Ludzie i style

Spróbujmy się wyłączyć

Uboczne skutki życia online

„Problem pojawia się wtedy, gdy w stanie permanentnego czuwania przebywamy... permanentnie”. „Problem pojawia się wtedy, gdy w stanie permanentnego czuwania przebywamy... permanentnie”. Martin Puddy/Getty Images / FPM
Rozmowa z Lindą Stone, która jako pierwsza opisała skutki uboczne życia online: stan nieustającego rozproszenia, który nas dotyka
Linda Stone - konsultantka i badaczka relacji ludzkich i nowych technologii, które opisywała dla „New York Timesa” i „The Economist”.Nadine Rupp/Getty Images/FPM Linda Stone - konsultantka i badaczka relacji ludzkich i nowych technologii, które opisywała dla „New York Timesa” i „The Economist”.

Mariusz Herma: – Korzysta pani z Facebooka? Pytam, bo w Apple i Microsofcie pracowała pani między innymi nad rozwojem technologii społecznościowych.
Linda Stone: – Nie używam Facebooka, rozumiem jednak jego urok. Chodzi przede wszystkim o wrażenie utrzymywania stałego kontaktu z mnóstwem osób bez potrzeby podnoszenia słuchawki i wydzwaniania do nich po kolei, czy też prowadzenia korespondencji mailowej z każdym z osobna. Niektóre funkcje tego serwisu i mnie się podobają, tyle że nie chcę w tej chwili poświęcać im czasu.

Użytkownicy Facebooka doskonale znają stan chronicznej dekoncentracji, o której pani opowiadała już w latach 90. Coś się od tamtego czasu zmieniło?
Głównie nasz stosunek do tego stanu. Kiedy w 1997 r. zaczynałam opowiadać o permanentnym rozproszeniu (ang. continuous partial attention – przyp. red.), ludzie reagowali entuzjastycznie. Jestem online przez 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu! Nic mnie nie ominie! – słyszałam. – Praca jest zawsze przy mnie, a dzieci wszędzie mogą mnie osiągnąć. Na oku mam wszelkie nadarzające się okazje i w dowolnej chwili mogę z każdej skorzystać... Pod koniec XX w. rzeczywiście wydawało się to fantastycznym wynalazkiem. Kiedy starałam się przekonywać, że ten nieustanny dialog z rzeczywistością wirtualną prędzej czy później nas wykończy, dla moich rozmówców było to niewyobrażalne. Niby dlaczego tak atrakcyjnym stylem życia mielibyśmy się zmęczyć?

A w roku 2013?
Większość osób przyznaje, że wolałyby jednak nie być całodobowo ­online. To fajnie, że dzięki nowoczesnym technologiom możemy łatwo i szybko połączyć się z siecią. Ale jeszcze fajniej, gdy możemy się od niej odłączyć, jeśli poczujemy taką potrzebę. Z roku na rok coraz częściej słyszę pytanie o negatywne konsekwencje trwania w permanentnym rozproszeniu.

W Polsce ukazał się niedawno przekład słynnej książki Nicholasa Carra „Płytki umysł. Jak Internet wpływa na nasz mózg”. Oryginalny tytuł brzmiał jednak „Czy Google nas ogłupia?”.
No właśnie, ten tytuł niemal domaga się potwierdzenia. A to zależy. Samo pragnienie bycia żywą, aktywną jednostką sieci wydaje się zrozumiałe. Lubimy pozostawać w ruchu, nawet jeśli poruszamy się tylko po rzeczywistości wirtualnej. Lubimy też kontakt z innymi ludźmi. Chcemy mieć znaczenie. Chcemy orientować się w sytuacji.

Nie chcemy za to niczego przegapić.
Problem pojawia się wtedy, gdy w stanie tego permanentnego czuwania przebywamy... permanentnie. Utrzymywanie gotowości bojowej staje się wówczas podstawowym sposobem funkcjonowania. System nerwowy nieustannie zachowuje czujność. Nastawienie takie określamy terminem fight-or-flight – walki/ucieczki – i ma ono skutki fizyczne podobne do tych powodowanych przez chroniczny stres. Tracimy odporność, zaburzona zostaje praca wątroby, pojawiają się problemy z trawieniem i płodnością. Oddech się spłyca – wielu z nas wstrzymuje go zresztą przy każdym odebraniu maila czy esemesa, proszę sprawdzić. Dolegliwościom fizycznym towarzyszy wyczerpanie psychiczne. Mamy wrażenie przytłoczenia i niespełnienia. To paradoksalne, ale im bardziej stajemy się dostępni, tym bardziej się od innych oddalamy. A coraz potężniejsze technologie wzmagają w nas tylko poczucie bezsilności.

Powinniśmy się trochę skoncentrować?
Staram się unikać takich określeń, jak skupienie czy koncentracja. Większość ludzi stresuje się już na sam ich dźwięk. Automatycznie słyszą litanię oskarżeń: „Jestem rozproszony. Muszę się skupić. Jestem nie dość efektywny. Powinienem robić więcej...”. Zamiast tego wolę mówić o wolności wyboru. W każdej chwili możemy zadecydować, na co skierujemy naszą uwagę. Jeśli siedzimy obok siebie, ale ty zajmujesz się smartfonem, to pomiędzy nami niezbyt wiele się dzieje. W każdej chwili możemy jednak telefony odłożyć i w ten sposób wznowić dialog. Wyborów takich dokonujemy bez przerwy, chwila za chwilą. Z czym lub z kim chciałbym teraz nawiązać kontakt? Ciągłe mówienie głównie o rozproszeniach budzi w nas wyłącznie poczucie bezsilności i wstydu. Jakbyśmy tego wyboru nie mieli.

Albo nie potrafili go dokonać.
Proponuję więc zamienić rozmowę o odwracaniu uwagi od czegoś – dajmy na to ekranu laptopa czy smartfona – na rozmowę o kierowaniu uwagi ku czemuś. Idiotycznym pomysłem na prowadzenie diety jest powtarzanie w kółko: Nie mogę zjeść tej czekolady. Nie mogę zjeść tej czekolady. Pomyśl raczej: Tamte pomarańcze pachną przepysznie!

A jeśli to znajomi nie potrafią odstawić telefonu nawet na kwadrans?
Są i na to sposoby. Kiedy siadasz z kimś do posiłku, spróbuj ostentacyjnie wyciszyć i schować własny telefon. To wyraźny sygnał, że całą uwagę zamierzasz teraz poświęcić danej osobie. I że oczekujesz wzajemności. Gdy sam spodziewasz się ważnej rozmowy, poinformuj o tym zawczasu i po rozmowie odłóż urządzenie. A z niereformowalnymi przyjaciółmi umawiaj się na rzeczy, którymi będziesz potrafił się cieszyć nawet wówczas, gdy twój towarzysz połowę czasu spędzi ze słuchawką przy uchu albo ze wzrokiem wlepionym w ekran.

To ciekawe, że z jednej strony pogłębia się nasze rozproszenie, a wielozadaniowość staje się standardowym sposobem pracy czy nawet spędzania wolnego czasu z rodziną. A z drugiej strony modne stają się zajęcia ­wymagające pełnej koncentracji, jak joga czy trening mindfulness.
Staram się rozwikłać ten pozorny paradoks od kilku lat. I doszłam do wniosku, że tak jak nasz organizm posiada zdolność powracania do równowagi w zmiennych warunkach otoczenia – czyli homeostazy – dzięki czemu utrzymuje na przykład temperaturę ciała na zbliżonym poziomie, tak też dysponujemy homeostazą „duchową”. Mam na myśli wszystkie pozafizyczne aspekty funkcjonowania człowieka, nasze potrzeby emocjonalne i psychospołeczne. Życie w rytmie „24/7 online” pustoszy nas duchowo. Sięganie po jogę czy kursy mindfulness (treningi uważności), których popularność przewidywałam już, wprowadzając termin permanentnego rozproszenia, wydaje się odruchem wynikającym z owej duchowej homeostazy. Służą za antidotum na poczucie przytłoczenia i wypalenia.

A jak radzą sobie z tym problemem młodsze pokolenia? Przenikanie się rzeczywistości ze sferą wirtualną dla nich musi być czymś naturalnym.
Ale uczą się na naszych błędach. Młodzi doskonale widzą, jak bardzo elektronika zniewoliła starsze pokolenia. I wielu z nich uznaje, że taki sposób życia im nie odpowiada. Przed kilku laty dwie studentki pomagały mi uprzątnąć dom po małym pożarze. Różnica wieku między nimi wynosiła jakieś dziesięć lat. Kiedy do tej starszej ktoś zadzwonił, powiedziała, że musi odebrać i wróci za kilka minut. Młodsza w podobnej sytuacji wysłała tylko esemesa o treści: „L8r” (z ang. later – później). Gdy ją o to spytałam, odparła, że kiedy jest z jakąś osobą, to faktycznie chce z nią być. W Dolinie Krzemowej, kolebce nowych technologii, wśród informatyków rozpowszechnił się interesujący zwyczaj. Gdy spotykają się w pubie czy kawiarni, wszyscy wykładają telefony na środek stołu. Który z nich nie wytrzyma i sięgnie po swój, bierze na siebie cały rachunek.

Podobno i do Polski dotarła już ta moda. Czy kolejna generacja ma więcej cierpliwości?
Kiedyś prowadziłam pod tym kątem badania osób w wieku 18–22 lata. Wynikało z nich, że od porozumiewania się w czasie rzeczywistym wolą luźniejszy tryb komunikacji. Nazywam go semisynchronicznym – gdzieś w połowie drogi pomiędzy dialogiem na żywo a nieregularną komunikacją mailową. Czymś takim jest chociażby luźna wymiana esemesów czy internetowych komentarzy. Rozmowę telefoniczną wielu z nich uznaje za coś natrętnego.

Co z dziećmi, które nie potrafią jeszcze świadomie kierować uwagą? Ich wzrok natychmiast przyciągają wszelkie elektroniczne gadżety.
Ja bawiłam się przyciskami radia, one ekranami dotykowymi. Są kolorowe, interaktywne, reagują na każdy gest, więc po jakimś czasie maluch zaczyna przewidywać zachowanie urządzenia i zmuszać do działania wedle własnych życzeń. To świetna zabawa, a przy okazji daje poczucie kontroli, bezpieczeństwa. Ale to nie wszystko. Dzieci fascynują się tym, czym fascynują się ich rodzice. Jeśli mama i tata nie potrafią oderwać się od smartfona czy tabletu, to malec zrozumie wkrótce, co przyciąga ich uwagę: a więc o to chodzi, tam powinienem być!

Wzrok rodzica, szczególnie wzrok matki, służy dziecku za schronienie. Potwierdza jego egzystencję. Z oczu matki dziecko czerpie pierwsze nauki o relacjach, o trosce i miłości. I o tym, jak bycie ignorowanym potrafi zepsuć humor. Skoro dzieci uczą się empatii w dużej mierze poprzez kontakt wzrokowy, a my wzrok ten kierujemy na ekrany. Rozmawiałam niedawno na ten temat z dziećmi w wieku 7–12 lat. Jedna dziewczynka stwierdziła: Mama powinna patrzeć na mnie, kiedy rozmawiamy. Inna narzekała, że kiedyś co rano wkradała się mamie do łóżka i wtedy długo przytulały się do siebie, a teraz zastaje ją zawsze zajętą grą w scrabble! A pewien dwunastolatek skarżył się, że jego ojciec nie potrafi się zachować nawet przed ekranem. Dawniej oglądaliśmy razem telewizję – mówił mi. – Teraz ma swojego iPada i wszystko oglądam sam.

Dzieci szybko zauważają to nasze zapatrzenie w ekran?
Naukowcy z Uniwersytetu Waszyngtońskiego sfilmowali niemowlaka, który już 42 minuty po narodzinach naśladował dorosłych. Gdy rodzice wystawiali język, on wystawiał własny. Także spojrzenie dziecka szybko zaczyna podążać za spojrzeniem matki. Przyjaźnię się z małżeństwem lekarzy, którzy – prawdopodobnie z racji zawodu – nie potrafią oderwać się od swoich iPhone’ów. Ich zaledwie roczny synek także zdążył zafiksować się na punkcie tego urządzenia. Mama ma iPhone’a, tata ma iPhone’a, chcę mieć i ja!

Powinniśmy sprawdzać te maile pod stołem jak uczniowie w szkole?
Raczej pokazywać własnym przykładem, że zdrowa relacja z nowymi technologiami jest możliwa. Przy okazji wspomnianych rozmów jeden chłopiec skarżył mi się, że podczas prowadzenia samochodu jego ojciec bez przerwy wysyła esemesy – pomimo stanowczych upomnień syna, że to zachowanie niebezpieczne i niezgodne z prawem. Chłopak rozumiał to już w tym wieku! On akurat buntował się przeciw zachowaniu rodzica, ale większość dzieci będzie je raczej powtarzać. Przydałoby się, żeby dysponowały nieco lepszymi przykładami do naśladowania. Jedno jest pewne: odłożenie telefonu czy wyłączenie komputera w równym stopniu przysłuży się im, co nam samym.

rozmawiał Mariusz Herma

Linda Stone – konsultantka i badaczka relacji ludzi i nowych technologii, które opisywała dla „New York Timesa”, „The Economist” i „Harvard Business Review”. W latach 80. i 90. prowadziła pionierskie prace nad rozwojem multimediów i aplikacji społecznościowych, najpierw w firmie Apple, a następnie w Microsofcie.

Polityka 30.2013 (2917) z dnia 23.07.2013; Ludzie i Style; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Spróbujmy się wyłączyć"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną