Moda zaczęła się w Warszawie, z czasem podchwyciły ją również inne miasta. Chodziło o to, by jeść smacznie, slow foodowo, w miłej atmosferze i za w miarę przystępne pieniądze. Jak to na targu.
Ale wiadomo nie od dziś, że żądza szybkiego i łatwego zarobku jest w stanie zniszczyć wiele z tego, co jako tako szlachetnego stanie na jej drodze. Szczególnie mocno odczuwalny jest wówczas deficyt samoograniczającego się zmysłu, że warto czasem mieć mniej jednego (czyli pieniędzy), by dostać więcej drugiego (czyli więź z klientem opartą na wspólnym uczestnictwie w interesującym i inspirującym wydarzeniu).
Na targach, przynajmniej tych w Warszawie, wśród sprzedających nie widać zbytnio innych pragnień poza żądzą zarobku. Oczywiście, niektórzy starają się, by potrawy były smaczne, ale udaje się to niewielu. A nawet jeśli się udaje, to wysokie ceny sprawiają, że potrawy niemal stają w gardle.
Przykłady? Proszę bardzo: nieduża bułeczka z dwoma hiszpańskimi kiełbaskami w środku – 10 zł, półkilogramowy bochenek ciemnego chleba – 6 zł, mały naleśnik z szynką – 12 zł, gofry – od 14 zł wzwyż. 40 dkg humusu – 15 zł. Itd. itp. Słowem: by zjeść jako takie śniadanko, trzyosobowa rodzina musi mieć w portfelu co najmniej 100 zł.
Jednak nie tylko ceny zniechęcają do udziału w śniadaniach. Śniadania zamieniły się już nawet nie w rewię mody, ale feerię lansu i napuszenia godnych Balu Debiutantów. Dla młodych mieszczan wysokie ceny to oczywiście nie problem (mogą w najgorszym przypadku nakarmić się własnymi aspiracjami). Najważniejsze jest, by stanąć na tym specyficznym wybiegu. A ci, którym się to nie podoba, mogą pójść sobie gdzie indziej. Przecież nikt nikogo nie zmusza, żeby przychodził na targ.
Tylko czy warto w ten sposób mordować ciekawą ideę? Odpowiedź jest oczywista. Zejdźcie więc na ziemię, wystarczy obniżyć ceny i spuścić z tonu.