Ludzie i style

Co nas nie kręci, a co podnieca

Czy z powodu poprawności obyczajowej grożą nam czystki w muzeach?

„Hylas i nimfy” – obraz Johna Waterhouse’a z 1896 r. Dziś, po #MeToo, niektórzy oskarżają go o treści pedofilskie. „Hylas i nimfy” – obraz Johna Waterhouse’a z 1896 r. Dziś, po #MeToo, niektórzy oskarżają go o treści pedofilskie. Alamy / BEW
Rozmowa z prof. Marią Poprzęcką o pedofilii i seksizmie w sztuce, a także o tym, czy z powodu poprawności obyczajowej grożą nam czystki w muzeach.
Obraz Balthusa „Teresa marzy”. Po aferze Weinsteina internauci domagali się, by zdjęto go ze ścian w MoMA.Alamy/BEW Obraz Balthusa „Teresa marzy”. Po aferze Weinsteina internauci domagali się, by zdjęto go ze ścian w MoMA.
Prof. Maria PoprzęckaLeszek Zych/Polityka Prof. Maria Poprzęcka

AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – W Manchester Art Gallery artystka Sonia Boyce postanowiła sprawdzić reakcje publiczności w czasach po #MeToo i namówiła dyrekcję do zdjęcia ze ściany obrazu „Hylas i nimfy” Johna Waterhouse’a pod pretekstem propagowania treści pedofilskich…
MARIA POPRZĘCKA: – …ależ w tym obrazie nie ma żadnych obscenów! Przedstawia młodzieńca nachylającego się nad stawem, w którym pływają mizerne, półnagie rusałki. Ten, kto zna mit, wie, że za chwilę wciągną go do wody i utopią. Uwodzicielskie, krwiożercze dziewczęta – rusałki, syreny, topielice – to odwieczny motyw mitów, baśni, folkloru. W sztuce, zwłaszcza sztuce fin de siècle’u, z której pochodzi obraz, jest tego bez liku, bo to młodziutka odmiana „kobiet fatalnych”, wielkich antyheroin sztuki. Dziwi mnie rozgłos, jaki to błahe i niezbyt mądre posunięcie zyskało w mediach.

Ponoć Boyce była świadkiem, jak zwiedzający mówili, że to uczta dla oczu pedofila. Zresztą ludzie od razu zareagowali – większość na karteczkach przyklejanych w pustym miejscu po obrazie pisała o cenzurze, dyktaturze i szaleństwie feminizmu, żądając powrotu „Hylasa”. Wrócił po tygodniu.
Dla oczu pedofila ucztą może być byle teren zabaw dziecięcych. Czy wobec tego usunąć z galerii wszystkie nimfy, amorki, efeby, wszystkie powabne młode ciała, w jakie obfituje antyk i cała europejska sztuka nowożytna? Co z małoletnim Amorem i Psyche, co z dziecięcym kochankiem Zeusa Ganimedesem? Jeśli test w Manchesterze miał na celu zdemaskowanie pruderii kryjącej się pod antypedofilską poprawnością, to zwracam honor. Akcja miała sens.

Nawet straszenie pedofilią nie wystarczyło, by zdjąć obraz.
Wierzmy w zdrowy rozsądek publiczności. Poza tym ludzie są przyzwyczajeni i kochają pewne obrazy, nawet jeśli mogą one budzić wątpliwości artystycznej czy obyczajowej natury. W Anglii „Hylas i nimfy” jest popularnym dziełem, tak jak u nas „Rusałki” Pruszkowskiego. W muzealnym kanonie sztuki polskiej wiele obrazów, np. twórczość Wojtkiewicza czy tak lubianego Makowskiego, mogłoby wzmóc czujność stróżów poprawnościowej moralności. Ich „dziecięcość” okazałaby się wcale nie niewinna i rozczulająca, lecz perwersyjna i podejrzana. Ale nie dajmy się zwariować.

Test w Manchesterze był reakcją na wydarzenia z grudnia, kiedy dwie Amerykanki napisały do nowojorskiej Metropolitan Museum of Arts petycję, podpisaną przez tysiące internautów, by zdjęto obraz Balthusa „Teresa marzy” przedstawiający 12-latkę. Zarzucanie mu voyeuryzmu i zachwytu nad seksualnością dziecka nie jest pewnie bezpodstawne, a mimo to placówka odmówiła.
Sprawa obrazu Balthusa w MoMA słusznie została określona jako „efekt post-Weinsteinowski”. Nie będę powtarzać argumentów przedstawicieli muzeum cierpliwie tłumaczących, co to są prawa sztuki. Okazuje się, że hipokryzja i lepka pruderia to niekoniecznie właściwość konserwatywnych Cór Rewolucji czy aktywistek Tea Party. To mogą być dwie młode superlaski, które złapały medialną okazję. Solidaryzuję się z tymi, którzy radzą im skierować zaangażowanie na walkę z dziecięcą prostytucją w turystycznych azjatyckich rajach, na pomoc dziewczynkom gwałconym w obozach uchodźczych, na zapobieganie seksualnej przemocy domowej w ich własnym kraju. Jest o co walczyć, zostawmy obrazy w spokoju.

Czy przynależność do kanonu chroni dzieła przed zarzutami o niemoralność?
W pewnej mierze. Muzea wnoszą do sfery publicznej wiele wyobrażeń, które bez nobilitującej etykiety „sztuka” i autorytetu instytucji muzealnej byłyby dla znacznej części publiczności nie do przyjęcia. Ileż w kanonicznych arcydziełach nagości, seksizmu, perwersji, przemocy, okrucieństwa! Kanonów należy bronić jako umownych wyznaczników wartości. Ale to nie znaczy, że mają zastygać w nienaruszalnym kształcie. Muszą się zmieniać, bo zmienia się świat, nasze widzenie, zasoby doświadczeń wizualnych, wrażliwość. Jak trwać przy kanonie sprzed stu lat, gdy otacza nas i pochłania potężny, nigdy przedtem nieznany, płynący zewsząd potok obrazów?

Kiedyś z galerii wykluczane były obscena, nawet antyczne erotyki upchnięto w Gabinetto Segreto w Neapolu, tłumacząc ich istnienie innym podejściem do seksu. Tymczasem to nie były dzieła do świątyń, tylko lupanarów i prywatnych willi.
Neapolitańskie erotyki to imponujące rozmiarami obiekty falliczne, więc dla XIX-wiecznych podróżników, zwłaszcza dam, byłyby szokiem burzącym wyidealizowany, aseksualny wizerunek antyku. Natomiast słusznie zwraca pani uwagę na przeznaczenie dzieł i niesionych tu przez muzea zakłóceń. Publiczne muzea, powstające od XVIII w., dokonywały radykalnej zmiany funkcji gromadzonych i eksponowanych obiektów. Sprawiły, że każde dzieło sztuki dawnej – pompejański fallus, renesansowy akt, gotycki tryptyk czy królewskie berło – jako eksponat zatracało swe pierwotne przeznaczenie, sens i symbolikę. Berło straciło symboliczną moc atrybutu władzy, ołtarz – liturgicznego sacrum, kobiecy akt – intymność sypialni. Nawet erotyczny gadżet zamknięty w muzealnej gablocie nie służył już swojemu celowi.

Czy to nie paradoks, że tylu oburza widok nagiej dziewczęcej piersi, obnażonego łona czy penisa, a mało komu przeszkadza okrucieństwo sztuki chrześcijańskiej?
A przecież w jej centrum jest obraz umierającego na krzyżu, potwornie skatowanego człowieka! Cała ikonografia średniowieczna i barokowa pełna jest szafotów, szubienic, wymyślnych narzędzi tortur, a hiszpańskie XVII-wieczne sceny męczeństw to wręcz podręczniki dla katów. Okrucieństwo sztuki chrześcijańskiej szokuje dopiero ludzi spoza naszej religii, nieznających jej treści, symboliki ani konwencji przedstawień. Tych, którzy w Chrystusie na krzyżu widzą nie Zbawiciela, ale niepojętą torturę. My jesteśmy z tym okrucieństwem opatrzeni, w jakimś sensie znieczuleni. Nas rzeczywiście bardziej niż okrucieństwo może wzburzyć seks czy sama nagość. Uwielbiam historię z czasów, gdy w XIX-wiecznej Ameryce przedsiębiorcy obwozili obrazy, pokazując je za pieniądze. Na wystawie sławnego francuskiego przedstawiciela akademizmu Williama Bouguereau, specjalisty od wyidealizowanych aktów, jakiś zacny człowiek, zobaczywszy nagą „Wiosnę”, rzucił w nią krzesłem, nie mogąc znieść, że towarzysząca mu żona i dzieci na coś takiego patrzą. Co ciekawe, obraz pokazywano nadal, tylko już razem z tym krzesłem, co świadczy o obrotności przedsiębiorcy, wyczuwającego promocyjne walory skandalu.

Czyli „Wiosna” spełniła swoje zadanie, bo – to pani słowa – sztuka powinna widzem targać!
Sztuka ma bardzo wiele zadań, w dodatku cały czas sobie nowe wynajduje. Może targać, pouczać, sprawiać przyjemność, podniecać, koić. A przede wszystkim pełni – nie wiem, czy nie najważniejszą – funkcję religijną, w najszerszym rozumieniu tego słowa. To, co arbitralnie nazywamy sztuką – malowidła w jaskiniach, wyposażenie grobów, posągi bogów, przedmioty wszelakich kultów – jest wyrazem egzystencjalnego lęku i niezgody na śmierć. Sztuka „najwyższego przeznaczenia” wyrasta z pragnienia transcendencji, przekroczenia ludzkiej doczesności. Poniżej tego przeznaczenia jest jej użycie na potrzeby władzy sakralnej i świeckiej, jak i użycie w niezliczonych innych celach, aż po zupełnie trywialne.

Feministyczna historia sztuki od lat oskarża artystów o utrwalanie patriarchalnej wizji świata. W imię równościowych haseł w Berlinie postulowano, by zamalować uznany za seksistowski wiersz Szwajcara Eugena Gomringera na fasadzie jednej ze szkół. Przeciwnicy pomysłu zaczęli się zastanawiać, czy po bojkocie filmów Allena i Polańskiego czeka nas usuwanie z galerii Picassa za to, jak traktował kobiety.
Fakt, traktował je fatalnie, ale był przecież hiszpańskim macho, dumnym ze swego męskiego wyposażenia. Dziś to zmieniono, ale pierwotnie Musée Picasso w Paryżu było niczym Pałac Sinobrodego – co sala, to kolejna uwiedziona i skrzywdzona kobieta. Na seksistowski aspekt surrealizmu zwróciła uwagę dopiero feministyczna historia sztuki. Ma ona zresztą swój wielki udział w „przepisaniu” historii sztuki XX w., nie tylko przez wydobywanie z cienia kobiet artystek. Także za sprawą przepracowania hierarchii i kryteriów, rewizji wspomnianych już kanonów. Natomiast zapędy cenzuralne tylko ją osłabiają. Podobnie jak małostkowe wojny o „żeńskie końcówki”. Przecież określenia „pedagożka” czy „dramaturżka” brzmią groteskowo, a „profesorka” kojarzy się z nielubianą szkolną polonistką, a nie kobietą z najwyższym tytułem naukowym. Więc chociaż kwestie kobiece traktuję z wielką powagą, mój sprzeciw budzą wypaczenia akcji #MeToo czy spalanie się w walce o usuwanie obrazów, wierszy albo gwałt na mającym swoje prawa języku.

Poza tym rugowanie z galerii kontrowersyjnych dzieł nie zmieni historii – przecież w przeszłości nie było pojęcia dzieciństwa, dziewczynki wychodziły za mąż w wieku 12 lat, a kobiety podlegały mężczyznom. Może warto to właśnie podkreślać i o tym uczyć?
Sztuka może bardzo wiele powiedzieć o losie kobiet. Doskonale pokazuje, że czasem największego zniewolenia kobiet był XIX w., kiedy doszło do całkowitego rozdzielenia funkcji rozrodczych i erotycznych – żona miała rodzić dzieci, a prostytutki w burdelach służyć męskiej przyjemności. Nigdy wcześniej ani później sztuka nie była tak potężnym kamuflażem dla różnych świństw – kryptosadyzmu i kryptoobsceny, stąd tyle obrazów torturowanych kobiet, ścinanych żon Henryka VIII czy prowadzonej na stos Joanny d’Arc. Awangarda nie była tu lepsza. Obraz uznany za przełomowy dla sztuki XX w. – „Panny z Avinionu” Picassa – to nadal scena w burdelu. Tylko prezentujące swe wdzięki pensjonariuszki mają roztrzaskane ciała i zdeformowane, nieludzkie pyski.

Świat męskich wartości i fantazji, tworzony przez mężczyzn i dla mężczyzn.
A kiedy i jak kobiety miały tworzyć sztukę? One rodziły. Jeszcze w XIX w. po kilkanaścioro dzieci, z których tylko część przeżywała. Nie istniała antykoncepcja, więc rodzenie wypełniało życie kobiet wszystkich warstw społecznych, nie tylko niskich. Uzdolniona artystycznie królowa Maria Leszczyńska pisała, że albo jest w ciąży, albo w połogu, i to bez reszty zajmuje jej życie. Więc jeśli chcemy przywracać kobietom miejsce w sztuce, to nie poprzez porównywanie artystek z mężczyznami, bo kobiety ze swą odmienną biologią, funkcjami życiowymi i psychiką nie wpisują się w męskie kryteria. Trzeba napisać lub ukazać ich własną historię. Tak jak zrobiła to Judy Chicago w „Dinner Party” – uroczystej wieczerzy, przy której zasiadły kobiety o wielkich zasługach dla cywilizacji, kultury, sztuki. To najbardziej okazałe i najmądrzejsze dzieło sztuki feministycznej, jakie dotąd powstało.

Zdaje się, że polskim galeriom nie zagraża szaleństwo polityki równościowej, bo zbyt cenimy tradycję.
Raczej dlatego, że Polacy mają bardzo małe rozeznanie w sztuce i niską potrzebę tejże, co bierze się stąd, że kultura wizualna nigdy nie była naszą mocną stroną. Bardziej liczyło się u nas słowo niż obraz, a kulturę zdobniczą – tkaniny, hafty, broń – stawiano ponad malarstwo, uważane za dziedzinę usługową, służącą głównie do sporządzania portretów przodków. Dopiero od XIX w. powolny rozwój muzeów i galerii spowodował wytworzenie się wąskiej grupy odbiorców, rekrutującej się z miejskiej inteligencji. Do dziś potrzeba kontaktu ze sztuką jest słabsza niż w innych krajach pomimo trzykrotnego wzrostu frekwencji w muzeach w ciągu ostatnich lat, co jest efektem gigantycznej pracy muzealnych edukatorów. Największe nadzieje niesie tu sztuka współczesna, bardziej przemawiająca do ludzi młodych, sięgająca po ich media i język.

Aby przeciętny Polak w ogóle usłyszał, że istnieje jakaś sztuka współczesna, potrzeba skandalu – aktora, który z szablą rzuca się na fotosy przedstawiające kolegów po fachu w nazistowskich mundurach, czy polityków niszczących rzeźbę papieża lub walczących z męskimi genitaliami na krzyżu?
Każdy z tych przypadków jest inny – Olbrychski się wygłupił, za co zresztą przeprosił; włoski artysta Maurizio Cattelan powinien ufundować rentę dla dwójki posłów Ligi Polskich Rodzin, którzy ratowali jego papieża przed meteorytem, bo dzięki tej awanturze sprzedał pracę za wielkie pieniądze. Natomiast Dorota Nieznalska, której „Pasja” pokazywała mękę współczesnego mężczyzny w imię uświęconego penisa, wiele lat walczyła w sądach w obronie wolności artystycznej i swej pracy, której zresztą jej oskarżyciele nigdy nie widzieli. Ale ataki na sztukę galeryjną ustały, zapewne dlatego, że nie były politycznie zbyt owocne.

Może chociaż wzbudziły nią większe zainteresowanie?
Ale raczej chore niż zdrowe, bo nawet jeśli tylko skandal daje sztuce szansę zaistnienia, to jej pojawienie się w głównym wydaniu „Wiadomości” raczej umacnia widzów w przekonaniu, że płynąca ze zgniłego Zachodu sztuka jest zła, bezbożna i bluźniercza. W Muzeum Narodowym, Zachęcie czy Muzeum Sztuki Nowoczesnej większa frekwencja nie jest wynikiem sensacji czy skandali, ale skutkiem świetnej pracy z dziećmi, młodzieżą czy seniorami. Instytucje muzealne wychowują sobie publiczność. Koniec z nudnym oprowadzaniem, teraz wpuszcza się dzieci do galerii, w której mogą biegać, bawić się sztuką, mieć własne zdanie, a nawet zaprojektować i zrealizować własną wystawę. Zrobiona przez dzieci ekspozycja „W muzeum wszystko wolno” objawiła, że w magazynach warszawskiego Muzeum Narodowego jest mnóstwo dziwnych skarbów, zwierząt, straszydeł i okropieństw, jak nazwany przez dzieci „Zgnilakiem” obraz Beksińskiego.

Akurat Beksiński podoba się nie tylko dzieciom.
No bo ludzie lubią makabreski – horror to substytut mocnego, ale bezpiecznego przeżycia. W życiu nie powiesiłabym Beksińskiego na ścianie, ale uważam, że nie można ludziom niczego narzucać. Jestem wyczulona na wszelkie formy wykluczenia przez estetyczno-artystyczne snobizmy. Nikt nie jest uprawniony, by wpędzać ludzi w poczucie niższości, bo podobają się im obrazy Beksińskiego. Jak chcą te „strachy w oleju” mieć na ścianie – wolna droga.

Podobnie jak w uprawianiu sztuki?
Pytanie o wolność sztuki i jej granice wciąż powraca i nigdy nie znajdzie jednej, satysfakcjonującej wszystkich odpowiedzi. Sztuka powinna mieć jak najwięcej wolności, ale są przecież działania absolutnie niedopuszczalne, karalne, jak krzywdzenie bezbronnych, torturowanie czy wykorzystywanie dzieci. Ale nawet tak pozornie oczywiste kryterium jak okrucieństwo już jest subiektywne. Ja nie mogę znieść przedstawień przemocy, ale wiem, że jest to wielka ludzka potrzeba. Stąd tłumy wokół szafotów, na walkach byków czy polowaniach. Nie potrafię zaakceptować sztuki akcjonistów wiedeńskich, ich przedstawień kopulacji z rozpłatanymi zwłokami zwierząt, tarzania się w ich krwi i odchodach, właśnie dlatego, że jest to odwołanie do najgorszych ludzkich instynktów. Tymczasem to zjawisko oswojone, wystawiane, kupowane i wprowadzone w narrację historii sztuki XX w. Odwrotnym problemem jest sztuka uwodząca swą artystyczną siłą, ale służąca złowrogim celom, czego najlepszym przykładem są propagandowe filmy Leni Riefenstahl.

To może jednak należy trzymać pieczę nad tym, co się wystawia czy puszcza?
Sztuka to żywioł, dziś bardzo trudny do okiełznania. Przy obecnym swobodnym przepływie informacji i obrazów cenzura może okazać się nie tylko nieskuteczna, ale i przeciwskuteczna. Wróćmy do „Hylasa i nimf” – próba cenzuralnego obostrzenia sprawiła tylko, że to mało znane poza Anglią przedstawienie „drapieżnych dziewczynek” stało się przedmiotem krótkiego, ale szerokiego medialnego zainteresowania. A może dzięki temu dostarczyło podniety czyimś pedofilskim oczom? Ta historia powinna dać do myślenia wszelkim rzecznikom cenzury, z jakichkolwiek by płynęła pobudek.

ROZMAWIAŁA AGNIESZKA KRZEMIŃSKA

***

Prof. Maria Poprzęcka z Wydziału Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego jest historykiem sztuki, badaczką dziejów myśli o sztuce, teorii i krytyki artystycznej od antyku do współczesności. Autorka wielu książek, m.in. „Akademizm” (1989 r.), „Pochwała malarstwa” (2000 r.), „Inne obrazy. Oko, widzenie, sztuka. Od Albertiego do Duchampa” (2008 r.), „Uczta bogiń. Kobiety, życie i sztuka” (2012 r.), „Na oko” (2016 r.). Od tego roku jurorka w kapitule profesorskiej Nagrody Naukowej POLITYKI.

Polityka 13.2018 (3154) z dnia 27.03.2018; Ludzie i Style; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Co nas nie kręci, a co podnieca"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną