Ludzie i style

Pobieranie trwa

Prawo autorskie – czy w internecie ma jakieś znaczenie?

Przez 20 lat, które minęły od wprowadzenia nowego prawa, zmieniło się wszystko, a wciąż jakby niewiele. Przez 20 lat, które minęły od wprowadzenia nowego prawa, zmieniło się wszystko, a wciąż jakby niewiele. Maksim Kabakou / PantherMedia
Ustawie o prawie autorskim stuknęło 20 lat. Ale nieformalny obieg treści w internecie podkopał jej znaczenie. Nie jest lepiej niż w czasach chałupniczo przegrywanych kaset.
Stanowisko muzyczne na Stadionie X-lecia. Lata 90. XX w.Piotr Małecki/Forum Stanowisko muzyczne na Stadionie X-lecia. Lata 90. XX w.

Legalna kultura? 20 lat temu, tuż przed wprowadzeniem ustawy o prawie autorskim, mało kto się czymś takim przejmował. Liczyła się za to na przykład kolejność utworów. Ta decydowała, czy produkt jednej z wielu firm kopiujących kasety z muzyką wygra z konkurencją. – Trzeba było wyłowić trzy najlepsze numery z płyty – wspomina Paweł Jóźwicki, który zanim zaczął pracować w Sony Music i BMG Poland, miał epizod w jednej z wielu pirackich firm. – Dwa trafiały na początek strony A, a trzeci na koniec strony B. Gdy do budki z kasetami przychodził jakiś gamoń i pytał o nowe Roxette, sprzedawca włączał kasetę, człowiek słuchał pierwszego hitu, prosił o kolejną piosenkę i trafiał na drugi. A to może jeszcze coś z drugiej strony? Bardzo proszę. Facet z budki przekręcał kasetę, a tam właśnie zaczynał się trzeci przebój.

Zamiast zbyt abstrakcyjnej oryginalnej grafiki okładkowej, dawało się panią w negliżu. Skracało według własnego widzimisię taśmy. To była część kultury masowej Polski na początku lat 90. – Praktycznie każdy w domowym zaciszu je przegrywał. Matka na urlopie macierzyńskim mogła zrobić sto zdjęć okładek, kupić cztery magnetofony i codziennie wynosić na bazar sto nowych albumów. Myślę, że w okresie największej prosperity były dziesiątki tysięcy takich chałupniczych wytwórni – mówi Ryszard Adamus, ówczesny wydawca.

Przez 20 lat, które minęły od wprowadzenia nowego prawa, zmieniło się wszystko, a wciąż jakby niewiele. Chałupnicze firmy zajmujące się przegrywaniem kaset odeszły w niepamięć, ale nielegalne kopie wciąż spędzają sen z powiek wydawców, tyle że teraz można je znaleźć w internecie. Na początku lat 90. legalne nośniki kultury były niedostępne lub kosztowały fortunę – dziś są tańsze, ale w kryzysie jest cała dystrybucja sklepowa, co wcale nie ułatwia ich zdobycia. Uprościło się za to łamanie prawa autorskiego.

Świat, w którym jeździło się do Berlina, by nakupować nowości i kilka dni później „zrobić premierę” w Warszawie, odszedł właśnie wraz z ustawą z 1994 r. – Przed ustawą z 1994 r. mieliśmy odpowiednie regulacje – mówi dr Justyna Balcarczyk z Uniwersytetu Wrocławskiego. – Niewykluczone jednak, że dopiero po przyjęciu tej ustawy wzrosła świadomość organów ścigania.

Świat, do którego aspirowaliśmy, patrzył nam na ręce i wymagał zmian. Wówczas wydawały się one całkiem proste. – 1994 r. to w zasadzie ostatni moment, w którym w Polsce nie ma internetu – mówi Alek Tarkowski, dyrektor Centrum Cyfrowego. – Strony WWW pojawiły się, co prawda, już wcześniej, ale TP SA swoje pierwsze usługi w tym zakresie uruchomiła dopiero dwa lata później. Była to więc jeszcze inna epoka. Z tego powodu trudno jest nawet powiedzieć, czy ustawa sprawdziłaby się w rzeczywistości, z myślą o której była pisana. Na podstawie danych o wielkości rynku płytowego, udostępnionych przez Związek Producentów Audio-Video widać jedynie, że nowe prawo znacząco nie wpłynęło na jego rozmiar. Prawdziwy boom nastąpił zaś wcześniej – w 1992 r. Potwierdzałoby to tezę, którą stawia się często dzisiaj – że formalny rynek nie musiał cierpieć z powodu obiegu nielegalnych treści.

Według raportu Centrum Cyfrowego „Obiegi kultury. Społeczna cyrkulacja treści”, w wymianie nieformalnej – opisywanej zwykle słowem „piractwo” – uczestniczy 62 proc. internautów. To i tak mniej, niż mogłoby się wydawać. W badaniu opublikowanym w dokumencie „Prawo autorskie w czasach zmiany” 70 proc. respondentów nie miało wątpliwości, że przepisy w tym zakresie łamie znaczna większość społeczeństwa. Można powiedzieć, że obrót nielegalnymi plikami stał się rutyną. Z tego też powodu coraz rzadziej obciąża go myśl o legalności.

– Prawo pojawia się dopiero wtedy, gdy ludzie czują zagrożenie, że ktoś im wejdzie do domu i skonfiskuje sprzęt – mówi Piotr Cichocki, antropolog internetu z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego oraz muzyk. – Dla przeciętnego użytkownika sieci prawo jest sprawą drugorzędną. Korzystanie z internetu jest zaś codzienną praktyką i w tym wypadku „egzystencja poprzedza refleksję”.

Uczestnictwo w nieformalnym obiegu treści stało się nie tylko rutyną, lecz także budulcem wykorzystywanym do kształtowania tożsamości. Wielu ankietowanych przyznaje dziś, że dzięki nieformalnemu obiegowi kultury lepiej czuje puls świata. Uczestniczy w rzeczywistości, która jest mniej prowincjonalna niż krajobraz za oknem. Nic dziwnego, że w badaniach Centrum Cyfrowego aż 91 proc. respondentów przyznało, że swobodny dostęp do filmów, muzyki czy książek stał się istotnym elementem ich życia codziennego.

 

Dwubiegunowy świat

Badania wykazują, że zapisy ustawy nie pokrywają się ani ze światem wartości internautów, ani z ich codzienną praktyką. Według raportu „Prawo autorskie w czasach ­zmiany” internauci przyznają, że ściąganie filmów czy nagrań jest nieuczciwe (53 proc.), nie jest jednak kradzieżą (74 proc.) i powinno być dozwolone na własny użytek (71 proc.). Co ciekawe, w tym samym badaniu zdecydowana większość (82 proc.) opowiedziała się za koniecznością ochrony praw twórców.

Gdy osoby przeprowadzające raport poprosiły o stworzenie listy przykazań, na których powinien bazować system prawa autorskiego, prędko okazało się, że byłby to kodeks drakoński. Hipokryzja? Badacze tłumaczą, że taki pogląd wynika raczej z utożsamiania własności intelektualnej z tą materialną i z romantycznej, anachronicznej wizji twórcy. Wybory internautów trudno zracjonalizować i nadać im znamiona jakiejś uniwersalnej moralności. Jest przecież duża grupa użytkowników nieformalnego obiegu, którzy są gotowi płacić za kulturę. Według raportu „Obiegi kultury” internauci najintensywniej ściągający pliki tworzą również największą grupę płacących za twórczość artystyczną. Krajobraz komplikują również subkultury, które udowadniają, że ekonomia i dostęp to jeszcze nie wszystko. – W kulturze hiphopowej kładzie się bardzo duży nacisk na kupowanie oryginalnych albumów, co wynika ze specyficznych więzów wspólnotowych – tłumaczy Cichocki. Rewizję postrzegania kultury w internecie powinni sobie jednak zafundować nie tylko użytkownicy, ale też artyści i ich wydawcy. Dwubiegunowy świat, w którym uczciwi płacą za kulturę i przynoszą zyski, a nieuczciwi ściągają i generują straty, może niedługo stracić na ważności. Ten podział mogą zaburzyć serwisy streamingowe, które działają legalnie i wymagają opłat, ale są one tak niskie, że portfele znacznej części autorów nie odczują zmiany. – Dzisiaj mówimy: kopiujesz – jesteś zły, płacisz – jesteś dobry. Okazuje się, że to nie takie proste – przyznaje Tarkowski. – Możesz płacić za streaming, a artysta nie ma z tego dość pieniędzy. Mogą się więc pojawiać nowe, pośrednie rozwiązania. Wersja mniej lub bardziej uczciwa. Coś jak kawa fair-trade.

Uczestnictwo w nieformalnym obiegu dóbr cyfrowych służy zarówno budowaniu własnej tożsamości, jak i tworzeniu sieciowych wspólnot. Według badaczy, takich jak Alf Rehn czy Alain Caille, wymiana plików ma w sobie coś z antropologicznej ekonomii daru, gdzie osoba udostępniająca poszukiwany artefakt buduje w ten sposób swój prestiż. Nierzadko wzmacniają go odpowiednie oznaczenia i tytuły, które mogą przypominać system wojskowych epoletów. Nielegalny charakter takiej wymiany wzmacnia te więzi, wymagając od członków grupy zaufania. O tym, jak jest ono ważne, przekonali się antropologowie pod kierunkiem Cichockiego, którzy badali zwyczaje internautów na podlaskiej oraz mazowieckiej prowincji: – W lokalnej społeczności ludzie nie mają problemu, aby o tym rozmawiać. Wskazywałoby to, że internet stał się częścią codziennych więzi. Kiedy jednak pytania zadaje ktoś z zewnątrz, to jemu niekoniecznie będziemy się zwierzać. Tym bardziej że chodzi o sprawy, co do których nie ma pewności, czy są legalne.

Graniczące z pewnością są zaś opinie o pozytywnym wpływie nieformalnego obiegu na rynek kultury. Według raportu Centrum Cyfrowego internet jest drugim (po telewizji) źródłem dostępu do świata sztuki. Stąd też wielu muzyków uważa dziś, że warto umożliwić potencjalnym kupcom darmowe zapoznanie się z dziełem – jeśli przypadnie im do gustu, to i tak zapłacą. Warto zauważyć, że taka filozofia nie zadziała na rynku książkowym czy filmowym. – Badania PISF potwierdzają, że w małych miasteczkach nie ma takiej opcji jak kino czy teatr – zauważa Tarkowski. – Internet zaś tam jest i daje pewien substytut. Może warto więc spojrzeć na prawo autorskie w trochę inny sposób? Dlatego ministerstwo bada, czy nie należałoby poszerzyć zasięgu takich pojęć jak dozwolony użytek. To są ważne pytania, których kilka lat temu w ogóle się nie zadawało.

Zainteresowani zgodnie potwierdzają, że protesty w sprawie przyjęcia międzynarodowej umowy ACTA odcisnęły piętno na obecnej debacie o prawie autorskim. Nigdy wcześniej nieformalny obieg kultury nie budził takich emocji. Wybór, który wcześniej rozpatrywano w kwestiach moralnych, prawnych i przede wszystkim ekonomicznych, okazał się nagle deklaracją niemal polityczną. Ściąganie plików zideologizowano – stało się czymś w stylu obywatelskiego nieposłuszeństwa. – Od tego czasu cała ta sprawa jest konsekwentnie upolityczniana – przyznaje Cichocki. – Pobieranie dóbr kultury staje się wyrazem sprzeciwu, chociaż jest to coś, co antropologowie nazywają „polityką codzienności”. Zdaniem części internautów ściąganie jest jakimś uprawnionym przejmowaniem własności.

Trochę inne zdanie ma Alek Tarkowski z Centrum Cyfrowego, zwracając uwagę, że mimo tak licznych protestów większość internautów pozostaje nieświadomych kwestii prawnych, wypierając tę sferę ze swojej wirtualnej rzeczywistości. Jego zdaniem największym plusem tamtego zamieszania jest większe zaangażowanie organizacji pozarządowych w debatę o przyszłości prawa autorskiego. Inny pogląd na protesty przeciwko wprowadzeniu ACTA ma dr Balcarczyk: – W związku z tym, że ustawodawca nie zareagował dostatecznie szybko, trochę nas wszystkich rozpuścił. Głosy dotyczące ACTA były w większości całkowicie nietrafione. Przyzwyczailiśmy się, że internet jest obszarem swobody, która nigdy nie miała oparcia w prawie. Dlatego gdy ktoś chciał ją odebrać, ludzie wyszli na ulice. Problemu nie upatrywałabym więc po stronie ustawodawcy. Być może to wina nas – ludzi, którzy zajmują się edukacją prawniczą.

Wyzwanie, jakie rzuca teraźniejszość, jest większe niż to, z którym 20 lat temu mierzył się ustawodawca. Niemniej, wypracowanie odpowiednich modeli wciąż jest możliwe, pod warunkiem że zmienimy konfrontacyjny język tej debaty, według którego cyniczni złodzieje rujnują krwiopijców z bezdusznych korporacji.

Polityka 13.2014 (2951) z dnia 25.03.2014; Ludzie i Style; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Pobieranie trwa"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną