Ludzie i style

Życie w rzucie

Witold Suski - trener, którego nosi

Igrzyska w Pekinie w 2008 r., gdzie Piotr Małachowski zdobył srebro w rzucie dyskiem. Igrzyska w Pekinie w 2008 r., gdzie Piotr Małachowski zdobył srebro w rzucie dyskiem. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
To spod ręki Witolda Suskiego wyszli dyskobol Piotr Małachowski i kulomiot Tomasz Majewski, kandydaci do medali na zbliżających się mistrzostwach świata.
Przy liceum w Ciechanowie jest boisko, obok prowizoryczna siłownia. Suski jest tam stałym gościem.Leszek Zych/Polityka Przy liceum w Ciechanowie jest boisko, obok prowizoryczna siłownia. Suski jest tam stałym gościem.

Witoldów Suskich jest dwóch. Prywatnie: spokojny, opanowany, skromny, cichy, do rany przyłóż. Dobrze się czuje sam ze sobą. Na spacerze z papierosem. Jak tylko wpada mu do rąk dobra książka, znika dla świata.

Druga natura budzi się w nim na treningu. Gdy coś nie idzie po jego myśli, nie szczędzi grubego słowa. Pierwszy do przygan, ostatni do pochwał. Odpala jednego papierosa od drugiego. Raczej z nerwów niż dla relaksu. Rekord (pół paczki w godzinę) pobił na igrzyskach w Pekinie w 2008 r., gdzie Piotr Małachowski zdobył srebro w rzucie dyskiem. Rok później, podczas mistrzostw świata w Berlinie, gdzie Piotr znów był drugi, trener biegał palić po kryjomu na koronę stadionu. Już po wszystkim wylądował w karetce, bo mieszanka upału, emocji, wysiłku i dymu to było dla jego serca trochę za dużo.

Na zagraniczne mityngi się nie rwie. Od prostowania błędów są treningi (dlatego trening to świętość), w trakcie konkursu już się niewiele pomoże. Małachowskiemu nieobecność trenera nie przeszkadza, nigdy nie był z tych, których trzeba prowadzić za rękę. Trenera nie ma też w czerwcu na zawodach w Hengelo, gdzie Piotr bije rekord Polski wynikiem 71,84 m. To jest rzut życia, na treningu do takiego wyniku nigdy się nie zbliżył. Transmisję Suski śledzi z wnukami w Internecie. Gdy wreszcie podają odległość, piątą w historii męskiego dysku, robi mu się słabo.

Do Moskwy na mistrzostwa świata (zaczynają się 10 sierpnia) trener się jednak wybiera. Przy takiej okazji już lepiej łysieć do reszty z nerwów na miejscu.

Życie trenera

W Bielu, wiosce pod Ostrowią Mazowiecką, gdzie Witold Suski się urodził (w 1948 r.) i wychował, sportowych rozrywek jest jak na lekarstwo. Nie ma boisk do gry w piłkę, poza tym prawdziwa futbolówka jest rarytasem i przedmiotem uwielbienia, ale nie dla gospodarzy, którzy, gdy wpada w obejście, traktują ją widłami. Witek z kolegami rywalizują więc w rzutach kamieniami na odległość oraz całymi dniami grają w palanta. Ale najważniejszą sportową miłością Witka jest rower. Gdy leci transmisja z Wyścigu Pokoju, nie można oderwać go od telewizora, pierwszego w Bielu, udostępnianego w szkole podstawowej.

Gdy 17-letni Witek wyjeżdża do pracy na Śląsk, nie odstawia roweru na bok. Pracuje w fabryce papierniczej w Tychach, a potem w katowickiej kopalni Staszic – w transporcie i na przodku. W wolnym czasie pędzi do sekcji kolarskiej klubu Górnik Lędziny. – Uparłem się na ten rower strasznie, choć byłem za ciężki, grubokościsty. Jak na rozkaz trenera schudłem, to nie miałem siły pedałami obracać – wspomina.

Nie nadaje się na finisze z peletonu, ale nieźle radzi sobie w czasówkach i, o dziwo, w górach. Ale plany kolarskiej kariery walą się po kraksie w Tychach – Suski upada na mokrej kostce, gruchocze kości. Zgłasza się po niego wojsko, gdzie jedną z misji jest łowienie zdolnych sportowców dla ludowej ojczyzny. Szeregowy Witold Suski zostaje ogólnopolskim wojskowym mistrzem rzutu granatem, zwanym cytrynką. W nagrodę dostaje siedem dni urlopu. Wynik 86,5 m robi wrażenie na dowódcy pułku. Szeregowy słyszy: Niezłe macie pierdolnięcie, Suski, stawcie się u mnie po powrocie, będzie niespodzianka.

Ta niespodzianka to skierowanie do lekkoatletycznego klubu w Siedlcach. Ale to nie jest lekkoatletyczne centrum Polski. W klubie pracuje jeden trener, specjalista od biegów. A 19-letni Witek chce rzucać oszczepem. I rzuca, po swojemu: bardziej siłą niż techniką, nie ma koło siebie nikogo, kto by mu podpowiedział, co robi źle. W ciągu dwóch lat dobija do granicy 70 m. Imponująco jak na samouka, ale za blisko, by marzyć o medalach. Poza tym siłowe rzucanie deformuje mu łokieć. Boli coraz bardziej. I po oszczepie.

Już w cywilu ląduje w Ciechanowie. Z żoną i synkiem Pawłem żyją nienerwowo. Witold dostaje pracę w fabryce wyrobów precyzyjnych. Gierkowskie złote czasy: przychodzi się na pół etatu, płacą za cały, czy się stoi czy się leży – i to na tyle dobrze, że z pensji Witolda utrzymuje się cała rodzina. Z nadmiaru wolnego czasu i sportowych ciągot trafia do ciężarów, do ciechanowskiej Mazovii, gdzie na treningach pojawia się mistrz olimpijski z Rzymu Ireneusz Paliński. Suski trafia do składu ligowej drużyny, jest więcej niż solidny, ale odchodzi z ciężarów, gdy dociera do niego, że aby wskoczyć na wyższy poziom, trzeba sobie pomóc niedozwolonymi środkami.

Więc znów rzuty. Przy liceum w Ciechanowie jest boisko, obok prowizoryczna siłownia. Suski jest tam stałym gościem. Bierze kule, dyski i rzuca. – Jak w oszczepie, bazowałem głównie na wrodzonej krzepie. Technikę ćwiczyłem na sobie, metodą prób i błędów – opowiada.

Robi to dla własnej przyjemności, bo zdaje sobie sprawę, że mistrzem nie będzie. Chociaż, jak na samouka, wyniki ma znakomite. Dyskretnie obserwuje go jeden znajomy lekarz, miłośnik lekkoatletyki. Któregoś dnia, na początku lat 80., mówi Suskiemu: czujesz pismo nosem, szkoda to zaprzepaścić, załóż sekcję dla dzieciaków, żeby po szkole miały co robić. – Zabrał mnie do miejscowego dyrektora od kultury fizycznej i sportu. Wszystko już mieli obgadane. Ten dyrektor mówi do mnie: w d. mam, że nie jesteś trenerem z wykształcenia. Bierz się do roboty – wspomina Suski.

Ale decyzja nie jest łatwa. Życie trenera to nerwy, stres, odpowiedzialność, użeranie się z krnąbrnymi nastolatkami, niepewny chleb, nieobecności w domu. Na drugiej szali jest święty spokój zapewniony przez stabilną pracę. Większość znajomych odradza, żona też jest przeciwna, ale zmienia zdanie, widząc, jak bardzo Witoldowi zależy. Poza tym w fabryce akurat zostaje przeniesiony do hartowni, gdzie ostro dostaje się w kość.

Podejmuje wyzwanie. Ale ciągle ma wątpliwości, czy podoła, czuje niedosyt wiedzy. Dokształca się na artykułach z radzieckiej „Liekkoatlietiki”, mieszkający w NRD kolega tłumaczy mu tamtejsze publikacje poświęcone dyscyplinom rzutowym i podsyła do Ciechanowa.

Środowisko lekkoatletyczne przyjmuje go nieufnie. Jest obcy, trzyma się na uboczu, nie idzie do celu prostą, utartą drogą. Jako element treningu wprowadza rzuty cięższymi dyskami – kupuje ołowiane ciężarki używane przez wędkarzy, przetapia je w garnku na domowej kuchence i dokłada do dysków po 100, 200, 300 g. Gdy spotyka się na obozach przygotowawczych z kolegami po fachu, ci nie mogą się nadziwić, że zawodnicy Suskiego dźwigają ciężary w szerokich, skórzanych pasach. – Ale ja wiedziałem swoje. Już w latach 90. na jednym ze zgrupowań spotkaliśmy się z Niemcami, którzy taśmowo wypuszczali mistrzów. Nie podchodzili do sztangi bez pasów, a dyski mieli różne: od 2 do 2,5 kg – mówi Suski.

Jego przeszłość w ciężarach prowokuje jednak plotki i podejrzenia. Gdy pierwsi juniorzy Suskiego przebijają się na regionalnych, a potem krajowych zawodach, do Ciechanowa wpadają niezapowiedziane kontrole dopingowe. Badanie juniorów to nie jest wtedy norma, Suski czuje się trochę osaczony, ale kolejne naloty znosi spokojnie. Po jakichś dwóch latach łowcy dopingu nabierają przekonania, że w Ciechanowie u Suskiego koksu nie znajdą. Jerzy Skucha, długoletni prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki: – Nie wydaje mi się, żeby te kontrole inspirował związek. Być może powodem były jakieś donosy od zazdrosnych trenerów – uważa.

Siódmy krzyżyk na karku

Doping u Suskiego w Ciechanowie? A niby za co go kupić? Lokalna władza dotuje głównie futbol i piłkę ręczną, więc lekkoatletyczna sekcja zostaje przygarnięta przez Płońsk. Ale zostaje w Ciechanowie, a tam warunki jak w szkole przetrwania: zimna woda, siłownia, w której słusznego wzrostu miotacze muszą się garbić. Treningi na dworze, bez względu na pogodę, a zimą trener wygania juniorków po kubły z wrzątkiem, do których wrzuca dyski i kule, żeby miotacze mieli czucie w rękach. W sąsiedztwie stadionu płynie rzeka Łydynia, więc dalekie rzuty trener Suski przyjmuje z mieszanymi uczuciami, bo dyski przepadają w wodzie.

Od początku lat 90. trenera nie ma za często w Ciechanowie. Jeździ z kilkorgiem zawodników na centralne obozy i zawody. Oko na młodych ma jego syn Paweł.

To on był pierwszym trenerem moim i Tomka Majewskiego. Trenera Witka zapamiętałem z pierwszego wykładu, jakiego mi udzielił, gdy jako 15-latek wyjechałem z domu do szkoły średniej i do bursy, przestraszony i onieśmielony – mówi Piotr Małachowski. Powiedział wtedy, że czeka mnie ciężka harówa i że jak przyłapie na piciu albo paleniu, to wyrzuci na twarz.

Na pierwszy rzut oka Majewski z Małachowskim do sportu się nie nadają. Najprostsze ćwiczenia to dla nich męka. Z Piotrem sprawa jest łatwiejsza: ma szybkie nogi, a dla dyskobola to podstawa. Z Majewskim idzie opornie. Przymierzają go do dysku – nie idzie. Ktoś proponuje trójskok, bo nastoletni Majewski jest tyczkowaty, ale Suski pomysł wyśmiewa. W końcu trener mówi: przynieś, Tomciu, kulki. – Z najprostszego ustawienia pchnął tak, że zaniemówiłem. Potem trzy miesiące nie mógł tego wyniku pobić – wspomina Suski.

Majewski trenuje u Suskiego ponad cztery lata, bije kolejne życiówki, dochodzi do ponad 18 m. Któregoś dnia Tomek oznajmia, że przenosi się do Warszawy, do trenera Henryka Olszewskiego, który na warszawskiej AWF tworzy ośrodek rzutów. Suski ma do niego żal. – Podebrał mi gotowego zawodnika. Najgorszą robotę odwaliłem. No, ale nikt nie powie, że Tomek źle na tym wyszedł.

Piotra nie może się nachwalić, gdy tylko spada mu maska surowego belfra. – Zawodnik marzenie. Muszę go hamować, bo robi więcej, niż potrzeba – mówi. Dziś grupa treningowa Suskiego jest mała: oprócz Małachowskiego są w niej Robert Urbanek i młoda Andżelika Przybylska, choć z kobietami pracować nie lubi. – Kiedyś powiedziałem publicznie, że za pracę z kobietami powinniśmy dostawać dodatek za szkodliwe warunki. I koledzy trenerzy mi przyklasnęli. Są chimeryczne, obrażają się o byle co. Chociaż ze mną też nie ma lekko. Piłuję tę gębę niepotrzebnie.

Prawie 35 lat w zawodzie, siódmy krzyżyk na karku, trener Suski powoli robi bilans kariery. Sportowo – na plus. Finansowo – nieźle, bo w tłustych latach, z dodatkiem za medale Piotra, miał na rękę niemal 10 tys. zł. Potrzeby trener ma zresztą niewielkie: papierosy, książki, benzyna do auta. Pomógł synowi wybudować dom, mieszka w nim, ma wnuki pod bokiem. Chociaż „mieszka” to na razie słowo na wyrost, bo od początku tego roku trener był w domu łącznie 23 dni. To dla niego norma. Nie było go w domu 10 lat temu, gdy żonę powalił wylew i już nie dało się jej uratować. Nie było go, gdy odchodzili inni bliscy przyjaciele. Jak jest w Ciechanowie, poza rodziną nie ma z kim spędzać czasu.

Odpowiedź na pytanie, czy przez sport więcej zyskał, czy stracił, nie jest więc łatwa. Poza tym trener jest już tym życiem na walizkach zmęczony. – Właściwie już bym odpuścił, ale nie mam komu Piotra zostawić. A on chce ciągnąć do igrzysk w Rio. Małachowski o przyszłość jest spokojny: – Nawet jak trener teraz mówi, że ma dość, to po tygodniu w Ciechanowie już go nosi. Taki typ.

Polityka 32.2013 (2919) z dnia 07.08.2013; Ludzie i Style; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Życie w rzucie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną