W kolarskim klimacie odnotowano ocieplenie. Kibice na Tour de France już nie paradują przy trasach przebrani za gigantyczne strzykawki z napisem EPO, nie rzucają w kolarzy kubkami z moczem. Atmosfera się oczyściła przede wszystkim dlatego, że przypadków dopingu jest coraz mniej. W tym roku, jak na razie, zaledwie cztery.
Dowodem powrotu do normalności ma być zwykłe porównanie czasów uzyskiwanych przez kolarzy na konkretnych odcinkach. Rekord na legendarnym Alpe d’Huez (37 i pół minuty) należy do szprycującego się regularnie, zmarłego w wieku 34 lat z powodu przedawkowania kokainy Marco Pantaniego, a dopiero na 17. miejscu jest Carlos Sastre, czyli jedyny liczący się kolarz z okresu powszechnego apetytu na EPO, któremu nigdy nie udowodniono stosowania zabronionych środków. Jeśli chodzi o Mont Ventoux, na liście wszech czasów prowadzi inny dopingowicz Iban Mayo. Obecny dyktator peletonu Chris Froome jest w trzeciej dziesiątce, z wynikiem gorszym o ponad trzy minuty.
Zdaniem Arkadiusza Koguta, trenera kolarstwa, takie porównania nie mają jednak większego sensu. – Trasa to nie laboratorium, gdzie warunki są zawsze takie same. Na wynik mają wpływ zmienne czynniki, jak choćby pogoda, a akurat na Mont Ventoux potrafi mocno wiać, bo na ostatnich kilometrach droga wije się po odsłoniętym stoku. Poza tym tempo dyktuje taktyka, jak również miejsce etapu w kalendarzu wyścigu. Jeśli wcześniej kolarze dostali w kość, musi to odbić się na szybkości jazdy – przekonuje.
Z tych samych powodów nie należy fetyszyzować innego wskaźnika, czyli różnicy wzniesień pokonanych przez zawodowców w ciągu godziny jazdy, tzw.