Człowiek potrafi wiele zaryzykować, aby zrealizować swoje marzenia. Nie szuka jednak śmierci. Gdy w maju 1845 r. 59-letni sir John Franklin wypływał z portu w Londynie w swoją arktyczną misję, zabrał ze sobą najlepszych, jakich miała brytyjska marynarka wojenna, zaprawionych w takich ekspedycjach. Anglik chciał odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie – legendarną drogę morską wiodącą na Daleki Wschód pomiędzy tysiącami arktycznych wysp, które od północy sąsiadują z kontynentem północnoamerykańskim. Jego dwa okręty „Erebus” i „Terror” dwa lata wcześniej wróciły z udanej wyprawy antarktycznej kapitana Jamesa Rossa, podczas której odkryty został między innymi największy lodowiec szelfowy świata, i świetnie się tam sprawdziły.
Ale z planów Franklina i jego ludzi nic nie wyszło. Jesienią 1846 r., po trwającym ponad rok rejsie, „Terror” i „Erebus” utknęły w lodzie w połowie drogi przez arktyczny labirynt. Ekspedycja znajdowała się wtedy w pobliżu Wyspy Króla Williama, którą Inuici nazywają Qikiqtaq. Przez kolejne półtora roku okrętów nie udało się uwolnić z lodowej pułapki. Na dodatek 23 uczestników wyprawy, która na początku liczyła 129 osób, zmarło. Był wśród nich także Franklin. Pozostali wiosną 1848 r. – od wypłynięcia z Londynu minęły już trzy lata – postanowili wyruszyć pieszo w kierunku najbliższego angielskiego fortu w Zatoce Hudsona. Do pokonania mieli ponad 1 tys. km. Nikt nie dotarł do celu.
Co dokładnie się stało, nie wiadomo. Dlaczego żaden z ponad stu silnych mężczyzn nie przeżył? Byli chorzy czy też nie poradzili sobie w arktycznym środowisku? Ich szczątki, odnalezione potem w wielu punktach Wyspy Króla Williama i na południe od niej, układają się w przerażający szlak śmierci. Nieszczęsny los wyprawy szybko stał się popularnym tematem książek.