Adam Małysz mógłby nie robić już w życiu nic, poza bywaniem, uświetnianiem i celebrowaniem własnej popularności. Bo popyt na jego mistrzowską osobę nie słabnie, mimo że od zakończenia jego kariery skoczka narciarskiego minęło już ponad pięć lat. Przebiera w zaproszeniach na imprezy, dzieląc się tam uniwersalnymi refleksjami na temat determinacji w doganianiu własnych marzeń. Bywa na pucharowych zawodach w kraju i wychodzi ze skoczni jako jeden z ostatnich, bo selfie z Małyszem albo jego autograf to wciąż cenne zdobycze.
Odcinanie kuponów od własnej legendy byłoby jednak nie w jego stylu. Mówi, że zanudziłby się i zdziadział – tak nazywa prowadzenie stacjonarnego trybu życia. Przed zdziadzieniem starali się go uchronić znajomi działacze, konsekwentnie ponawiając propozycje objęcia posady w Polskim Związku Narciarskim, jakiegoś dyrektorskiego stanowiska adekwatnego do jego statusu oraz energicznej osobowości. Ale odmawiał. Oficjalnie dlatego, że pochłonęła go nowa pasja, czyli rajdy samochodowe. Mniej oficjalnie – bo póki w kadrze postacią numer jeden był Łukasz Kruczek, dla Małysza nie było miejsca. Ale w tym roku nastąpił stosowny zbieg okoliczności: Kruczek odszedł, a na realizowanie rajdowej pasji zabrakło sponsorów.
Zielone światło
O wpływach Małysza w polskich skokach świadczy fakt, że to on podsunął Stefana Horngachera jako następcę Kruczka. Mimo że wiosną, gdy decydowała się kwestia trenera polskich skoczków, mistrz z Wisły miał w PZN zaledwie status konsultanta. W praktyce, gdy czas pozwalał, jeździł przede wszystkim na zawody juniorów. Razem z trenerami przyglądał się skokom młodzieży i doradzał.
Zmiana na stanowisku trenera kadry była konieczna, bo w ubiegłym sezonie żaden z Polaków nie stanął na pucharowym podium, a lider kadry, Kamil Stoch, był kompletnie zagubiony.