Ludzie i style

Lodołamacz

Andrzej Bargiel - niezwykły polski skialpinista

Odbierając gratulacje od himalaistów po prezentacji w Zakopanem, Bargiel śmieje się i skromnie żartuje: – To turystyka wysokogórska, nie himalaizm. Odbierając gratulacje od himalaistów po prezentacji w Zakopanem, Bargiel śmieje się i skromnie żartuje: – To turystyka wysokogórska, nie himalaizm. Marcin Kin/Red Bull
Andrzej Bargiel wymyślił, że zjedzie na nartach z najwyższych szczytów świata. Zaczął od ośmiotysięcznej Sziszapangmy Centralnej. Ale plany ma jeszcze ambitniejsze.
2 października 2013 r. Polska, zainteresowana od czasów Kukuczki himalajskimi wyczynami, poznała nowego górskiego bohatera Andrzeja Bargiela.Marcin Kin/Red Bull 2 października 2013 r. Polska, zainteresowana od czasów Kukuczki himalajskimi wyczynami, poznała nowego górskiego bohatera Andrzeja Bargiela.

Zapadał się w śniegu ponad pas. Widoczność spadła do zera. Wreszcie usiadł na skale i pół godziny czekał na poprawę pogody. Tuż obok zeszła lawina. Po godz. 13 był na 8 tys. m. Na szczycie Sziszapangmy Centralnej zapiął narty. I nie odpinając ich, z krótką przerwą na zabranie bagażu w pośrednim obozie, zjechał w 80 minut do położonego prawie 3 tys. m niżej Ice Fall. Dokonując pierwszego polskiego ciągłego zjazdu narciarskiego z ośmiotysięcznika. 2 października 2013 r. Polska, zainteresowana od czasów Kukuczki himalajskimi wyczynami, poznała nowego górskiego bohatera Andrzeja Bargiela.

Narciarz z  piłkarskiej drużyny

„Przyszedłem na świat 18 kwietnia 1988 r. w Łętowni, nieopodal Jordanowa. Jestem dziewiątym spośród jedenaściorga dzieci Marii i Józefa Bargielów. Od małego rozsadzała mnie energia” – przedstawia się na stronie internetowej. Wioska, w której się wychowywał, leży na granicy Beskidu Wyspowego i Makowskiego. Na horyzoncie rysuje się Babia Góra. Mniejsze górki otaczają całą Łętownię, w której Bargielowie prowadzą do dziś gospodarstwo. Dzieci pomagały od małego w gospodarstwie, a w wolnych chwilach rozpierzchały się po tych górkach.

Już w wieku 9 lat Andrzej robi interes, który zaważy na jego przyszłości. Za paletki do tenisa stołowego i dorzucony z ciężkim sercem scyzoryk dostaje pierwsze narty. Są drewniane, mają plastikowe ślizgi, przykręcane metalowe krawędzie i... prawie 2 m długości. Sprzęt jest prehistoryczny, ma ze 40 lat, ale radość jest tak wielka, że chłopak nie może spać w nocy. Do tego dochodzą buty – stały element legendy o początkach wszelakich wielkich narciarzy, Goldbergerów i Małyszów – dużo za duże. Rozmiar 44. Potem ma jeszcze skokówki – tak długie, że musi je uciąć, żeby móc jeździć.

O wyciągach ani instruktorze nie ma co marzyć. Zbierają się w grupach nawet po 30 dzieciaków i ubijają sobie trasę albo budują skocznie. Gdy rozpoczyna się dekada Małysza, Bargiel jest już czołowym zawodnikiem łętowiańskiej ekipy z rekordem 26,5 m.

W ferie i weekendy wychodzą rano i jeżdżą do wieczoru bez jedzenia i picia. Cały czas do góry bokiem, jodełką albo z nartami na plecach. Rodzice nie wspierają tych pasji, Andrzej się temu nie dziwi: – Jak masz tyle dzieci, każde coś robi, to jest tylko strach, że będzie trzeba po szpitalach jeździć.

Jedenastka to jak drużyna piłkarska. I wszyscy mamy takie ADHD. W domu panowała anarchia – dodaje Agata, jedna z jego sióstr. Gdy najstarsi bracia wychodzą już z domu, Jędrek wychowuje się z dziewczynami. W gimnazjum staje się już jasne, że jedynym sposobem na utemperowanie dziarskiego młodzieńca jest regularny trening sportowy. Próbuje sił w jeździe konnej i kolarstwie górskim, ale rower się rozpada, a szkolnego kółka sportowego nie stać na zakup nowego. Po raz kolejny los wskazuje mu narty.

Śladem Rocky’ego

Ale to już inne narty. Starszy brat Grzesiek wstępuje do TOPR. Ratownicy w akcjach używają już sprzętu skiturowego, który na przełomie lat 80. i 90. zaczął sprowadzać pod Tatry ówczesny naczelnik Piotr Malinowski. Umożliwia szybkie przemieszczanie się po zaśnieżonych górach dzięki stosowanym do podchodzenia fokom, czyli przyklejonym do ślizgów moherowym lub nylonowym paskom oraz wiązaniom pozwalającym na uwolnienie pięt. 30 grudnia 2001 r. ósemka ratowników podchodzi na takich nartach na Szpiglasową Przełęcz wspomóc dwóch kolegów, którzy wydobywają z lawiniska dwóch martwych turystów. Schodzi druga lawina. Porywa wszystkich. Grzesiek ma szczęście, wygrzebuje się z mas śniegu dzięki szybkiej pomocy kolegi. Ale zasypani głębiej Bartek Olszański i Marek Łabunowicz po odnalezieniu umierają.

Organizowane są już wówczas pierwsze zawody, po śmierci naczelnika Malinowskiego najważniejszy staje się memoriał jego imienia. Grzesiek bierze w nim udział, awansuje do polskiej czołówki, wyjeżdża na najważniejsze zawody międzynarodowe w Alpach. Na start do Białki Tatrzańskiej zabiera też brata. Andrzej postanawia spróbować sił na skiturach. Drugi raz w życiu ma je na nogach na Memoriale Malinowskiego. Po zawodach podejmuje decyzję: będzie trenował. Zaczyna biegać i prześciga w ogólnopolskich zawodach seniorów. Nie ma sportowego idola, ale wzorem jest filmowy ­Rocky. Wykazuje podobną jak on determinację w treningu.

Po szkole trzeba pomagać w domu, trenuje więc głównie po nocy z czołówką. – Ludzie w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi. Po co ktoś idzie na nartach do góry, jak to w dół trzeba zjeżdżać? – wspomina Andrzej.

Zapędzał się nawet do Myślenic, a to 50 km w dwie strony – mówi starszy o 12 lat Grzesiek.

Po maturze Andrzej wynajmuje mieszkanie i przeprowadza się do Zakopanego. Studiuje jeszcze przez chwilę na AWF w Katowicach, ale szybko dochodzi do wniosku, że musi wybrać jedną drogę. – Na uczelni nie było kompromisu, musiałbym odpuścić sport. Ja chciałem się ścigać z najlepszymi, robiłem wszystko, żeby startować – mówi. Zdobywa trzy tytuły mistrza Polski. W 2008 r. jako 20-latek staje na podium Pucharu Świata w Madonna di Campiglio. Rok później jest już trzeci w klasyfikacji generalnej. W parze z bardzo doświadczonym Słowakiem Peterem Svätojánskim zajmuje 9 miejsce w skiturowym Tour de France, jak zwane są zawody Pierra Menta w Alpach Francuskich.

W 2006 r. skialpinizm (łączący podchodzenie, wspinaczkę i zjazd) jest pokazową dyscypliną na igrzyskach olimpijskich w Turynie. Ma wejść do programu olimpijskiego już cztery lata później w Van­couver. Organizatorzy chcą zrobić duże wydarzenie, bieg na najwyższym poziomie, długie, strome zjazdy żlebami. Zapraszają działaczy MKOl, kręcą aż z pięciu śmigłowców film. Podczas wyścigu juniorów helikopter nadlatuje nagle i przysiada nad śnieżnym nawisem, by kręcić z wysięgnika. Nawis się urywa. Lawina przysypuje 15 narciarzy, w tym Andrzeja. Nie pamięta, jak go wykopywali. Na szczęście nikt nie zginął, ale szanse dyscypliny na olimpiadę zostają przekreślone.

Moc Jędrka

Bargiel postanawia spróbować czegoś innego. W 2010 r. zapisuje się na zawody Elbrus Race. Dowiaduje się, że na organizowane od 1989 r. zawody w biegu na najwyższy szczyt Kaukazu jedzie też ekipa kandydatów do programu Polski Himalaizm Zimowy, kierowana przez Artura Hajzera. – Wszyscy byli przerażeni, mówili: Ty jesteś młody, musisz uważać, wystartuj na krótszej trasie, to wysoko – wspomina Bargiel.

Startuje na trasie extreme. Dystans 12,2 km i 3242 m przewyższenia (start na 2400 m, meta na wysokim na 5642 m szczycie). Gdy dobiega, organizatorzy w pośpiechu rozkładają dopiero sprzęt pomiarowy. Z czasem 3 godz. 23 min pobija aż o 32 min poprzedni rekord trasy należący do najsilniejszego współczesnego himalaisty, Rosjanina (wtedy jeszcze z kazachskim paszportem) Denisa Urubko. Wie już, że jeżeli potrafi biegać na wysokości, na której nie biegają nawet himalaiści, to znaczy, że jest dobry. Hajzer liczy, że Bargiel będzie jeździł na zimowe wyprawy na niezdobyte jeszcze ośmiotysięczniki (w ramach programu Polskiego Himalaizmu Zimowego, PHZ). Mówi o nim: – Moc Jędrka w połączeniu z umiejętnościami technicznymi, doświadczeniem, dojrzałą odpornością psychiczną może dać efekt piorunujący. Bargiel ma jednak po drodze jeszcze jeden cel do zrealizowania. Chce zostać mistrzem świata w skialpinizmie. Trenuje bardzo ciężko, choć nie ma profesjonalnej ekipy, badań wydolnościowych ani nawet trenera. Organizm nie wytrzymuje. Przetrenowuje się. Musi odpuścić sezon. Wiosną 2012 r. pojawia się szansa na wyjazd na wyprawę unifikacyjną w ramach PHZ na Manaslu. Wymyśla, że wejdzie na ośmiotysięcznik w rekordowym tempie i zjedzie z niego na nartach. Warunki sprzyjają, mnóstwo śniegu, jest w świetnej dyspozycji. Jednak 500 m poniżej liczącego 8156 m n.p.m. szczytu kierownik Jerzy Natkański zawraca go z ataku. Boi się o bezpieczeństwo 24-latka, prosi, by pomógł słabszemu koledze. Jędrek zawraca, choć nie kryje żalu. – To było tak, jakbym miał wejść z Kotła Goryczkowego na szczyt Kasprowego Wierchu – wspomina.

Jesienią chce spróbować zrealizować swój pomysł na Lhotse. Z sąsiadującego z Everestem ośmiotysięcznika jeszcze nikomu nie udało się zjechać na nartach. Choć prób było wiele. Warunki bardzo rzadko na to pozwalają. Tym razem jednak szczytowy kuluar wydaje się być wyśnieżony w całości. Chce zaatakować z bazy i wejść na szczyt w kilkanaście godzin ciągiem. Czasy, które wykręca pomiędzy poszczególnymi obozami, budzą podziw nawet u szerpów. Porusza się trzykrotnie szybciej niż przeciętni himalaiści. – Gdy zobaczyłem, jak to wygląda, to dokuczałem Hajzerowi, że to sport dla starszych panów – mówi.

Atak jednak się załamuje. W obozie IV spotyka Hajzera, Agnieszkę Bielecką i Artura Małka. Są wychłodzeni i zmęczeni. Dłużej podchodzili z obozu III niż on z bazy. W trzyosobowym namiocie nocują wraz z dwoma szerpami. Ci są nieprzytomni, śpią na tlenie. Warunki się pogarszają. Grupa chce zostać i iść na szczyt następnego dnia. Bargiel zawraca. Z bazy dzwoni do brata: „Tam się coś stanie”.

Następnego dnia podczas zejścia ginie jeden z szerpów, a drugi doznaje poważnych odmrożeń. Bargiel ma o to żal do Hajzera. Pogodzą się jeszcze przed powrotem do Polski.

Kierownik PHZ namawia go do udziału w zimowej wyprawie na Broad Peak. Młody himalaista odmawia. Hajzer proponuje mu potem jeszcze rolę partnera w wyprawie na Gaszerbrumy. Jak się okaże, jego ostatniej. Andrzej jednak woli jechać na narty. W najwyższe góry świata, ale po swojemu.

Oswajanie lwów

Projekt nazywa Hic sunt leones – Tu są lwy. Rzymianie tak oznaczali na mapach kraje nieznane, niepodbite tereny. Pod oryginalną nazwą kryje się idea zjeżdżania z najwyższych szczytów świata. Na świecie próbuje tego zaledwie kilku, może kilkunastu narciarzy. Dla Polaków to narciarska terra incognita. Podobnie jak i narciarskie raje, które Bargiel chce eksplorować: Alaska, Grenlandia, Japonia.

Na pierwszy cel obiera Sziszapangmę, najniższy z ośmiotysięczników, leżący na terenie Tybetu. W ekipie tylko Grzesiek, Darek Załuski, znany himalaista, a przede wszystkim filmowiec, oraz fotograf Marcin Kin.

Czas aklimatyzacji przebiega we wspaniałych warunkach. Pech chce, że akurat na początku października pogoda zaczyna się psuć. Wieje silny wiatr i zalega mgła. Czarne chmury nad wyprawą gęstnieją. W parze z pogodowymi przychodzą problemy zdrowotne. Dwa tygodnie wcześniej Andrzeja dopada grypa. Czuje się fatalnie, przez dwa dni nie może nic jeść. Mimo to rusza w górę, by dołączyć do pozostałych. Podczas przekraczania lodowego potoku kijek blokuje się i wywraca go. Ze stawu wypada lewy bark. Dla każdego niemalże himalaisty wyrok: koniec wyprawy. W dodatku problem z powrotem – najbliższy szpital kilkadziesiąt kilometrów od bazy. Wie, że trzeba działać szybko. Im prędzej staw wróci na miejsce, tym mniejsze uszkodzenia. Przed upływem minuty mięśnie nie spinają się, nie ma czasu na myślenie. Widział, jak się to robi w szpitalu. Podkłada kijek pod pachę, prawą ręką łapie za zgiętą w ramieniu lewą. Szarpie. Piekielny ból. Po nim ulga. Kilka godzin później jest już w obozie pierwszym na 6400 m, a podczas tego samego wyjścia aklimatyzacyjnego dochodzi z bratem na nartach na 7500 m. Tym razem to Grześkowi nie sprzyja szczęście. Tuż po rozpoczęciu ataku szczytowego lód się łamie i Grzesiek wpada do pół uda w lodowatą wodę. Na szczęście w bazie są zapasowe buty. W obozie drugim czeka na nich już Załuski. Bez nart, ze sprzętem, nie ma jednak szans dotrzymywać kroku mistrzom skialpinizmu. Następnego dnia po dwóch godzinach marszu oznajmia, że źle się czuje i zawraca. Godzinę później siły opuszczają Grzegorza. Lodowa kąpiel poskutkowała ostrym przeziębieniem. Jędrek zostaje sam. 800 m poniżej wierzchołka. I podejmuje drugą najważniejszą decyzję w życiu – po tej o wymianie paletek do ping-ponga na narty – idzie dalej.

Media jeszcze tego samego dnia donoszą: „Pierwszy polski zjazd na nartach z ośmiotysięcznika”. Głuchy telefon informacji gubi po drodze niuanse. Sziszapangma Centralna mimo sugestywnej nazwy nie jest głównym wierzchołkiem masywu. Różnie podaje się nawet jej wysokość, za najbardziej aktualną uznawana jest kota 8013 m przy 8027 m dla głównego wierzchołka. Do niego prowadzi jeszcze niebezpieczna grań, której trawersowanie w tych warunkach byłoby samobójstwem. Z głównego wierzchołka już w 1987 r. zjeżdżał na nartach Jerzy Kukuczka, który zdobył Sziszę z Arturem Hajzerem jako ostatni szczyt Korony Himalajów.

Czerwone Rossignole od sponsora widać na zdjęciu zatknięte w śnieg na wierzchołku. Nie był to jednak zjazd przystający do współczesnych kanonów, przerywany fragmentami zejścia i noclegiem. Mniejsza więc o szczegóły. Ważniejszy charakter, który Andrzej Bargiel pokazał samotnie u góry. – Jest wyczynowcem. Twardym chłopakiem od dziecka i mocnym psychicznie. Odstaje wydolnościowo od wszystkich – ocenia Załuski.

Dziennikarz Krzysztof Burnetko, który jeździł z Bargielem na obozie freerajdowym w austriackich Alpach, dostrzega jeszcze jedną jego cechę: – Dla mnie jest przede wszystkim cholernie bezpiecznym narciarzem, obiera takie linie, że jeżdżąc z nim, można czuć się pewnie.

Odbierając gratulacje od himalaistów po prezentacji w Zakopanem, Bargiel śmieje się i skromnie żartuje: – To turystyka wysokogórska, nie himalaizm. Na opinie, że może być o nim w przyszłym roku głośno, odpowiada: – Nie chcę, żeby było głośno, chcę, by było owocnie.

Polityka 1.2014 (2939) z dnia 26.12.2013; Kariery; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Lodołamacz"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną