Apple wynalazł zegarek potrójnie. Po pierwsze, wyeliminował wszelkie dotychczasowe usiłowania stworzenia inteligentnego zegarka, podejmowane przez konkurencję. Po drugie, uświadomił potencjalnym użytkownikom rację bytu podobnego wynalazku. Po trzecie, zaproponował niespotykany dotąd, dalece bardziej intymny sposób interakcji z elektroniką użytkową. Naturalnie malkontenci będą mówić o braku wizji i przeciągającej się nieobecności Steve’a Jobsa. Sceptycy powiedzą, że nie ma w propozycji Apple niczego poza chęcią wyciosania niszy w rynku zegarkowym, ocenianym na 60 mld dol. rocznie. Niezależnie od tego, dzień premiery Apple Watch był dla wearable electronics, czyli czegoś, co nie ma sensownej polskiej nazwy (galanteria elektroniczna?), dniem zero.
Apple po raz kolejny uwodzi prostotą rozwiązań ergonomicznych. Interakcja z zegarkiem odbywa się zarówno za pośrednictwem ekranu dotykowego (nowością jest jego wrażliwość na siłę nacisku), jak i fizycznych nastaw – korony i przycisku. Na potrzeby zegarka przygotowano zestaw nowych intuicyjnych gestów. Zaprojektowany z użyciem premierowej typografii interfejs informuje użytkownika (nosiciela?) o nadchodzących powiadomieniach, wiadomościach tekstowych, mailach (których lekturę można rozpocząć na zegarku, a skończyć w telefonie lub komputerze). Umożliwia odbieranie i wykonywanie połączeń telefonicznych (Apple Watch ma swój mikrofon i głośnik). Pozwala na gromadzenie i wyświetlanie kart pokładowych, biletów, kart lojalnościowych, czyli makulatury o wysokim współczynniku ulegania zagubieniu.
Zegarek wyświetla mapy. Użytkownikom iTunes i właścicielom Apple TV oszczędzi trudów poszukiwania pilota – sam może bowiem wystąpić w jego roli.