Ludzie i style

Papka za papu?

Innowacyjny koktajl zastępuje tradycyjne posiłki

Gramatura składników odżywczych i kalorii Soylentu jest bardzo precyzyjnie wyliczona. Gramatura składników odżywczych i kalorii Soylentu jest bardzo precyzyjnie wyliczona. Metthew Mountford
25-letni programista z San Francisco podbija świat koktajlem, który ma zlikwidować żywieniowe problemy, ale przy okazji oduczyć ludzi jedzenia.
Rob Rhinehart ze swoim koktajlem.Metthew Mountford Rob Rhinehart ze swoim koktajlem.
Soylent: ten pomysł nie mógł się narodzić w kuchni.BenKovitz/Wikipedia Soylent: ten pomysł nie mógł się narodzić w kuchni.

Cudowny pokarm wygląda dość skromnie: kremowobeżowy płyn przypominający ciasto naleśnikowe lub grysik. W smaku słodko-słonawy, nieco mdły. Gęsty koktajl ma jednak wielkie aspiracje zastąpienia codziennych posiłków. Nadano mu nazwę Soylent, co nie ma nic wspólnego z soją ani z ziemią (ang. soil to gleba), lecz z thrillerem science fiction „Soylent Green” (w polskim tłumaczeniu „Zielona pożywka”), wyprodukowanym w USA 31 lat temu.

W filmie mamy przeludniony Nowy Jork, który przeżywa klęskę głodu spowodowaną katastrofą ekologiczną, więc mieszkańcy żywią się przetworami z morskiego planktonu. Jego zapasy są na wyczerpaniu, toteż potężny koncern gastronomiczny zaczyna żywić wygłodniałą ludność syntetyczną karmą, której zdobycie wywołuje codzienne zamieszki. Śledztwo prowadzi na trop wstrząsającego odkrycia: sztuczna pożywka zawiera ludzkie mięso.

Historia makabrycznego pomysłu sięga połowy lat 60., kiedy w popularnej powieści „Przestrzeni! Przestrzeni!” (na kanwie której powstał film) Harry Harrison wykreował świat XXI w., gdzie na skutek przeludnienia odżywiano się wyłącznie mieszaniną soczewicy i soi. A jednak, po wpisaniu do internetowej wyszukiwarki nazwy Soylent, na pierwszym miejscu ukazuje się dziś nie tytuł thrillera ani odnośnik do książki, tylko nowoczesny produkt spożywczy, wyczarowany niedawno przez 25-latka z San Francisco.

Pusta lodówka i pełny brzuch

Ten pomysł nie mógł się narodzić w kuchni. Żadnemu z wybitnych restauratorów, uwielbianych przez socjetę posiadaczy gwiazdek Michelin ani autorom popularnych książek kucharskich nie przyszłoby do głowy, by oduczać ludzi jedzenia. Na taki koncept mógł wpaść tylko ktoś taki jak Rob Rhinehart, jeden z wielu programistów i prywatnych przedsiębiorców z Kalifornii, gdzie pełno jest firm technologicznych gotowych na podbój świata. W internetowym serwisie, który przyjmuje zamówienia na Soylent, twórca klarownie wyłożył, o co w tym wszystkim chodzi: aby już nikt nigdy nie musiał się martwić o papu.

Beżowy koktajl nie zawiera żadnego mięsa (tylko nazwa ma się kojarzyć z filmem), ale zdaniem jego pomysłodawcy zawiera wszystkie składniki, których człowiek potrzebuje do życia. Rhinehart już rok nasyca się tym płynem i ma coraz więcej naśladowców.

Mam resztę życia spędzić na piciu tego szlamu? – zdziwił się Keith Ayobb, dietetyk i specjalista żywienia z nowojorskiego Albert Einstein College of Medicine, gdy dziennikarze jednego z medycznych portali uraczyli go najpierw przygotowanym w mikserze wynalazkiem, a potem zapytali o werdykt. – Ewolucja po to wyposażyła nas w zęby, abyśmy gryźli, żuli i rozsmakowywali się w jedzeniu. Zdrowy człowiek nie powinien odżywiać się samymi płynami.

Jest oczywiście grupa ciężko chorych ludzi, karmionych kroplówkami lub odżywkami przez słomkę, u których taka dieta z powodzeniem zdaje egzamin, trzymając ich przy życiu. Uważa się ją nawet za przykład postępu w medycynie. Ale pomysł z Soylentem adresowany jest do zupełnie innej klienteli i inna przyświeca mu idea – chodzi o zaoszczędzenie pieniędzy na tradycyjny pokarm oraz czasu na przygotowywanie posiłków. Rhinehart na swoim blogu „Jak przestałem jeść” („How I Stopped Eating Food”) wyznaje: „Na zakupy żywności i gotowanie traciłem zbyt dużo czasu, pieniędzy i wysiłku”.

Był grudzień 2012 r., gdy z dwójką zaprzyjaźnionych programistów pracował w skromnym mieszkaniu w San Francisco – co, jak się okaże, nie bez znaczenia: z tak małą kuchnią, że nie udało się wstawić zmywarki – nad nowym projektem technologicznym. Bez sukcesu. Pieniądze się kończyły, więc zgromadzone oszczędności bardziej potrzebne były na czynsz niż na jedzenie. Rachunki za zakupy mieli wysokie, choć, by nie paść z głodu, jadłospis ograniczyli do kukurydzy i mrożonek. Wtedy Rhinehart zaczął się zastanawiać, czy musi jeść w ogóle?

Dla inżyniera sprawa diety to kwestia przede wszystkim liczb. Przeliczanie dolarów na sprawunki zastąpił więc zliczaniem gramatury składników odżywczych i kalorii. Przestudiował zalecenia, jaką ilością białek, węglowodanów, tłuszczy, witamin i mikroelementów powinien codziennie karmić swój organizm. A na koniec, zamiast wyjść do sklepu po mleko, chleb, masło, ziemniaki, ryż, warzywa, owoce, mięso i ryby – usiadł przed komputerem i pozamawiał z internetu: witaminy, minerały, białko ryżowe, mąkę owsianą i maltodekstrynę (źródło węglowodanów), olej rzepakowy i oliwę z oliwek (źródło tłuszczów) oraz olej rybny (źródło kwasów omega-3; w wersji dla wegan: olej lniany).

Ucieszyła go przede wszystkim strona finansowa przedsięwzięcia: dawne wydatki na tradycyjne zakupy, 470 dol. miesięcznie, spadły do 50. Sporządzona w mikserze mieszanka, której składem podzielił się na swoim blogu, była „nie najgorsza w smaku, odżywcza i zdrowa”.

Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź rynku. Wśród internautów są nie tylko liczni odbiorcy blogów kulinarnych prześcigający się w wymienianiu przepisów na linguine z kurkami lub tort Pavlovej, ale też szukający minimalistycznej kuchni, jaką zaproponował Rhinehart. Jego blog zaczął cieszyć się taką popularnością, że zachęciło go to do skomercjalizowania nowej diety i dziś mówi reporterce „The New Yorkera”: „Zarabiam na tym więcej niż na jakiejkolwiek wcześniej stworzonej aplikacji!”.

Pusty brzuch i pełny mikser

Czy to koniec żywności w klasycznym wydaniu? Rob Rhinehart zapewnia, że niecałkiem o to chodzi. Bardziej o to, by nie mitrężyć czasu przy garnkach i zlewozmywaku. Jego zdaniem można się socjalizować, nie siadając do stołu, a na co dzień wielu ludzi pochłoniętych jest pracą do tego stopnia, że nie pamiętają o regularnych posiłkach. Poza tym żywność, jaką konsumujemy, nie jest wcale taka zdrowa, więc czego żałować? Od dawna dietetycy i lekarze przestrzegają przed objadaniem się masłem, mięsem, cukrem, które przyczyniają się do otyłości, raka i chorób serca.

W San Francisco, gdzie powstał Soylent, i w Los Angeles, dokąd przeniosła się teraz firma Rhineharta, nie brakuje restauracji z wyszukanym menu. Można zjeść krwiste steki, które przypominają ich amatorom, czym żywili się ich przodkowie. Ale też odwiedzić lokale, które zamiast prawdziwej wołowiny lub drobiu serwują substytuty zwierzęcego białka produkowanego z soi lub grochu.

Nawet przeciwnikom mięsa trudno oszukać naturę, która uformowała człowieka i jego przewód pokarmowy tak, by najpierw spalał kalorie w trakcie polowania, potem zwierzynę opiekał, a na końcu gryzł, przeżuwał i połykał. Dlatego zaprezentowane w Londynie w 2013 r. sztuczne mięso – kulinarne dzieło prof. Marka Posta z Uniwersytetu w Maastricht – otrzymane z hodowli komórek macierzystych włókien mięśniowych, poza chwilowym rozgłosem nadanym przez media nie zachwyciło degustatorów. Nie tylko cena odstraszyła (pierwszy syntetyczny kotlet à la Post kosztował 200 tys. funtów), lecz tekturowy smak. Głos rozsądku podpowiada, że nasz żołądek to nie licznik monet, do którego wrzucamy spożywane kalorie. Ważny jest wygląd i zapach potrawy – bez tego mózg nie zaakceptuje na dłuższą metę żadnej diety.

Marion Nestle, profesorka żywienia z New York University i wielki autorytet dietetyki w Stanach Zjednoczonych (zbieżność nazwiska ze szwajcarskim koncernem spożywczym Nestlé całkowicie przypadkowa), na swoim popularnym blogu Food Politics nie szczędzi pochwał tradycyjnemu jedzeniu: „To jedna z największych przyjemności życia. Ten, kto wymyślił Soylent i sprzedaje go zdrowym ludziom, po prostu nie może być smakoszem”.

Również w Polsce, gdzie już dotarła moda na Pożywkę, nie ma dietetyka, któremu przypadłaby do gustu. Dorota Osóbka, założycielka Poradni Żywieniowej FoodLine, podkreśla, że jedzenie nie tylko zaspokaja potrzeby naszej fizjologii, ale pełni wiele innych funkcji. – Nie wyobrażam sobie życia na takim koktajlu, rezygnując z przyjemności gotowania lub cieszenia się różnymi smakami – mówi. (Na zarzut braku apetycznego smaku Soylentu, jego twórca zwykł odpowiadać: „A czysta woda? Też nie ma smaku, a jest najchętniej spożywanym napojem na świecie”).

Nadrzędne prawo współczesnej dietetyki mówi, że kiedy mamy troszczyć się o zdrowie, nic nie pobije matki natury. Posiłki mają być urozmaicone, bogate w świeże warzywa i owoce, zaś monotonia Soylentu jako uniwersalnego produktu na wszystkie dni roku jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Dietetyk Beata Kozińska z Warszawy po przestudiowaniu jego składu przyznaje, że nie zawiera szkodliwych kwasów tłuszczowych „trans” i jest dobrze zbilansowany; czyli wszystkich składników odżywczych jest w nim tyle, ile powinno być w diecie przeciętnego człowieka, we właściwych proporcjach wagowych i procentowych. – To jednak nie oznacza, że polecałabym go swoim pacjentom lub sama chciałabym się tym żywić – zastrzega. – Bo jak to jest przyswajalne? Nie wystarczy nasycić żołądka pulpą wypełnioną tablicą Mendelejewa, gdyż w naszej żywności jest jeszcze mnóstwo enzymów, za sprawą których na przykład witamina A wchłania się najlepiej w obecności mlecznej laktozy, a żelazo w połączeniu z witaminą C.

W Soylencie nie ma takich składników jak likopen znajdujący się w pomidorach ani flawonoidów nadających barwę roślinom. Czy bez nich można się obejść? Tego nauka o żywieniu wciąż nie wie (choć wiadomo, że przecier pomidorowy może obniżać ryzyko chorób prostaty), co uprawnia dietetyków do wyrażenia wątpliwości: na Soylencie każdy przetrwa, ale nie wiadomo, czy to wystarczy, by życie przeżyć zdrowo.

Dlatego teza Rhineharta o tym, że ludzie potrzebują do życia samych aminokwasów i lipidów, a niekoniecznie mleka, to nie jest pogląd całkowicie prawdziwy. Ale też trudno nie przyznać mu racji, kiedy zarzuca naukowcom bałagan w badaniach i brak jasnych konkluzji. Ileż doniesień o zdrowotnych walorach brukselki, nabiału czy wspomnianych pomidorów napotyka natychmiastową kontrę innych badaczy, którzy akurat udowodnili coś dokładnie przeciwnego?

Pełny portfel i puste spiżarnie

Płynny pokarm to żadna nowość. Podobnie jak utopijna idea, by ceremonię posiłków zredukować do połknięcia jednej tabletki. Spory wkład w upraszczaniu jadłospisu miała astronautyka – Łajkę w kosmos Rosjanie wysłali ze sproszkowaną karmą mięsną, a Gagarina z galaretką chlebową i purée w tubce (Amerykanie zaoferowali Johnowi Glennowi na orbitę również tubkę, tyle że z przecierem jabłkowym).

Nie było to jednak pożywienie, które zaspokajałoby głód podczas wielotygodniowych, a obecnie wielomiesięcznych podróży. Jak pisze Mary Roach w książce „Ale kosmos!”, NASA wydała na żywność dla astronautów nie mniej miliardów dolarów niż na testowanie skafandrów, paliwa czy urządzeń zapewniających bezpieczeństwo podczas pozaziemskich misji.

W latach 60. na podstawie niezliczonych testów dowiedziono, że dieta oparta na pożywnych koktajlach na śniadanie, obiad i kolację nudzi się już po kilku dniach – ludzie naprawdę potrzebują kawałków jedzenia do trzymania w ustach i przeżuwania (dziś w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jest dużo więcej miejsca, więc astronauci mają dania zapakowane w szczelne torebki, które podgrzewają w niewielkim urządzeniu).

Poza kosmosem i szpitalami płynne diety przygotowywane rach-ciach w mikserze można jeszcze spotkać w lodówkach kulturystów, którzy nie potrafią się obejść bez odżywek, by przybrać na wadze, oraz u karmionych slimfastowymi koktajlami amatorów odchudzania. Ale to nie to samo co Soylent, gdyż różnica tkwi w marketingu: beżowa papka ma nie być doraźnym zamiennikiem posiłku, lecz oferowana jest jako substytut żywności. Częstujcie się trzy razy dziennie, wystarczy 4–6 szklanek w zależności od indywidualnego zapotrzebowania na kalorie.

Pomysł na biznes w wykonaniu Rhineharta wydaje się dziwny, skoro zamieścił w internecie recepturę Soylentu i nie przeszkadza mu, że idący jego śladem apostołowie nowej diety wymieniają w sieci zmodyfikowane przepisy własnego autorstwa. Coca-cola do dziś nie ujawniła składu swojego brunatnego napoju, a Rhine­harta cieszą naśladowcy. W ramach modnego nurtu DIY (Do It Yourself) można już ponoć wyszperać 2,5 tys. receptur, którymi zastępowany jest pierwowzór pożywki. Sam Rhinehart testuje nowe sposoby pozyskiwania podstawowych składników – marzą mu się na przykład kwasy omega-3 z glonów, a nie z rybiego oleju.

Reporter Michał Rolecki również dał się skusić, by wypróbować samodzielnie przyrządzoną miksturę, o czym poinformował czytelników „Gazety Wyborczej” na początku czerwca. Dzięki temu zaoszczędził 25 dol. na firmowym dzbanku i mieszadełku, które firma z Los Angeles oferuje nabywającym oryginalny Soylent (posiada wszystkie wymagane w USA atesty). Miesięczny zapas samodzielnie wykonanej odżywki – po zgromadzeniu 12 kg maltodekstryny, 1,5 kg białka ryżowego, 2 l oliwy plus witamin i minerałów – kosztował polskiego dziennikarza 285 zł, czyli 9,50 zł dziennie. Ta domowa manufaktura może być jednak wyzwaniem dla nieobeznanych z matematyką, gdyż stale trzeba coś przeliczać, ważyć, dzielić i sumować. Dlatego entuzjaści stworzyli w sieci niejedną platformę wymiany informacji, na której wzajemnie się wspierają: „Podobno cytrynian potasu jest niekorzystny dla smaku, ale skąd wziąć glukonian potasu?”, „Podzielę się izolatem białka serwatkowego, tanio!”, „Czy to mi się po miesiącu nie znudzi?”.

Znawcy przedmiotu, którzy spróbowali oryginalnego koktajlu – jak Lizzie Widdicombe, autorka wspomnianego artykułu w „The New Yorker” – twierdzą, że jest on lepszy od wyrabianych we własnej kuchni. Smak podkreślają kostki lodu lub nocna kwarantanna w lodówce. Rhinehart ma na swojej stronie 25 tys. zwolenników, którym za 70 dol. sprzedaje tygodniową dawkę sporządzaną w firmowej fabryczce. Zamówienia przychodzą każdego dnia.

Polityka 36.2014 (2974) z dnia 02.09.2014; Ludzie i Style; s. 89
Oryginalny tytuł tekstu: "Papka za papu?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną