Wskaźnik narodowej dumy, w czasie igrzysk bezpośrednio skorelowany z medalowym stanem posiadania, drgnął w pożądanym kierunku pod koniec zawodów w Rio de Janeiro. Udało się jakoś dobrnąć do granicy przyzwoitości, za którą dla naszego sportu zawodowego uznawanych jest 10 medali, a następnie – dzięki srebrze kolarki górskiej Mai Włoszczowskiej – nawet ją przekroczyć. Głód wygrywania pod flagą biało-czerwoną był tak wielki, że na poczytnych portalach natychmiast okrzyknięto sukces. Bo mamy o jeden medal więcej niż na poprzednich trzech igrzyskach. Internauci zgodnie to wielkie halo wyśmiali.
Swoje pięć minut mieli sportowcy z cienia: pięcioboistka Oktawia Nowacka, zapaśniczka Monika Michalik, młociarz Wojciech Nowicki. Ich brązowe medale są o tyle zaskakujące, że kibicowska opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, że tacy sportowcy istnieją (byli i tacy, którzy nie zdawali sobie sprawy, że istnieje coś takiego jak pięciobój nowoczesny). Ale w sensie ścisłym to nie są wielkie niespodzianki: każdy z medalistów znajduje się w światowej czołówce swojej specjalności. Tylko ich sportowa codzienność nie budzi żadnego zainteresowania.
Spektakularnych porażek było jednak tym razem o wiele więcej niż nieoczekiwanych sukcesów. Rozczarowania to była męska specjalność. Dopingowa kompromitacja trzech sztangistów, na czele z braćmi Zielińskimi (zwanymi już Chemical Brothers), to temat na osobną opowieść o braku instynktu samozachowawczego, ale i szekspirowskim dramacie ludzi, którzy, skoro weszli między wrony, to po prostu muszą krakać.
Pozostałe zawody były już natury sportowej. Niewytłumaczalna słabość dotknęła żelaznego faworyta do złota w rzucie młotem Pawła Fajdka, podobnie jak wicemistrza świata w biegu na 800 m Adama Kszczota. Skompromitowali się pływacy, na czele z innym wicemistrzem świata Radosławem Kawęckim.