Możliwość nieograniczonego korzystania z funduszy oraz rozlicznych dóbr materialnych rodzi pokusy dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, utrwalania po wsze czasy w narodzie pamięci o sobie, z reguły poprzez stawianie monumentalnych gmachów lub pomników. Klasycznym przykładem tych pierwszych jest liczący sobie 1100 pomieszczeń gmach Pałacu Parlamentu postawiony w Bukareszcie przez Nicolae Ceauescu. Tych drugich – liczne posągi Turkmenbaszy Nijazowa, który rządził przez półtorej dekady Turkmenistanem. Największy 12-metrowy, pozłacany i z ruchomą głową obracającą się wraz z ruchem Słońca, stoi w Aszchabadzie.
Oprócz rozmachu na pokaz dyktatorzy z reguły mają słabość do otaczania się zbytkiem także w życiu prywatnym. Przepychem budowanym dyskretnie i w ukryciu, co nie znaczy, że z mniejszym zaangażowaniem. Państwu i światu ujawnianym dopiero w momencie gwałtownych przewrotów politycznych pod hasłem „patrzcie, jak okradał naród i w jakie opływał luksusy, podczas gdy naród tkwił w nędzy”. Po siedzibach ludzi władzy można wręcz rozpoznawać, jaki system rządów panuje w danym kraju. W porządnych liberalnych demokracjach wybudowanie sobie pałacu przez premiera czy prezydenta byłoby czymś dziwacznym, w zasadzie nie do pomyślenia, a już na pewno narażałoby na szyderstwa i kompromitację.
Dyktatorzy wyznają gusty lokalne, ale zapatrzeni też są w klisze globalne. Swoje zrobiły na pewno wzorce amerykańskie czy, precyzyjniej, hollywoodzkie. Świat rezydencji aktorów, milionerów, ludzi świata mody, gangsterów – wszystko znamy z ekranów.