Miniony sezon był wyjątkowy, bo do ostatniej kolejki w walce o tytuł mistrza liczyły się cztery zespoły: Legia, Lechia, Lech i Jagiellonia. Zewsząd padały głosy, że w Ekstraklasie wreszcie nie jest nudno. Dla porządku dodawano jednak, że emocje są wykreowane sztucznie – dzięki spłaszczeniu tabeli przez odebranie zespołom połowy punktów zdobytych w rundzie zasadniczej.
To była czwarta edycja rozgrywek z podziałem punktów i dodatkowymi siedmioma seriami spotkań w grupach mistrzowskiej i spadkowej. Rewolucyjna zmiana wzięła się z przekonania, że piłkarze w Ekstraklasie grają za mało. 30 meczów w sezonie ligowym to było o 5–6 spotkań mniej niż europejska średnia. Poszukiwacze recepty na uzdrowienie polskiej piłki uważali, że piłkarze są do swoich boiskowych obowiązków przywoływani zbyt rzadko, rozleniwiają się, w związku z czym poziom ligi jest kiepski, a w europejskich pucharach nikt nas poważnie nie traktuje.
Ale jeszcze ważniejsze były względy finansowe. Ekstraklasa cierpi na niedoinwestowanie. Z myślą o sponsorach trzeba było zrobić wrażenie, że wzbudza emocje. Skoro nie dało się tego zrobić jakością piłkarską (bo akademie zajmujące się metodycznym wychowaniem piłkarzy w większości klubów raczkują, a w okresach transferowych polskie kluby przebierają wśród piłkarzy z wyprzedaży, dostępnych co najwyżej za kilkaset tysięcy euro), wymyślono, że sezon będzie szczytował dwukrotnie. Najpierw – na zakończenie rundy zasadniczej, gdy rozstrzygnie się, kto będzie walczył o tytuł, a kto – o uniknięcie degradacji do 1. Ligi. Drugi szczyt miał przypaść w ostatnich kolejkach rundy finałowej, decydujących dla mistrzostwa, udziału w pucharach oraz utrzymania w Ekstraklasie.