Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Promienie strachu

Elektrownia atomowa w Czarnobylu będzie w końcu zamknięta. Ostatni z pracujących w niej reaktorów ma przestać działać do 15 grudnia br. To jeden z efektów niedawnej wizyty Billa Clintona w Kijowie. Cynicy twierdzą, że reaktor ze względów technicznych i tak trzeba wyłączyć. Pozwolono jednak, by amerykański prezydent za kilkadziesiąt milionów dolarów kupił efektowny sukces polityczny.

Analiza tajnych jeszcze do niedawna dokumentów pokazuje, że czarnobylska tragedia sprzed czternastu lat niemal musiała się wydarzyć. W raporcie KGB z 21 lutego 1979 r. „o zaniedbaniach podczas budowy elektrowni czarnobylskiej” czytamy, że „w trakcie budowy drugiego bloku czarnobylskiej elektrowni atomowej mają miejsce fakty nieprzestrzegania projektów, jak również narusza się technologię prowadzenia prac budowlanych i montażowych, co może doprowadzić do awarii i nieszczęśliwych wypadków”. Raport wspomina o betonie złej jakości i kłopotach z jego dostawami, co powodowało wylewanie fundamentów na raty i ich pękanie; o licznych wypadkach przy pracy.

Opracowanie nie przeraziło kremlowskich władców. Budowę kontynuowano, zdecydowano też, by energię wytwarzał najbardziej niebezpieczny typ reaktorów jądrowych RBMK. Dlaczego? Bo można w nich produkować nie tylko elektryczność, ale również pluton, niezbędne wypełnienie ładunków jądrowych. Po raz pierwszy prognozy KGB spełniły się w 1983 r. – we wspomnianym II bloku roztopiła się jedna kaseta paliwowa. O wypadku nikogo nie poinformowano, reaktor po remoncie dalej pracował. Milczenie okrywało również inne wypadki w elektrowniach z reaktorami RBMK, jak choćby dwie awarie w Sosnowym Borze koło Leningradu.

26 kwietnia 1986 r. nastąpiła katastrofa, której nie dało się ukryć. Zanim się o niej dowiedzieli mieszkańcy Związku Radzieckiego, radioaktywna chmura dotarła na zachód Europy. Przez wiele godzin po wypadku dyrektor elektrowni słał do Moskwy meldunki, że nic specjalnego się nie stało, a promieniowanie utrzymuje się w normie. Po 48 godzinach od wybuchu ciągle nie wydano zgody na ewakuację Prypeci, największego miasta leżącego w pobliżu. Gdy rano 29 kwietnia Marian Woźniak, ówczesny sekretarz KC PZPR, zatelefonował do Moskwy, okazało się, że jego odpowiednik z KPZR niczego jeszcze o katastrofie nie wiedział.

Późniejsza akcja ratunkowa obfitowała w nie mniejsze absurdy. Najbardziej poraża przy tym wszystkim pogarda, z jaką traktowano 7 mln ludzi (w tym ponad 3 mln dzieci) znajdujących się w zagrożonych strefach. Nic, nawet skażenie radioaktywne, nie mogło zakłócić majowych pochodów.

 

Jeśli spojrzymy z tej perspektywy, pozytywnie zdumiewa sprawność działania w Polsce. Jednym z najgroźniejszych izotopów promieniotwórczych, jaki wydostał się w dużych ilościach po wybuchu, był jod-131. W organizmie ludzkim gromadzi się w tarczycy, co grozi rakiem tego gruczołu. Przeciwdziałanie polega na profilaktycznym podaniu jodu nieradioaktywnego, który – wypełniając tarczycę – broni jej przed niebezpiecznym izotopem. Gdy w Moskwie jeszcze nie wszyscy notable mieli świadomość spraw toczących się w Czarnobylu, w Polsce rozpoczęto już akcję podawania preparatu jodowego – słynnego płynu Lugola. W sumie preparat otrzymało 18,5 mln osób, w tym 95 proc. dzieci. Jak szacuje prof. Zbigniew Jaworowski, jodowanie zapobiegło pięciu tysiącom zachorowań na raka tarczycy w Polsce.

Jod-131 jest izotopem krótko żyjącym, jego okres półrozpadu to zaledwie 8 dni. Dlatego zagrożenie tym czynnikiem szybko ustało. Jeśli chodzi o inne izotopy, które wraz z chmurą radioaktywną dotarły nad Polskę (głównie cez-137 i cez-134), okazało się, że zagrożenie było znacznie mniejsze, niż się pierwotnie obawiano. Jerzy Kozieł, inspektor bezpieczeństwa jądrowego i ochrony radiologicznej z Instytutu Energetyki Atomowej w Świerku, twierdzi, że nawet stężenie cezu w grzybach, które mają szczególną skłonność do pochłaniania tego pierwiastka, nie przekroczyło niebezpiecznych poziomów. Jego zdaniem wybuchające co jakiś czas alarmy, by nie jeść np. podgrzybków, nie miały żadnego uzasadnienia. Dziś większość naukowców jest zgodna, że Czarnobyl nie wywarł żadnego mierzalnego wpływu na zdrowie mieszkańców w Polsce.

Znacznie mniej zgodnie naukowcy oceniają skutki awarii dla ludności Ukrainy, Białorusi i Rosji. Najbardziej dramatyczne szacunki podają, że na skutek uwolnionego promieniowania umrze nawet pół miliona osób (tak prognozuje np. fizyk noblista J.W. Gofman, były dyrektor Laboratorium Lawrence Livermore w Berkeley). Zgodnie z danymi najbardziej konserwatywnymi, prezentowanymi m.in. przez Międzynarodową Agencję Atomistyki IAEA, trudno mówić o jakimkolwiek mierzalnym wpływie czarnobylskiego promieniowania na umieralność. W opublikowanym w dziesiątą rocznicę wybuchu raporcie jedynymi ofiarami Czarnobyla są ratownicy, którzy gasili pożar w pierwszej fazie katastrofy i zostali napromieniowani niezwykle wysokimi dawkami. 31 spośród nich zmarło wkrótce po napromieniowaniu. Z ponaddwustuosobowej grupy bardzo napromieniowanych osób zmarło jeszcze 11, ale tylko w trzech przypadkach jako przyczynę zgonu podaje się promieniowanie. Reszta ofiar przeżyła i do dzisiaj nie stwierdzono u nich poważniejszych zmian chorobowych, np. pojawienia się nowotworów.

Skąd tak wielka rozbieżność? Wynika głównie z naszej niewiedzy. Nauka ciągle nie zna dokładnych mechanizmów oddziaływania promieniowania jonizującego na komórki żywego organizmu. Spór toczy się głównie o wpływ na zdrowie małych dawek promieniowania. Jedna szkoła mówi, że radiacja grozi tylko od pewnego progu. Dawki mniejsze są całkowicie bezpieczne, a żywe organizmy w ciągu milionów lat obcowania z naturalnie występującym niewielkim promieniowaniem nauczyły się radzić sobie z zagrożeniem.

Nie wszyscy badacze zgadzają się z taką argumentacją. W 1997 r. ukazały się wyniki badań stwierdzających, że groźna może być każda dawka promieniowania, a ryzyko podobne jest do efektu „rosyjskiej ruletki”. Nigdy nie wiemy, kiedy nastąpi strzał i materiał genetyczny ulegnie uszkodzeniu, prowadząc np. do powstania nowotworu. Zdaniem zwolenników koncepcji „rosyjskiej ruletki” nawet niewielkie dawki promieniowania mogą „psuć jakość” zasobów genetycznych ludzi, co nie musi być zauważalne od razu, lecz może zaowocować niebezpiecznymi chorobami u dzieci i wnuków. Zawiłości szacowania wpływu promieniowania na organizm opisuje francuski fizyk noblista Georges Charpak w wydanej w ub.r. w Polsce książce „Błędne ogniki i grzyby atomowe”. Sam autor zajmuje stanowisko pośrednie, pisząc: „plasujemy się w ten sposób w pół drogi między tymi, którzy twierdzą, że napromienienie w wyniku awarii w Czarnobylu wywołało 475 tysięcy śmiertelnych przypadków raka, a tymi, którzy bez wahania odpowiadają, że skutki są zbliżone do zera”.

 

Wyniki tej uczonej debaty mają decydujące znaczenie dla milionów osób, które znalazły się w strefie skażenia. Samych likwidatorów – osób uczestniczących w usuwaniu skutków awarii zarejestrowano 800 tys. W oczywisty sposób zetknęli się oni z większymi niż naturalne dawkami promieniowania. Z danych raportu sekretarza generalnego ONZ z 7 października 1999 r. wynika, że w dalszym ciągu miliony osób mieszkają na terenach trwale skażonych radioaktywnie. Na samej tylko Ukrainie pół miliona dzieci mieszka na terenach napromieniowanych, w Rosji na podobnych obszarach mieszka 1,8 mln osób, w tym 300 tys. dzieci. W raporcie tym brakuje podobnych danych dla Białorusi, która najbardziej ucierpiała w wyniku awarii.

Mieszkańcy Ukrainy i Białorusi nie wierzą ekspertom, zwłaszcza z IAEA. Wiedzą, jak władze przy pomocy KGB manipulowały danymi zdrowotnymi, zabraniając lekarzom podawać w diagnozie jakiekolwiek związki z promieniowaniem.

Nie uniknął błędów i późniejszej ostrej krytyki raport IAEA z 1991 r., stwierdzający m.in., że „szacunkowe dawki pochłonięte przez gruczoł tarczycy u dzieci są takie, że mogły prowadzić do statystycznie znaczącego wzrostu (liczby zachorowań) w przyszłości, lecz będzie to trudne do zauważenia”.

 

To, czego nie zauważyli eksperci w 1991 r., zaczęło przerażać w kolejnych latach. W raporcie podsumowującym dziesięciolecie awarii podano już, że na raka tarczycy zachorowało blisko 700 dzieci. W przekazanym 6 czerwca br. Zgromadzeniu Ogólnemu ONZ raporcie UNSCEAR (komitecie naukowym ONZ zajmującym się skutkami promieniowania) liczba zachorowań na raka tarczycy u dzieci napromieniowanych wzrosła do 1600. Na szczęście choroba ta jest niemal w 100 proc. wyleczalna.

Znacznie trudniej wyleczyć psychikę tych dzieci, do końca życia zarażonych bakcylem strachu przed niewidzialnym zagrożeniem. Swoje uczucia wyrażają malując obrazki z dwugłowymi monstrami, ognistymi smokami pożerającymi wsie, motylami z czarnymi krzyżami.

Polityka 25.2000 (2250) z dnia 17.06.2000; Społeczeństwo; s. 92
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną