Ludzie i style

Młociarz mocarz

Paweł Fajdek: fachowiec od rzutu młotem

Paweł Fajdek ma to do siebie, że nigdy nie jest z siebie zadowolony, zawsze znajdzie jakiś szczegół swojego ruchu w kole, który odbiega od doskonałości. Paweł Fajdek ma to do siebie, że nigdy nie jest z siebie zadowolony, zawsze znajdzie jakiś szczegół swojego ruchu w kole, który odbiega od doskonałości. Jean-Christophe Bott/EPA / PAP
Paweł Fajdek, wykształcony przez trenerów samouków, mądry własnym instynktem, doszedł w rzucie młotem do perfekcji. A młot to polska specjalność.
Paweł Fajdek podczas mistrzostw świata w Moskwie (2013 r.), zdobył swój pierwszy wielki tytuł.Grigory Dukor/Reuters/Forum Paweł Fajdek podczas mistrzostw świata w Moskwie (2013 r.), zdobył swój pierwszy wielki tytuł.

Na liście najlepszych tegorocznych wyników w rzucie młotem wśród kobiet prowadzi rekordzistka świata Anita Włodarczyk, a wśród mężczyzn Paweł Fajdek. I długo, długo nikt. Oddał dziesięć najdłuższych rzutów w sezonie. Prawie wszystkie powyżej 80 m. Niedawno pobił rekord Polski dwukrotnie w czasie jednych zawodów (nowy wynik to 83,93 m). To utwierdza go w poczuciu własnej wartości, fałszywa skromność jest mu obca i mówi bez ogródek: chcę wygrywać wszystko, jak leci, i nie wyobrażam sobie, by z mistrzostw świata w Pekinie wrócić bez złotego medalu.

Chwilowo nie ma jednak z Fajdkiem jego trenera Czesława Cybulskiego, nestora w wąskim gronie rodzimych specjalistów w rzucie młotem (rocznik 1935; 60 lat w zawodzie). W czerwcu na jednym z treningów zdarzył się wypadek. Paweł rzucał, trener się zagapił, z kimś zagadał i dopiero w ostatniej chwili zobaczył nadlatujący młot o wadze niemal ośmiu kilogramów. Zdążył wstać, ale na unik nie było już czasu. Młot złamał mu nogę w piszczeli, linka poharatała mięśnie. Jest już po operacji, chirurdzy okazali się cudotwórcami, ale rehabilitacja jeszcze potrwa. Plany wyjazdu trenera na mistrzostwa do Pekinu są nieaktualne. Stan na dziś jest taki, że walczy o powrót do sprawności. I do zawodu. Paweł: – Wolę nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby trener w porę się nie podniósł.

Pierwszy wielki tytuł 

Wyścig z sobą samym nie działa na Fajdka usypiająco, bo nie ma dla niego gorszego uczucia niż porażka. Kilka przeżył, w tym najbardziej dotkliwą w 2012 r. na igrzyskach olimpijskich w Londynie, gdzie spalił wszystkie trzy próby i w ogóle nie został sklasyfikowany. To właśnie wtedy przysiągł sobie, że już nigdy więcej nie chce się tak czuć, zaplanował rewanż na konkurentach podczas mistrzostw świata w Moskwie (2013 r.) i słowa dotrzymał, zdobywając swój pierwszy wielki tytuł. Sprawę złota rozstrzygnął już w pierwszej próbie, konkurenci po niej solidarnie zgaśli, żaden się nawet do wyniku Fajdka nie zbliżył. W tym sezonie gasną jeszcze bardziej, nawet największy rywal Polaka, mistrz olimpijski z Londynu Węgier Krisztián Pars, nie może się jak na razie odnaleźć.

Słysząc surową ocenę Pawła dotyczącą prezentowanej obecnie techniki rzutowej, jak również tegorocznych przygotowań, rywale powinni na dobre się załamać. Otóż mistrz Fajdek ma to do siebie, że nigdy nie jest z siebie zadowolony, zawsze znajdzie jakiś szczegół swojego ruchu w kole, który odbiega od doskonałości, a na dodatek przyznaje, że z przymrużeniem oka podszedł do niektórych planów treningu siłowego wyznaczonych przez Cybulskiego. Uznał po prostu, że zaordynowana mu przez trenera dawka ciężarów to prosta droga do kontuzji, ćwiczył więc w zgodzie z własną intuicją oraz doświadczeniem, przede wszystkim szanując permanentnie nadwyrężone w związku z wykonywanym fachem zdrowie. Więc jeśli chodzi o siłę, Fajdek uważa, że ma jeszcze duże rezerwy – musi tylko znaleźć złoty środek między nabieraniem mocy a czuciem techniki. I będzie rzucał jeszcze dalej.

Bez formy był również ponoć rok temu, przed memoriałem Kamili Skolimowskiej. Zadzwonił do niego Marcin Rosengarten, dyrektor imprezy. Pyta o samopoczucie, a Paweł, obolały, niedoleczony, mówi, że słabo to widzi. Marcin na to, że mają premię za rekord Polski. – Rzuciłem na to, żeby szykował portfel – wspomina Fajdek. Na zawodach machał młotem jak automat. O 10 cm pobił rekord Polski Szymona Ziółkowskiego, ale to jeszcze nic. W każdej z sześciu prób młot wylądował za granicą 80. metra. To się właściwie nie zdarza, jednak Fajdek, patrząc na tamte rzuty z dystansu, nie popada w zachwyt nad własnymi dokonaniami: – W tym rekordowym rzucie właściwie tylko ostatnia faza obrotu była bez zarzutu. Poza tym błędy, niedociągnięcia.

Tej regularności Pawła nie może się nadziwić Jolanta Kumor, wuefistka z I LO w Świdnicy, odkrywczyni talentu młociarza. Po wypadku Cybulskiego wzięła na siebie zastępstwo. Wprawdzie Paweł jest typem zawodnika samowystarczalnego, jednak spojrzenie z boku zawsze się przydaje. Poza tym trochę się za sobą stęsknili. Wrócili do wspólnej pracy po pięciu latach przerwy, a trener Kumor Pawła wychowała. W sensie sportowym, ale i ludzkim. W jej grupie trzeba było robić swoje na treningach, ale też nauczyć się manier i obycia w towarzystwie. – Gdy Paweł był gościem u Kuby Wojewódzkiego i do studia weszła Magdalena Różczka, to wstał, a następnie poczekał, aż dama usiądzie. Pełna galanteria – podkreśla Jolanta Kumor, która miewa w stosunku do Pawła odruchy matczyne.

Odkrywając młociarza Fajdka na nowo, trenerka zauważyła, że ma niesamowite czucie sprzętu oraz świadomość sensu i celu każdego ruchu, który wykonuje. Pytała go, czy wie, skąd to. – Uważa, że ten szósty zmysł to efekt tego, że za młodu nie szliśmy w siłę. A nie szliśmy, bo nie było ku temu warunków. Siłownia była prowizoryczna. Sztanga do dźwigania większych ciężarów dojechała do nas pekaesem z Zakopanego do Świdnicy, gdy tamtejszy Centralny Ośrodek Sportu wymieniał sprzęt.

Paweł mówi na tamte czasy: dobroczynne niedokształcenie. Miejscem akcji był uczniowski klub sportowy Zielony Dąb Żarów (miejscowy stadion otoczony jest kilkudziesięcioma dębami), powstały na początku lat 90. z inicjatywy Zygmunta Worsy – wówczas jeszcze pracującego w zawodzie resocjalizatora, a dziś wicestarosty świdnickiego. Zimą ćwiczyli na małej, niewymiarowej sali gimnastycznej, fikali koziołki na materacach rozłożonych na szkolnym korytarzu. Latem przenosili się na boisko, wokół którego Worsa z pomocnikami wykarczowali teren pod bieżnię o nawierzchni żwirowo-grysowej. Infrastrukturę dla potrzeb młodych młociarzy dostosowali metodą chałupniczą. Wylali koło, zabezpieczeniem była podwójnej wysokości siatka ogrodzeniowa, rozpięta na pospawanych słupach. Dało się trenować. Rzucali na pobliskiej łące, przynajmniej dopóki mieścili się w granicy 60 m, bo za łąką były bagna. Trener Jola przywiązywała do młotów czerwone kokardki, żeby było łatwiej je znaleźć, gdy wylądowały na drzewach albo w polu porośniętym sezonowo przez kartofle bądź rzepak. Bywało, że sprzęt walił w rury na terenie sąsiedniej rozdzielni gazowej. Wtedy Worsie serce skakało do gardła.

Prostowanie przez sport 

Zygmunt Worsa trenerem lekkoatletycznym mianował się sam, przyswajał fach z amerykańskich podręczników wysyłanych przez siostrę mieszkającą za oceanem. Szedł we wszechstronność – biegi, skoki, płotki, wieloboje, ale gdy pojawili się pierwsi chętni do rzutów, Worsa poczuł, że wszystkiego nie ogarnie. Wtedy chęć prowadzenia treningów w młocie wyraziła Jolanta Kumor, wówczas jeszcze pracująca w żarowskiej podstawówce. Była całkiem zielona, ale miała zapał. Worsa: – Jeździła z zawodnikami na konsultacje do Bolka Lubikowskiego, trenera z pokolenia Cybulskiego, który na stare lata przyjechał w nasze strony z Ukrainy. To Bolek wprowadzał Jolkę w rzemiosło. Jolanta Kumor: – Bardzo pomógł mi też trener Cybulski. Podeszłam do niego kiedyś, przedstawiłam się i zapytałam, czy mogę posłuchać, jak instruuje mistrza olimpijskiego Szymona Ziółkowskiego. A trener do mnie od razu: to możesz sobie zatrzymać, to skserować, a z tego zrób notatki.

Nastoletni Paweł nie szedł do młota prostą drogą. Dzieckiem był rozbrykanym, niepokornym, z notoryczną skłonnością do rozrabiania. Jak ulał pasował do modelu prostowania przez sport, wymyślonego przez Zygmunta Worsę. Jolanta Kumor zwróciła na Pawełka uwagę na boisku piłkarskim – mimo dużej postury był szybki i zwinny. Chodziła za nim dwa lata, bo nie chciał o rzucaniu żelastwem słyszeć. Wolał piłkę jak większość kolegów.

Gdy się już jednak dał namówić, spodobało mu się. Uparł się na ten młot, mimo że – jak wspomina Zygmunt Worsa – było paru innych chłopaków, którzy na pierwszy rzut oka wykazywali większą smykałkę do tej specjalności. Nawet Czesław Cybulski, poproszony kiedyś o rzucenie fachowym okiem na żarowski narybek, stwierdził, że z Fajdka młociarza nie będzie, bo za wolno kręci się w kole.

Przyszłości nie widzieli w nim również inni. Chciał być sportowcem na etacie wojskowym, ale powiedziano mu, że juniorami armia nie jest zainteresowana. Gdy lokalne władze skasowały mu 200 zł stypendium, Zygmunt Worsa ogłosił na zebraniu w Polskim Związku Lekkiej Atletyki: mam do oddania kandydata na mistrza, jest do wzięcia za 1 tys. zł miesięcznego stypendium. Zgłosili się działacze Agrosu Zamość, dorzucili trener Kumor 400 zł. Teoretycznie byli w Zamościu, ale naprawdę trenowali w Żarowie. Krok po kroku szli z wynikami do przodu. W końcu, jakieś pięć lat temu, oboje zgodnie uznali, że 76,5 m, do jakich doszli w żarowskiej manufakturze, to szczyt możliwości. I wtedy Paweł przeprowadził się do Cybulskiego.

To był od początku trudny związek. Trener Kumor traktowała Pawła po partnersku: poza tym, że są na „ty”, dużo rozmawiali o tym, co robią, i do czego ma ich to zaprowadzić. A u Cybulskiego było wojsko. – Przez pierwsze dwa lata trener ze mną walczył, dopiero potem zaczęliśmy współpracować – wspomina Paweł. – Mam trudny charakter, jestem uparty i nieustępliwy, ale przede wszystkim muszę rozumieć, jakie efekty ma przynieść konkretne ćwiczenie. Jeśli nie potrafię ich dostrzec, po prostu go nie wykonuję. A trener się wściekał, bo nie przywykł do kwestionowania swoich metod. Teraz jest tak, że raz wychodzi na jego, raz na moje. Mamy remis, dlatego jeszcze ze sobą jesteśmy.

Umówili się, że będą trenować razem do przyszłorocznych igrzysk w Rio. Trener Cybulski jeszcze przed wypadkiem mówił, że czuje się już trochę zmęczony, że ma w planach budowę domu. Poza tym, jak mówi Paweł, charakter ich współpracy – czyli nieustanne przeciąganie liny, utarczki duże i małe – to nie jest na zdrowie trenera Cybulskiego, a w tym wieku zdrowie trzeba szanować ponad wszystko.

Zanosi się więc na to, że po igrzyskach Paweł wróci w rodzinne strony. Od niedawna jest ojcem, żona i córeczka na co dzień są w Żarowie, a ciągłe dojazdy są meczące – zamiast wypoczywać Paweł nabija kilometry w samochodzie. W Żarowie, z pomocą władz gminy, powstał lekkoatletyczny orlik, a tata Fajdek wylał dla syna koło i zmontował siatkę. Paweł mówi, że trenował już w wielu miejscach na świecie i że dzieło ojca jest bez zarzutu.

I tak pieczę nad mistrzem świata, najlepszym dziś fachowcem od rzutu młotem, znów przejmie Jolanta Kumor – dobry duch Pawła, ale i stuprocentowy trenerski naturszczyk. Paweł zauważa jednak, że w byciu samoukiem, nawet w młodości rzutu młotem niepraktykującym, nie ma niczego złego – w końcu trener Cybulski też budował swoją szkołę, nie mając przeszłości zawodniczej, metodą prób i błędów.

A kiedyś, mówi Paweł, planują z Jolą stworzyć własny klub. Potencjał jest: kiedyś na trening przyszedł maluch, wyseplenił, ze tes chce zucać, ale nie było dla niego sprzętu, więc Jolanta Kumor z ciężkim sercem odesłała go do domu. Na następnych zajęciach był z powrotem ze sprzętem własnej roboty: kółko od fotela, kawałek linki i rączka wystrugana z gałęzi.

Polityka 34.2015 (3023) z dnia 18.08.2015; Ludzie i Style; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Młociarz mocarz"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną