Kuba, pytany o różnice między szkołą amerykańską a polską, zaczyna od tego, że tu uczniów i nauczycieli nie dzieli duży dystans. Do pana Ditto mówi się po prostu Todd. W klasie na większości zajęć jest 15 uczniów. – Poza tym w Ameryce mniej jest testów, mniej zadań domowych i w ogóle nie ma zeszytów ani podręczników. Prawie wszystko robimy na iPadzie – objaśnia Kuba. Z przedmiotów tylko jeden nazywa się tak samo jak w Krakowie – matematyka. Te łódki budowano w ramach lekcji science (połączenie zajęć technicznych z fizyką i chemią). – Science w 80 proc. polega na eksperymentach, uczniowie sami przepracowują zasady fizyki czy kinematyki – tłumaczy Todd Ditto. – Staram się do tego dorzucić trochę adrenaliny. Skąd bierze pomysły do eksperymentów? Nie ma z tym kłopotu. Pobliskie słynne uniwersytety Berkeley i Stanford prowadzą ośrodki w rodzaju naszego Centrum Kopernika i chętnie dzielą się przykładowymi zadaniami szkolnymi.
Kolejne zadanie wymagało jeszcze większej pomysłowości uczniów: mieli opisać albo narysować cokolwiek, co – według ich wyobrażeń – zaistnieje w przyszłości. Kuba narysował futurystyczny dom, który do oświetlenia i ogrzewania wykorzystuje światło słoneczne; jego projekt został określony jako „pomysłowy” i „zręcznie przedstawiony”. Ale czy uczą się też twierdzeń, tradycyjnych formułek? – Poruszamy się po pełnym kole: projektujemy, wykonujemy zadania i najczęściej wspólnie oceniamy pracę – wyjaśnia nauczyciel.
Nie ma stopni, tylko oceny opisowe. Na koniec semestru szkoła przysyła rodzicom „sprawozdanie z postępów”, 12-stronicowy plik e-mailem z dokładnym opisem zajęć i opisem umiejętności uczniów. Oto próbka tych ocen: „Uczeń zadaje istotne pytania, które wskazują na niezależne myślenie” albo „stosuje się do uzgodnionych reguł dyskusji”, „potrafi odróżnić fakty od opinii, rozumie brak obiektywizmu”, „właściwie wykorzystuje cytaty i umie opisać źródła”. Ile jest w tych obszernych ocenach rzetelnych spostrzeżeń, a ile pracy „kopiuj, wklej” – nie sposób ustalić.