia ani zakłócenia nie mąciły spokoju ojców olimpizmu, ale za to musieli się oni zmierzyć z niewygodnymi pytaniami, dlaczego urządzili święto sportu w kraju, w którym obywateli gnębi się metodami żywcem wyjętymi z „Roku 1984”.

Organizatorzy londyńskich igrzysk oszczędzili władzom MKOl zmartwień – przygotowania przebiegały gładko. Trudno, żeby było inaczej. Londyn jako pierwsze miasto w historii gości tę imprezę po raz trzeci, więc członkowie komitetu organizacyjnego – kierowanego przez sir Sebastiana Coe, w latach 80. króla biegów średnich – za wszelką cenę starali się stworzyć wrażenie, że szlachectwo zobowiązuje.

Poza tym nie musieli się martwić o pieniądze – miasto zapewniło, że da tyle, ile potrzeba (nie pytając lokalnych podatników o zdanie), a większość środków od prywatnych sponsorów (w sumie złożyli się na 2 mld funtów) udało się zabezpieczyć jeszcze przed rozlewającym się po świecie kryzysem finansowym.

Zadbał o to Paul Deighton, swego czasu partner w banku Goldman Sachs, którego Coe nazwał „swoim najlepszym transferem”. Profesjonalna i zgrana ekipa zarządzająca to był jeden z największych atutów Londynu – znajomości Deightona miały konkretną wartość, Coe dbał o relacje z MKOl i innymi możnymi tego świata dając popisy dyplomatycznego kunsztu. Odpowiedzialny za igrzyska członek gabinetu Hugh Robertson nie ustawał w przekonywaniu, że wydatki się opłacają i dawał odpór tym, którzy utrzymywali, że prawdziwy rachunek za igrzyska wynosi co najmniej 11 mld funtów, a burmistrz stolicy Boris Johnson w imieniu londyńczyków zapewniał, że niecierpliwie odliczają dni do inauguracji.

Profesjonalizm i umiejętność robienia dobrego wrażenia okazały się zaraźliwe. – Ani przez chwilę nie mieliśmy wrażenia, że terminy są zagrożone. Bardzo rzadko dochodziło do sytuacji, by projektom przypisywać kolor żółty, sygnalizujący poślizg. Normą było oznaczanie inwestycji na zielono, czyli zgodnie z planem – przyznaje najlepsza polska lekkoatletka Irena Szewińska, członkini powołanej przez MKOl komisji koordynującej przygotowania do igrzysk.

Władze światowego ruchu olimpijskiego ufają, ale kontrolują. Od igrzysk w Sydney (2000) każdy gospodarz ma obowiązek ściśle trzymać się harmonogramu prac określonego w porozumieniu z MKOl. Londyński komitet po ogłoszeniu decyzji musiał przedstawić plan sponsorski i marketingowy, określić składowe budżetu oraz pomysł na modernizację miejskiego transportu. Pięć lat przed startem igrzysk musiała być gotowa cała papierologia związana z planowanymi obiektami, a w 2008 r. – musiały się rozpocząć prace budowlane. Potem gospodarzom zostało już tylko nie dawać pretekstu do sięgania przez MKOl po żółty, ostrzegawczy kolor. Narzucili sobie takie tempo i rygor prac, że już w 2010 r. wiedzieli, że zdążą bez kłopotu.

Taktyczny majstersztyk

Igrzyska olimpijskie wyzwalają u organizatorów poczucie misji. Tak naprawdę dużo trudniej jest je dostać, niż potem zaplanować i przeprowadzić. Londyn nie był faworytem wyścigu, pewniakiem wydawał się Paryż. Coe za czasów swoich startów na bieżni dorobił się przydomka „mistrz ostatniego okrążenia” i tą pasją walki do końca zaraził swoich współpracowników, a także podbił serca członków MKOl, obradujących nad wyborem gospodarza na kongresie w Singapurze przed siedmiu laty.

Do finałowej rozgrywki zakwalifikowały się Paryż, Londyn i Madryt. To już nobilitacja sama w sobie. Oznacza, że ktokolwiek by wygrał, zadaniu podoła. Decydują szczegóły, ostatnie wrażenie, siła przekonywania – mówi obecna wtedy na kongresie Szewińska (nie chce zdradzić, na kogo głosowała).

Więc gdy Francuzi mrozili szampany, ówczesny premier Wielkiej Brytanii Tony Blair urwał się z obrad szczytu G8, przyleciał na drugi koniec świata i odbył ponad 30 spotkań w cztery oczy z członkami MKOl, przekonując, że Londyn jest w stanie dać sportowemu światu coś więcej niż konkurenci.

Taktycznym majstersztykiem były kuluarowe rozmowy ze zwolennikami Madrytu. Coe wraz ze współpracownikami założyli, że na ostatniej prostej liczyć się będą Londyn i Paryż, a wygra ten, kto przeciągnie na swoją stronę głosy Madrytu. Do tego doszły szczegóły: dwa briefingi prasowe dziennie, aby stworzyć wrażenie, że Londynu jest wszędzie pełno; imponująca delegacja gwiazd wyspiarskiego sportu na czele z Davidem Beckhamem, na punkcie którego Azja ma bzika; porywająca mowa końcowa Coe’a z obietnicą wykorzystania igrzysk jako inspiracji aktywnego stylu życia dla starszych i młodszych pokoleń Brytyjczyków (motto igrzysk to: Inspiruj generacje). Finałowe głosowanie Londyn wygrał 54:50.

Coe i spółka zdawali sobie sprawę, że idee są ważne, ale bez przesady – nikt nie będzie ich rozliczał z tego, czy Brytyjczycy dali się sportowo zainspirować, ani jak bardzo ekskluzywne sportowe święto kontrastuje z biedą i beznadzieją sąsiadującej za Stadionem Olimpijskim dzielnicy Hackney (POLITYKA 28), ale czy impreza przebiegła sprawnie i ładnie wyglądała w telewizji.

Adam Krzesiński, sekretarz Polskiego Komitetu Olimpijskiego, zwraca uwagę, że już w toku przygotowań nie trzeba wszystkiego wymyślać od nowa: – Kolejne igrzyska są do siebie podobne, jeśli chodzi o program zawodów, system akredytacji i dystrybucji biletów.

Trzeba Brytyjczykom oddać, że działali zdecydowanie: błyskawicznie przekształcili komitet kandydacki w organizacyjny, kluczowe inwestycje transportowe wciągnęli do głównego budżetu, ogłosili dyktaturę sukcesu, choć bez wpadek się nie obeszło. Sposób dystrybucji biletów był mało przejrzysty i wielu chętnych zostało z pustymi rękoma, a niedawno ochroniarski gigant G4S, odpowiedzialny za zapewnienie podczas igrzysk bezpieczeństwa, przyznał, że nie jest w stanie zmobilizować dodatkowego personelu i trzeba było wzywać na pomoc 3,5 tys. policjantów i żołnierzy. Mimo to prezydent MKOl Jacques Rogge stawia Londyn za wzór.

MKOl stawia na kolosy

Letnie igrzyska są domeną metropolii, choć nie zawsze stolic. Przyznanie prawa organizacji w 1996 r. prowincjonalnej (jak na standardy takiej imprezy) Atlancie było niczym innym, jak ukłonem w stronę jednego z głównych sponsorów MKOl, Coca-Coli, która narodziła się właśnie w stolicy stanu Georgia.

Ostatnio MKOl znów stawia na kolosy: Pekin, Londyn, za cztery lata Rio de Janeiro, a w 2020 r. ktoś z trójki: Tokio, Stambuł, Madryt. Wydawać by się mogło, że po tym, jak odznakę olimpijskiej sprawności logistycznej zdobył 20-milionowy Pekin, Londyn też da radę, ale im bliżej startu imprezy, tym bardziej piętrzą się obawy. Bo Pekin jest metropolią XXI w., a Londyn ugina się pod własnym ciężarem.

Największym wyzwaniem jest transport. W godzinach szczytu pocztówkowe londyńskie piętrowe autobusy poruszają się wolniej niż piesi, pociągi metra, którego najstarsze stacje pamiętają epokę wiktoriańską, pękają w szwach, a lotnisko Heathrow już funkcjonuje na granicy przepustowości. To na co dzień, a co się stanie, gdy na miasto spadnie inwazja kilku milionów olimpijskich turystów?

Odpowiedzialni za stołeczny transport szczycą się nową linią kolejową z dworca St Pancras, którą pociągiem zwanym Oszczepem dojedzie się do wioski olimpijskiej w siedem minut. Na newralgicznych liniach stare składy zostały zastąpione nowymi, szybszymi. Ale na wszelki wypadek londyńczycy proszeni są o niekorzystanie z metra podczas igrzysk (a najlepiej, gdyby w tym czasie zaplanowali urlop poza stolicą), do pracodawców apeluje się o zezwolenie podwładnym na pracę online, bez opuszczania domu.

Adam Krzesiński uważa jednak, że obawy organizatorów o komfort podróżowania kibiców i mieszkańców są nieszczere: – Liczy się to, żeby w korkach nie stali członkowie olimpijskiej rodziny, vipy i dziennikarze. A kibice? Jak się raz spóźnią na zawody, to następnym razem wyjdą z hotelu dwie godziny wcześniej.

Dla uprzywilejowanych przeznaczono w Londynie 175 km pasów ruchu, na ich wyłączny użytek (to samo przerabialiśmy w naszych miastach podczas Euro). Londyńczycy już mówią o tych przelotówkach „pasy ZIL” – od nazwy limuzyny, którą upodobali sobie sowieccy dygnitarze.

Przez ponad dwa tygodnie Londyn będzie miastem w stanie wyjątkowym. Komunikacyjny paraliż wisi na włosku, firmy kurierskie rozważają zawieszenie działalności w centrum, sieć komórkową czekają ogromne obciążenia, co ludziom utrudni życie, a bankierzy i brokerzy nie wykluczają nieprzewidywalnych ruchów na rynku, jeśli dostęp do wirtualnych transakcji się zawiesi.

Dlatego coraz częściej słychać, że prestiż towarzyszący igrzyskom i spodziewane medalowe żniwa 550-osobowej brytyjskiej reprezentacji niewarte są takich wyrzeczeń. I co Londyn może dzięki igrzyskom zyskać, poza tym, że tu i ówdzie wypięknieje? Promować się już bardziej w świecie nie musi.

Status miasta gospodarza wciąż jest magnesem. Mimo wszystkich spodziewanych i niespodziewanych kłopotów, mimo fundowanej u siebie imprezy, na której obłowią się sponsorzy MKOl (Londyn będzie dla nich rajem podatkowym, szacuje się, że zarobią dzięki temu dodatkowe 600 mln funtów). – Jeszcze się nie zdarzyło, żeby był kłopot ze znalezieniem chętnych do organizacji. Choć kryzys robi swoje – niedawno z wyścigu o igrzyska 2020 wycofał się Rzym – mówi Adam Krzesiński.

Bo przyznanie prawa organizacji letnich igrzysk jest dziś dla miasta światowym certyfikatem jakości. Jedni się o niego starają, by prestiż podtrzymać, inni – by zdobyć dowód przynależności do cywilizacyjnej elity. Ale wszystko zaczyna się od pieniędzy. Nie byłoby za cztery lata igrzysk w Rio, gdyby nie gospodarczy skok Brazylii. Premier Turcji Recep Erdogan nazywa stambulską kandydaturę narodowym priorytetem, bo tamtejszy PKB rośnie w oczach.

Szczyt możliwości

Skoro więc Polska jest zieloną wyspą, a niedawno podołaliśmy obowiązkom współgospodarza mistrzostw Europy, to może wolno marzyć i o letnich igrzyskach? Adam Krzesiński stoi twardo na ziemi. – Euro nam wyszło, ale w porównaniu z igrzyskami to liliput. Poza tym gdzie mielibyśmy je zorganizować? Warszawa straciła swoją szansę, bo inwestorom Stadionu Narodowego zabrakło wizji – trzeba było wyposażyć go w wysuwaną bieżnię, dołożyć kilkanaście tysięcy miejsc i mielibyśmy gotowy obiekt na igrzyska. Może dałoby to początek inwestycjom w areny sportowe z prawdziwego zdarzenia – zastanawia się.

W Polsce, poza stadionami, budujemy godne hale widowiskowo-sportowe. I już doczekaliśmy się przyznania organizacji mistrzostw świata w siatkówce (2014 r.) i mistrzostw Europy w piłce ręcznej (2016 r.). To na dziś szczyt naszych możliwości. Koszty igrzysk paraliżują. Skoro Londyn, który w chwili wyboru na gospodarza miał gotowych 60 proc. obiektów i bez porównania bardziej rozwiniętą infrastrukturę, wydał na tę imprezę równowartość czteroletniego budżetu stolicy Polski, to ile musiałaby wyłożyć Warszawa?

Poza tym – w kolejce trzeba swoje odstać. Stambuł kandyduje po raz piąty, Madryt – czwarty. Koreański Pyeongchang, gospodarz zimowych igrzysk w 2018 r., zanim dopiął swego, dwukrotnie przegrał o włos.

U nas standardy kandydowania z fantazją wyznacza Zakopane. Chciało organizować igrzyska w 2006 r., mimo że w Polsce nie ma gór odpowiednich dla narciarzy alpejczyków. Wciąż z uporem forsuje swoją gotowość do przeprowadzenia mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, choć dojazd do stolicy Tatr to droga przez mękę, poza skoczniami nie ma żadnej bazy sportowej, a międzynarodowy lobbing to dla ambasadorów Zakopanego czarna magia. I na dodatek Małysz już nie skacze.

Polityka 30.2012 (2868) z dnia 25.07.2012; Ludzie i Style; s. 80
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną