Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Jesteśmy noszeniakami

O niezwykłych relacjach dorosłych i dzieci

Dla dziecka najważniejszy jest dotyk, a także bliskość, która daje mu poczucie bezpieczeństwa. Dla dziecka najważniejszy jest dotyk, a także bliskość, która daje mu poczucie bezpieczeństwa. Getty Images/Flash Press Media
Rozmowa z dr Evelin Kirkilionis, etolożką, o tym, czego naprawdę potrzebują niemowlęta.
Dr. Evelin Kirkilonis specjalizuje się w badaniu zagadnienia bliskości dorosłych z dziećmi.Kuba Atys/Agencja Gazeta Dr. Evelin Kirkilonis specjalizuje się w badaniu zagadnienia bliskości dorosłych z dziećmi.

Martyna Bunda: – Irytuje się pani słysząc, że branie niemowlęcia na ręce to hodowanie sobie małego tyrana?
Evelin Kirkilionis: – Irytuję się. A niestety jest to pogląd wciąż powszechny. Ale jeszcze bardziej dziwię się, jak to możliwe, że tak wielką woltę kulturową wykonaliśmy w ciągu jednego pokolenia. Tak daleko odeszliśmy od zapisanych w naszych genach instrukcji postępowania właściwych dla gatunku.

A jakie to instrukcje?
Genetycznie rzecz biorąc, ludzkie dziecko należy do noszeniaków. Od małp począwszy, dla nich wszystkich dotyk, bezpośrednia bliskość jest potrzebą podstawową, tej samej rangi co jedzenie. Dziecko pozostawione samo odczuwa to jako zagrożenie życia, co ma ogromne konsekwencje dla jego rozwoju. Z perspektywy naukowej pomysł, że niemowlę noszeniaka można rozpieścić noszeniem, okazuje się absurdalny.

Dorosły myśli zwykle, że stwarza dziecku lepsze warunki do odpoczynku, stawiając mu łóżeczko w spokojnym, oddalonym miejscu.
Więc popełnia błąd, przykładając do niemowlęcia swoją dorosłą miarę. Niemowlę przychodzi na świat z programem stworzonym dla swojego gatunku więcej niż 4 czy 5 mln lat temu – bo tyle czasu upłynęło, odkąd przestaliśmy być koczownikami i zmieniliśmy tryb życia. Kilka milionów lat to jednak za mało, aby w naszych zapisach genetycznych mogły się dokonać jakieś większe zmiany. Genetycznie wciąż jesteśmy tamtymi koczownikami, a pozostawione w osobnym miejscu dziecko musi zawalczyć krzykiem, by ktoś zabrał je ze sobą, tak jakby walczyło o życie.

Oczywiście nie znaczy to, że dwójka rodziców ma nosić swoje dziecko przez 24 godziny na dobę. Jeśli trzymając je na rękach czują się nieswojo albo wręcz walczą z bólem fizycznym, to takie noszenie przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego. Wówczas lepiej będzie, jeśli poprzestaną na intensywnych zabawach z przytulaniem czy nawet na regularnym masażu dziecka, dając mu oprócz tego jakiś substytut noszenia, choćby kołyskę. No i będą oczywiście reagować na jego potrzeby.

Dlaczego akurat dotyk ma takie znaczenie?
Pomaga dziecku i opiekunowi lepiej wzajemnie dostroić się do siebie. Natura tak to wymyśliła, że w następstwie wzajemnego dotykania się do mózgu dziecka i rodzica uwalniają się bardzo ważne hormony. Co więcej, dziecko rodzi się wyposażone we wszystkie neurony, którymi będzie dysponować całe życie, ale to właśnie dotyk stoi za wytwarzaniem się połączeń między tymi neuronami. To liczba połączeń, a nie liczba neuronów, jest kluczowa z perspektywy inteligencji.

Zwolennicy nierozpieszczania mówią jednak, że oferują dziecku trening do samodzielności, w przeciwieństwie do słynnego bezstresowego wychowywania rozwydrzonych potworów.
Tak zwane bezstresowe wychowanie zwykle oznacza tyle, że dorosły się dzieckiem nie interesuje. A to zupełnie co innego niż miłość i opieka rodzicielska, które polegają między innymi na konsekwentnym pokazywaniu granic. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że nawet słynne poradniki o tym, jak nie wychować małego tyrana, odnoszą się do dzieci starszych – kilkuletnich. Pomysł, aby wychowywać tą samą metodą dziecko kilkumiesięczne, jest z piekła rodem.

Dziecko pozostawiane, żeby się wypłakało, nie tyle uczy się samo sobie radzić, ile uczy się, że nie ma sensu płakać – a to jest duża różnica. Badania nie potwierdzają też tezy, że zimny chów sprzyja samodzielności – wręcz przeciwnie. Zimny chów w praktyce sprowadza się za to do ogromnych ilości kortyzolu, jakie uwalniają się w mózgu noszeniaka z niezaspokojoną potrzebą bliskości. Hormon ten działa niszcząco na połączenia neuronalne. Dziecku, które nie jest przytulane, trudniej jest nawiązać z opiekunem więź prawidłowego typu, a to z kolei rzutuje na wszystkie inne więzi, które nawiąże potem w życiu – na to, jak będzie w przyszłości obchodziło się z ryzykiem, radziło sobie ze stresem. I czy nie będzie koncentrować się na swoim lęku zamiast na zadaniu. Badaniem tych zależności zajmuje się cała gałąź psychologii rozwojowej.

Skąd wiadomo, że samodzielność dzieci chowanych na zimno jest pozorna?
Wyłapano to między innymi w badaniach z Baltimore. Poproszono rodziców rocznych dzieci, żeby przyprowadzili je do pokoju zabaw i po jakimś czasie na chwilę wyszli. Niektóre dzieci jakby w ogóle nie zauważyły, że rodzic opuścił pomieszczenie. Bawiły się dalej, wydając się badaczom szczególnie samodzielne. Ale u części z tych dzieci pomiary poziomu hormonu stresu oraz temperatury ciała wskazywały, że ich organizm jest pod działaniem znaczne większego stresu niż u tych dzieci, po których widać było zaniepokojenie. Co więcej, gdy ich rodzice wracali, te szczególnie odważne dzieci gorzej radziły sobie z redukcją stresu. Nie chciały się przytulać, były obrażone, niektóre nawet biły i odpychały powracającego rodzica. Badania poziomu hormonów stresu pokazały, że te dzieci jeszcze długo pozostawały pod jego wpływem. Ustalono, że łączyła je z opiekunami więź w jakiś sposób zaburzona. Te, które łączyła z opiekunem bezpieczna więź, po powrocie opiekuna zwykle przytulały się do niego, a podwyższone wskaźniki stresu natychmiast wracały do normy.

Kiedy właściwie więź jest bezpieczna?
Gdy opiekun szybko i zawsze jednakowo reaguje na potrzeby dziecka (a pamięć noworodka jest w tych kwestiach krótka, obliczona na sekundy). Gdy nie jest zmienny w swoich zachowaniach względem dziecka. Mary Ainsworth, pionierka badań nad zagadnieniami więzi, zgrupowała te zachowania w trzy zespoły: rodzicielską wrażliwość, gotowość do współpracy z dzieckiem i akceptowanie go takim, jakie jest. Więzi nieprawidłowe nawiązują się wówczas, gdy opiekun jest w swoich zachowaniach bardzo niekonsekwentny albo wręcz ignoruje i zaniedbuje dziecko. Ale też gdy nie oferuje mu bliskości i oparcia.

Są w tej kwestii jakieś różnice między płciami? Na przykład, że dziewczynki bardziej potrzebują bliskości?
Z naukowego punktu widzenia potrzeby bez względu na płeć są dokładnie takie same. Jednak już kilkumiesięczne maluchy starają się dostosować do oczekiwań opiekunów i doskonale diagnozują, jakie są te oczekiwania. I jeśli wymaga się od nich szczególnej dzielności, będą starały się sprostać. Więc może pod tym względem chłopcy są w gorszej sytuacji, bo płacą wyższą cenę za poglądy wychowawcze rodziców.

Kilkumiesięczne dzieci to te, które dopiero zaczynają siadać, i minie wiele czasu, nim cokolwiek powiedzą. A pani przekonuje, że one budują już skomplikowane strategie?
Wiadomo, że dwumiesięczne niemowlę zaczyna na podstawie dotychczasowych doświadczeń budować pierwsze oczekiwania wobec otoczenia i konkretnych osób. W badaniach neurologicznych wyłapano też, że od 7 do 12 miesiąca życia szczególnie aktywnym obszarem mózgu jest kora przedczołowa, która odpowiada za zachowania emocjonalne i ich korygowanie oraz rozumienie oparte na refleksji. Ale jednocześnie to rzeczywiście są bardzo małe dzieci, które nie poradzą sobie z obsługą skomplikowanych emocji. A ponieważ wypracowane we wczesnym dzieciństwie schematy obchodzenia się z więziami, emocjami zwykle zostają człowiekowi na całe życie, więc okres do 3 roku życia szczególnie wpływa na resztę życia człowieka.

Słuchając pani, można dojść do wniosku, że ci, których dzieciństwo przypadło na betonowe położnictwo, karmienie butelką z zegarkiem w ręku, posyłanie do żłobków – to stracone pokolenie.
Na szczęście, niemowlę wkłada wiele pracy i talentu w to, żeby przywiązać do siebie opiekuna, i zwykle mu się to udaje, nawet jeśli wiele szans po drodze zostało zaprzepaszczonych. Natura przygotowała rozliczne plany B i wbrew temu, co jeszcze do niedawna przyjmowano w nauce, dzięki badaniom nad rodzicielstwem adopcyjnym wiadomo już, że po kiepskim początku jeszcze można nadrobić zaległości – nawet jeśli jest to trudne.

Poza tym dziecko nawiązuje zwykle więcej niż jedną więź i mogą mieć one różny charakter. Zła, bo nierówna więź z matką nie wyklucza dobrej więzi z ojcem, dziadkami, opiekunem. Z perspektywy rozwoju dziecka największe znaczenie ma to, czy w ogóle nawiązało ono jakieś bezpieczne więzi, niż czy nawiązało jakąś wieź nieprawidłowo. W Niemczech, gdzie przed II wojną światową pojawiły się kobiety, które uczyły matki, że życie jest twarde i trzeba na to przygotować dzieci, to dziadkowie często okazywali się tymi osobami, które reagowały na potrzeby dziecka tak, jak powinny.

Teraz właśnie od dziadków słyszy się raczej przestrogi przed wychowywaniem tyrana. A dla rodziców ich własne dziecko bywa pierwszym, jakie w ogóle mają okazję wziąć na ręce.
Ale za to nauka odkryła już, jak ważny jest bezpośredni kontakt z dzieckiem, i ta wiedza jest lansowana, a więc gdzieś tam przenika. Większość pediatrów też zweryfikowała niechętne jeszcze do niedawna podejście do noszenia przez rodziców dzieci, np. w chustach, czy do wspólnego spania z maluchami, i nie odwodzi rodziców od takich rozwiązań.

Kiedy właściwie nauka zreflektowała się, że ludzkie dziecko to noszeniak?
W latach 50. w Niemczech zauważono, że dzieci mające dobrą w ówczesnym pojęciu opiekę w niemieckich sierocińcach – czyli odkarmione, oprane i bezpieczne fizycznie – miały poważne zaburzenia motoryczne, a często wręcz umierały. Dekadę później amerykański psychiatra John Bowlby rozszyfrował, jak wielka jest zależność między dzieckiem a rodzicem – choć on akurat postawił tezę, że chodzi o jedną, niezmienną osobę. Najlepiej – matkę.

Kolejne badania pokazały jednak, że nie tyle chodzi o jedną osobę (mimo że w pewnych okresach dziecko rzeczywiście preferuje zwykle jedną osobę przed innymi), ile właśnie o dotyk. O reagowanie na potrzeby dziecka i bliskość, która daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. Do ukończenia drugiego miesiąca życia dziecku właściwie obojętne jest, kto się nim opiekuje. Co nie zmienia faktu, że wówczas dzieją się sprawy zasadnicze z punktu widzenia jego więzi z głównymi opiekunami.

Sama też prowadziła pani takie badania?
Zaczęłam w latach 80. z prof. Bernhardem Hassensteinem, zoologiem zajmującym się tematyką zachowań. Wówczas były to badania w najbardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Chodziłam do zoo obserwować, jak to jest u innych naczelnych, szukałam informacji o tym, jak wygląda opieka nad niemowlęciem w mniej rozwiniętych cywilizacyjnie kulturach, żeby wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Właśnie prof. Hassenstein postawił tezę, że dziecko ludzkie jest noszeniakiem. Choć jemu wydawało się, że jest noszeniakiem biernym – skoro nie ma właściwych małpowatym umiejętności uchwycenia się matczynego futra.

A ono okazało się niemowlakiem ­zaskakująco czynnym.
W drugiej połowie lat 80. znaleźli się ludzie, którzy zaczęli uważniej obserwować zachowanie małego dziecka, tzw. baby-watchers. Doszli do fascynujących wniosków – że nawet kilkudniowe dziecko jest czynnym uczestnikiem życia społecznego, ma wiele unikatowych umiejętności, w dużej mierze nakierowanych właśnie na nawiązywanie więzi. To był przełom w świecie nauki.

Choć z drugiej strony sztandarowa książka z nurtu tzw. zimnego chowu „Niemiecka matka i jej pierwsze dziecko” pod trochę zmienionym tytułem ukazała się w Niemczech jeszcze w 1987 r.

Jak wiele więzi naraz zadzierzga niemowlę?
W idealnych warunkach – kilka bliskich i trochę więcej tych bardziej powierzchownych. W kulturach żyjących bliżej natury, po pierwszym, noworodkowym okresie, który dziecko spędza zwykle matką, często w odosobnieniu, niemowlę zaczyna budować kolejne bliskie relacje. U Buszmenów z afrykańskiego plemienia !Kung do opieki nad małymi dziećmi włączani są wszyscy członkowie społeczności i – co ciekawe – okazuje się, że nawet nastoletni chłopcy mają zaskakująco dużo kompetencji opiekuńczych. W bezpośrednim kontakcie z matką małe dziecko spędza średnio 5–6 godzin dziennie. Jest jej przynoszone zawsze, gdy chce possać pierś albo płacze. W pozostałym czasie matka zajmuje się swoimi dotychczasowymi zajęciami, a czas dziecku poświęcają inni.

Europejscy rodzice nie mogą liczyć na sztab osób do pomocy.
Natura nie przewidziała dla nas szklanych biurowców i życia w nuklearnych, dwuosobowych rodzinach. Dlatego w naszym kręgu kulturowym zwłaszcza sytuacja matki – która jako karmiąca ma szczególną rolę do odegrania w życiu dziecka – jest szczególnie skomplikowana. W żyjących bliżej natury kulturach nie spotyka się czegoś takiego jak baby-blues, czyli lekkiej depresji pojawiającej się mniej więcej trzeciego dnia po urodzeniu dziecka – bo to nie wahnięcia hormonalne, jak się powszechnie sądzi, odpowiadają za pojawienie się tego spadku nastroju, ale właśnie aspekt kulturowy. Rzeczywistość, w której rola matki sprowadzona zostaje do zdegradowanej społecznie i pozbawionej wsparcia opiekunki na 24-godzinnym dyżurze, która w dodatku słyszy, że ponosi całą odpowiedzialność za przyszłą osobowość narodzonego właśnie dziecka, może zwalić z nóg nawet najodporniejszą osobę.

Ja wychodzę z założenia, że skoro dorastanie naszych dzieci nie będzie przebiegać w warunkach przewidzianych jako idealne dla gatunku, to trzeba wybrać jakieś rozwiązanie z tych dostępnych – z pełną świadomością, że wiążą się z tym ograniczenia. Osoba, która zostaje z dzieckiem w domu, ma prawo domagać się wsparcia i odciążenia – od partnera, ale też dziadków i współpracowników. Jeśli rodzina decyduje się na wynajęcie opiekuna albo jakąś zorganizowaną formę opieki, to bez piętrzenia wyrzutów sumienia. Zła kondycja i niepokój rodzica udziela się też dziecku.

Jeśli jednak rodzice zdecydują się poszukać zastępczego opiekuna, muszą dać szansę dziecku, żeby się do niego przyzwyczaiło. Wiedząc, że takie przyzwyczajanie może też trwać dłużej, niż sobie wyobrażali – nawet miesiące. Aczkolwiek, jeśli to trwa aż tak długo, to być może w tle jest jakiś inny problem, którego rozwiązania należy poszukać. Może więź szwankuje i trzeba nad nią pilnie popracować?

A żłobki? Wchodzą w grę? Uczestniczyła pani w pracach zespołu specjalistów oceniających te rozwiązania w Niemczech.
To oczywiste, że jedna osoba nie zbuduje więzi z dwudziestką dzieci, jeśli ma je jednocześnie pod opieką. Ale jeśli jeden opiekun przypada na czworo, ewentualnie szóstkę, gdy grupa jest różnowiekowa, to dobry opiekun będzie w stanie podołać takiemu zadaniu. Pamiętajmy też, że i sytuacja z drugiego krańca – zamknięcie się w czterech ścianach na całe dzieciństwo z jednym opiekunem – zubaża dziecko. Rodzimy się jako istoty społeczne i potrzebujemy kontaktów.

Ale przede wszystkim pamiętajmy, że wszystkie te więzi tworzy nasze dziecko jako niezależna osoba – i na swój rachunek. Akceptujmy, że te więzi są i że nasze dziecko tych ludzi potrzebuje. Jeśli dziecko po naszym powrocie do domu wciąż załatwia jakieś swoje sprawy z opiekunką, zamiast skupić się na nas, cieszmy się, że dobrze wybraliśmy opiekunkę. Wystrzegajmy się zazdrości. Dobra więź musi być odrobinę elastyczna.

rozmawiała Martyna Bunda

Dr Evelin Kirkilionis z Uniwersytetu we Freiburgu, badaczka zagadnień więzi, współzałożycielka Forschungsgruppe Verhaltensbiologie des Menschen, grupy badającej zachowania człowieka. Członkini międzynarodowych zespołów zajmujących się zagadnieniami bliskości z dziećmi – w tym także bezpiecznego noszenia dzieci w chustach. Autorka książek, m.in. wydanej w Polsce „Więź daje siłę”.

Polityka 02.2011 (2841) z dnia 11.01.2012; Nauka; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Jesteśmy noszeniakami"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną