Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Szpieg w pajęczynie

Czy w sieci istnieje prywatność?

Jeden z ojców założycieli internetu wzywa do stworzenia konstytucji, która ochroni internet przed atakami rządów i zakusami korporacji. Jeden z ojców założycieli internetu wzywa do stworzenia konstytucji, która ochroni internet przed atakami rządów i zakusami korporacji. Leung Cho Pan / PantherMedia
Nagrodę Pulitzera przyznano w tym roku dziennikom „Washington Post” i „Guardian US” za ujawnienie doniesień Edwarda Snowdena. Świat, różnymi metodami, walczy tymczasem o prywatność w sieci.
Mirosław Gryń/Polityka
Katarzyna Szymielewicz, prawniczka i działaczka społeczna.Leszek Zych/Polityka Katarzyna Szymielewicz, prawniczka i działaczka społeczna.

Zadzwoniłem do prezydenta Obamy, żeby dać wyraz mojej frustracji z powodu szkody, jaką rząd wyrządza naszej przyszłości – powiedział Mark Zuckerberg. Wyrzucić prezydentowi USA swoją frustrację przez telefon może tylko ktoś z odpowiednią pozycją negocjacyjną. Zuckerberg, którego imperium informacyjne liczy już 1,3 mld obywateli, ma taką możliwość. Na czym polega szkoda, o której mówi prezes jednej z najbogatszych spółek notowanych na giełdzie? Chodzi o utratę zaufania i ryzyko odpływu danych, na których opiera się model biznesowy wszystkich wiodących firm internetowych. Zasada jest prosta: im więcej o swoich użytkownikach wie Facebook, tym więcej są w stanie zarobić jego właściciele. Dzięki tym samym danym amerykańskie służby mogą prowadzić globalne operacje łatwiej, szybciej i taniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Nic dziwnego, że ani cyberkorporacjom, które na naszym zaufaniu do internetu budują kapitał, ani wykorzystującym ich zasoby w drugim obiegu służbom nie opłaca się afera, którą wywołał Edward Snowden, ujawniając zakres i szczegóły inwigilacji sieci teleinformatycznych. Wiele jednak wskazuje, że uruchomiona przez niego lawina jeszcze się nie zatrzymała: mimo że największy wstrząs przetoczył się przez media w czerwcu ub.r., dopiero teraz widać rysy na monolicie władzy politycznej i informacyjnej. Te szczeliny będą się pogłębiać.

Fenomen internetu – w rozumieniu globalnej sieci połączeń – polegał na tym, że każdy z każdym był w stanie porozumieć się bezpośrednio: bez pomocy, ale też bez zewnętrznej ingerencji. Ten anarchistyczny potencjał nadal istnieje, jednak korzystają z niego nieliczni. Barierą wejścia jest wiedza i pewna doza determinacji. Dlatego miliardy zwykłych użytkowników komunikują się przez pośredników – serwisy społecznościowe czy dostawców poczty elektronicznej. Za każdym razem płacą za tę możliwość swoimi danymi, bo taki model biznesowy zdominował komercyjny internet. Co to oznacza w praktyce?

Zarządzanie wszystkimi

Wszystko, co robimy w sieci – w istocie cała nasza codzienność – przechodzi przez czyjeś ręce. W tych rękach jest przetwarzane, łączone w profile i komercjalizowane, a jeśli trzeba – również przekazywane dalej, w tym organom państwa. Jak stwierdza prof. Eben Moglen, realna cena za pozornie darmowe usługi jest rażąco zawyżona. Nie chodzi tylko o to, że pracownik takiej czy innej firmy będzie w stanie przeczytać nasze maile, dowiedzieć się, ile zarabiamy, czy sprawdzić, z kim umawiamy się na spotkania. Ani nawet o to, że tego typu informacje mogą trafić w ręce naszego przyszłego pracodawcy czy ubezpieczyciela. Stawką w grze, w którą państwa i firmy inwestują ogromne zasoby, nie jest poznanie sekretów niektórych z nas, ale skuteczniejsze zarządzanie wszystkimi.

Niemiecki badacz prywatności Spiros Simitis w wykładzie z 1985 r., kiedy problemem wydawała się jeszcze sama możliwość automatycznego przetwarzania danych, podkreślał, że prywatność nie jest celem samym w sobie. Jest środkiem do osiągnięcia ideału demokratycznego systemu politycznego, w którym obywatele są traktowani jak ktoś więcej niż dostawcy informacji dla wszystko widzących i wszystko optymalizujących technokratów. Simitis ostrzegał, że „kiedy zanika prywatność, zanika zarówno szansa na niezależną ocenę procesów politycznych, jak i możliwość rozwinięcia i utrzymania własnego stylu życia”. Świat, w którym żyjemy, wpływa nie tylko na to, co myślimy, ale również jak myślimy. Innymi słowy, możemy pragnąć i dążyć tylko do tego, co już znamy, bo tylko to uważamy za możliwe.

W długofalowej perspektywie po drugiej stronie pozornie banalnych transakcji, jakie w internecie zawieramy na każdym kroku, jest nasza osobista wolność i możliwość samorozwoju. Patrząc z perspektywy mnóstwa nieistotnych danych – informacyjnego łupieżu, który zostawiamy za sobą w sieci – trudno w to uwierzyć. Jednak wszyscy ci, którzy potrafią je przeanalizować pod kątem istotnych fragmentów, a następnie poskładać w spójne profile, widzą i rozumieją więcej.

Co dokładnie? Badania przeprowadzone przez naukowców z MIT pokazały, że na podstawie analizy samych tylko metadanych telekomunikacyjnych (informacji o tym, z kim i kiedy się łączyliśmy oraz o naszej lokalizacji) można z 80–90-proc. dokładnością przewidzieć nasze zachowanie, np. gdzie znajdziemy się w ciągu kolejnych 12 godzin. Do jeszcze ciekawszych wniosków doszli badacze z Uniwersytetu w Cambridge, kiedy porównali wyniki testów psychologicznych, przeprowadzonych wśród 58 tys. użytkowników Facebooka z analizą danych na ich temat, które były publicznie dostępne. Na podstawie tego, jakie treści badane osoby „polubiły” w internecie, można było ustalić ich pochodzenie rasowe, poziom inteligencji, orientację seksualną, uzależnienia czy poglądy polityczne z trafnością na poziomie 80–90 proc.

Terroryzm to pretekst

Moment, w którym jedna firma lub rząd ma dostęp do tego typu informacji o milionach ludzi, to radykalna zmiana relacji władzy. Żeby skutecznie wpłynąć na nasze decyzje – od tak banalnych, jak wybór oferty wakacyjnej, przez poważniejsze – jak kredyt w banku, aż po bardzo poważne, jak wybór ścieżki edukacyjnej czy prezydenta – wystarczy odpowiednio ugruntowana wiedza na temat naszych marzeń, lęków i nawyków. A im większa próba statystyczna i więcej źródeł danych, tym lepsze efekty. Za chwilę do metadanych telekomunikacyjnych i profili społecznościowych dołączą kolejne złoża: urządzenia monitorujące nasz sen i poziom spalania kalorii, inteligentne liczniki prądu, myślące lodówki, samochody i ekspresy do kawy będą w stanie odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy naprawdę. Tę odpowiedź pierwszy pozna Mark Zuckerberg i jemu podobni potentaci, a za ich pośrednictwem – nadzorujące nas państwo.

Ujawnienie symbiotycznej zależności władzy politycznej i informacyjnej to największa zasługa Edwarda Snowdena. Wcześniej mogliśmy się domyślać, teraz już wiemy, że w masowych programach inwigilacji, realizowanych przez amerykańskie i europejskie służby, nie chodzi o walkę z terroryzmem. Cyfrowe ślady generowane przez miliony ludzi na całym świecie to zbyt wielki stóg siana, aby namierzyć przypadkowego terrorystę, natomiast doskonały materiał do politycznej analizy rzeczywistości. I kontrolowania każdego, kogo państwo zechce mieć pod kontrolą.

Przy obecnym skomplikowaniu prawa – od przepisów karnych po podatkowe – żaden człowiek nie zdoła przeżyć swojego życia nie naruszywszy żadnej normy. Jeśli zatem każde działanie będzie monitorowane, wówczas sankcja za naruszenie prawa stanie się narzędziem, które będzie można zastosować wobec dowolnej osoby – także dziennikarza czy politycznego konkurenta. Zarówno historia polityczna (choćby ostatnie afery podsłuchowe, których bohaterami byli czołowi europejscy politycy), jak i doświadczenia sektora prywatnego (głośne wycieki danych z systemów firm tej rangi co Sony, Visa czy Adobe) dowodzą, że raz zebrana informacja będzie użyta w innym celu niż zamierzony, nawet jeśli jest to zakazane. Czasem to kwestia ludzkiego błędu, czasem świadome nadużycie.

Jeden wielki matrix

Mając świadomość tych zagrożeń, nie sposób się zgodzić, że zapłata danymi za jakąkolwiek usługę to dobry interes. Szybkość życia i wszechobecność cyfrowych transakcji sprawia jednak, że mało kto znajduje w sobie determinację, żeby taki model finansowania usług w sieci kwestionować. Krytyk technologicznej informacyjnej utopii Evgeny Morozov trafnie porównał ten problem do dylematu palaczy: nawet rozumiejąc, że to, co robią, jest szkodliwe, większość z nich nie przestaje palić. Tu i teraz jest tylko przyjemność, podczas gdy kara wydaje się niepewna i odroczona w czasie. Jednak i w przypadku palenia, i bezrefleksyjnego udostępniania danych pozostaje jeszcze odpowiedzialność za inne osoby, którym nasze autodestrukcyjne zachowanie szkodzi.

Korzystając z usług komunikacyjnych, które zakładają szpiegowanie, narażamy nie tylko siebie, ale tych wszystkich, których dotyczy nasza komunikacja: adresatów maili, bohaterów postów na portalach społecznościowych i zdjęć, które wrzucamy do sieci. Dlatego cytowany już prof. Moglen mówi o ekologicznym wymiarze prywatności i odpowiedzialności za jej erozję analogicznej do tej, jaka wiąże się z zanieczyszczeniem wspólnego środowiska. Najpopularniejsze usługi komunikacyjne pełnią funkcję społecznej infrastruktury, z której coraz trudniej zrezygnować. Bez kont na dominujących portalach społecznościowych nie mamy dostępu do usług i informacji, które albo są dostępne tylko w ramach tych platform, albo wymagają weryfikacji tożsamości za ich pośrednictwem. Czy z tego matriksu jest jakieś wyjście? Sam Edward Snowden, przemawiając na festiwalu SXSW (jednej z największych imprez przyciągających specjalistów od bezpieczeństwa informacji), nie pozostawił złudzeń: musimy radzić sobie sami, bo ani prywatne korporacje, ani rządy nie mają interesu, by skończyć z masową inwigilacją. Zaledwie dwa dni później, jakby na przekór temu pesymizmowi, Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której stawia Stanom Zjednoczonym polityczne ultimatum – dopóki USA nie zaprzestaną masowej inwigilacji na terenie Unii Europejskiej, nie będzie zgody na przyjęcie kluczowego porozumienia o handlu i inwestycjach (TTIP). Parlament wezwał też Komisję Europejską i kilka państw członkowskich – w tym Polskę – do podjęcia dalszych kroków: zamrożenia porozumień o przekazywaniu danych do USA i zwiększenia nadzoru nad służbami specjalnymi. Jeśli polityczne ultimatum, które na szali stawia dobre relacje handlowe między kontynentami, wytrzyma próbę czasu i naciski, będzie to sygnał, że nie wszystko stracone.

W tygodniu, w którym Mark Zuckerberg dzwonił do Baracka Obamy, głos w sprawie przyszłości internetu zabrał jeden z jego ojców założycieli – Timothy Berners-Lee. 12 marca, dokładnie 25 lat po tym, jak przedstawił koncepcję Globalnej Pajęczyny (WWW), Berners-Lee wezwał do stworzenia globalnej konstytucji, która ochroni internet przed atakami rządów i zakusami cyberkorporacji. Jego oświadczenie nie tylko obnaża hipokryzję zaniepokojenia o wspólną sprawę, jakim karmią nas cyfrowi potentaci pokroju Zuckerberga. Zmusza też do refleksji nad tym, czym w ciągu ostatniego ćwierćwiecza stała się globalna sieć i dlaczego naprawdę nie pozostaje nam nic innego, jak bronić jej niezależności: „Bez otwartego i neutralnego internetu, na którym będziemy mogli polegać, nie martwiąc się o to, co się dzieje z tyłu, nie możemy mieć otwartego rządu, dobrej demokracji, dobrej opieki zdrowotnej, połączonych społeczności i różnorodności kulturowej”.

 

Katarzyna Szymielewicz, prawniczka, działaczka społeczna. Jest współzałożycielką i prezeską Fundacji Panoptykon, zajmującej się ochroną wolności i praw człowieka w społeczeństwie nadzorowanym, wiceprzewodniczącą koalicji European Digital Rights.

Polityka 14.2014 (2952) z dnia 01.04.2014; Nauka; s. 68
Oryginalny tytuł tekstu: "Szpieg w pajęczynie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną