Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Niezawodny zawód

Lepiej być majstrem niż politologiem

Nauka zawodu, lata 60. Nauka zawodu, lata 60. Henryk Rosiak / Forum
Po dziesięcioleciach pędu na studia, często po byle dyplom, młodzi ludzie coraz częściej rozglądają się za praktyczniejszą edukacją. W odgruzowaniu pobojowiska, jakim jest szkolnictwo zawodowe, ma pomóc unijny miliard euro.
Uczniowie Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Krakowie, 1980 r.Witold Kuliński/Forum Uczniowie Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Krakowie, 1980 r.
Murarz przy pracy – rycina z 1880 r.Autor nieznany/Wikipedia Murarz przy pracy – rycina z 1880 r.

Nie ma fachowców. Właściwie od początku reform edukacyjnych można było się spodziewać, że Polska kiedyś rąbnie głową w ten mur. Większość szkół zawodowych przez lata dryfowała. Dziś na powierzchni utrzymuje się 1,7 tys. szkół zasadniczych, 1,9 tys. techników oraz 2,2 tys. szkół policealnych z 8-tysięcznej przed ćwierć wiekiem flotylli. Ale śmierć zawodówek, zwłaszcza przyzakładówek, wraz z transformacją gospodarki wydawała się naturalna, zaś obudzone magisterskie aspiracje młodych – a szczególnie ich rodziców – fenomenem na skalę światową.

Widać jasno, że ogromna część polskiej młodzieży chybiła życiowo, wybierając ogólniaki i często niewiele warte studia. Toteż coraz więcej absolwentów gimnazjów decyduje się na technika: 37 proc. spośród wszystkich, gdy 10 lat temu – 28 proc. (W LO uczy się 45 proc. młodzieży, w zawodówkach –17 proc.).

Niestety, i ta z pozoru racjonalna droga często okazuje się ślepa. Rynek krzyczy o fachowców, absolwenci z dyplomami wyższych uczelni jęczą, że bezrobocie, a ono wciąż znacznie bardziej dotyka fachowców po ZSZ (9,5 proc., jeśli chodzi o ogół Polaków) i technikach (8 proc.) niż tych z wyższym wykształceniem (4,3 proc.). Wśród świeżych absolwentów pracy nie znajduje co czwarty magister, ale aż 40 proc. młodzieży po zawodówkach. Na czym polega ten paradoks?

Nie to, co trzeba, nie tam, gdzie trzeba

Może technika i zawodówki uczą nie tego, czego trzeba? Z pozoru lista 200 oficjalnie zarejestrowanych w Polsce zawodów znajduje odzwierciedlenie w systemie szkolnym.

Z inicjatywy rozmaitych branż od czasu do czasu przybywa tam nowość, np. ostatnio mechanik jednośladów (moda na motocykle); rok, dwa upływa, nim powstaną: podstawa programowa, podręcznik, klasy w szkołach. Większość to zawody zawsze potrzebne: hydraulik, geodeta, elektryk, dekarz, mechanik automatyki przemysłowej, monter sieci telekomunikacyjnej.

Gdzieś można uczyć się na fryzjera, kucharza, betoniarza-zbrojarza, rymarza itd. Tyle że zwykle nie tam, gdzie o takich fachowców rynek krzyczy. Można wziąć listę fachów, w których kształcą lokalne szkoły zawodowe, i listę zarejestrowanych bezrobotnych – będą się idealnie pokrywać. Np. w Białymstoku zbadano, że za dużo jest kucharzy, mechaników samochodowych, cukierników, techników hotelarstwa (i tych się kształci). Potrzebni od zaraz? Technik prac biurowych, opiekun osoby starszej, spawacz, brukarz, konserwator budynków, operator obrabiarek sterowanych numerycznie, asystent księgowości.

Ta sytuacja to lustrzane odbicie nadmiaru pedagogów czy ekonomistów z dyplomami, tyle że w przypadku edukacji zawodowej w każdym regionie, mieście, powiecie owo rozejście inaczej wygląda.

Może też rzecz w słabym poziomie szkolnictwa zawodowego? Owszem, są wielkomiejskie technika, szanowane przez pracodawców i oblegane przez kandydatów, np. mechatroniczne czy informatyczne. By się tam dostać, trzeba wyniku jak do renomowanego LO: 80 na 100 punktów z pogimnazjalnego testu oraz tyle samo z ocen szkolnych i innych osiągnięć. Ale do większości dostajesz się za 50, 60 punktów. To szkoły – jak określa administracja oświatowa – ostatniego wyboru. Zabrakło punktów do ogólniaka, istnieje jakiś tam zespół szkół w moim miasteczku, uczy prawem kaduka tego, czego uczył zawsze, idę więc do ekonomika, a potem – na kasę do supermarketu.

Na studia? Choć technika są o rok dłuższe niż ogólniaki, matury w pierwszym podejściu zdaje 80 proc. uczniów LO i tylko 54 proc. w technikach. Nauczyciele nie mają wątpliwości: liceum może skupić się przez trzy lata na ostrym treningu do testów, w technikum uczeń połowę czasu poświęca nauce zawodu.

Ani fachu, ani wykształcenia

Problem, że i fachu coraz trudniej tam się nauczyć. Żałosne, przestarzałe warsztaty to oczywisty efekt niedofinansowania – dotychczasowe reformy stawiały na szkolnictwo ogólne. Co wpłynęło także na stan kadry. Większość nauczycieli zawodowych to entuzjaści (zarobki rzadko przekraczają 2 tys. zł). Ale w niektórych obszarach 96 proc. spośród nich albo już jest w wieku emerytalnym, albo za chwilę będzie.

Szkoły próbują fastrygować współpracę z lokalnymi przedsiębiorcami i rzemieślnikami. Czasem to ich absolwenci, lokalni społecznicy: dadzą na wycieczkę i na pracownię, wezmą po dwóch, trzech uczniów na praktykę, nawet im parę groszy zapłacą po cichu, kogoś upatrzą sobie na pracownika.

Jednak młodemu człowiekowi samo ukończenie szkoły i odbycie praktyk jeszcze nie daje certyfikatu zawodowego. Od 2012 r. na koniec technikum nie broni się już pracy dyplomowej, ale powinno się zdawać zewnętrzne egzaminy kwalifikacji zawodowych. Podobnie po zawodówkach.

System w skrócie wygląda tak: na każdy ze wspomnianych 200 zawodów składają się kwalifikacje (np. kominiarz ma do zdania tylko B4 – wykonywanie robót kominiarskich, a technik mechatronik E3, E18, E19 – montaż urządzeń osobno, eksploatację osobno, projektowanie i programowanie osobno). Żeby zostać certyfikowanym fachowcem, trzeba te wszystkie B czy E pozdawać teoretycznie (test) i praktycznie (wylosowane zadanie do wykonania). Egzaminy uchodzą za trudne.

Wielu uczniów wymięka – zmęczeni testami maturalnymi nie przystępują do walki o certyfikat. Zresztą czasem szkoła nie naciska, bo słabe wyniki obniżą jej pozycję w rankingu i już w ogóle nikt nie będzie chciał się tam uczyć. A wyniki nie są imponujące: w 2013 r. egzaminy kwalifikacji zawodowych oblało 40 proc. uczniów, w 2014 r. 35 proc. Spośród 729, którzy uczyli się na elektryka, zdała mniej niż połowa. Tylko jedna osoba w całej Polsce zdobyła certyfikat betoniarza-zbrojarza, 3 – posadzkarza, 14 – dekarza, 4 – opiekuna osób niepełnosprawnych (na 5 mln potrzebujących).

Uczniowie prowincjonalnych zawodówek czasem nie przystępują do egzaminów z trywialnego powodu: muszą jechać do innego miasta, wyznaczonego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną. Pytanie: za co? Do zawodówek trafia młodzież z naprawdę biednych rodzin, wielu pracuje po szkole na czarno.

W słynnym edukacyjnym awansie Polaków jest kolejna smutna prawda. Zwykle dzieci replikują poziom wykształcenia swoich rodziców albo wspinają się wyżej. Jak jednak wynika z analizy Instytutu Badań Edukacyjnych i SGH, dzisiaj w Polsce ta reguła odnosi się do osób z wykształceniem wyższym i średnim. Na dole hierarchii społecznej – regres: ojciec skończył zawodówkę, syn nawet tego nie. Rzucił, nie przystąpił do egzaminu zawodowego, został z niczym.

Mamy więc naprawdę gigantyczny problem społeczny. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jeśli tak dalej pójdzie, bez mała pół narodu nie będzie nic umieć i nie będzie miało z czego żyć.

Co widać z góry, co z dołu

Od 2012 r. trwa akcja ratunkowa, która ma wywieść na suchy ląd polskie szkolnictwo zawodowe (m.in. nowocześniejsze programy i podręczniki); teraz koło rzuca jeszcze Unia Europejska: do 2020 r. Polska może wydać na edukację zawodową 916 mln euro w ramach 16 Regionalnych Programów Operacyjnych (w rękach wojewodów) i z górą 120 mln poprzez Ministerstwo Edukacji – w ramach programu Wiedza-Edukacja-Rozwój.

Minister Joanna Kluzik-Rostkowska zamierza pożenić wszystkich ze wszystkimi: szkoły, urzędy pracy, urzędy marszałkowskie, starostwa, poszczególne resorty, a na czele orszaku widzi pracodawców. Chcą mieć fachowców – niech powiedzą jakich, pomogą w  opracowywaniu programów i wymagań egzaminacyjnych. Oraz niech uczą. Przykładem model niemieckiego kształcenia dualnego: dwa dni w szkole, trzy w fabryce (za całkiem przyzwoite wynagrodzenie!), i bezrobocie absolwentów np. w Bawarii nie przekracza 2 proc.

To „urynkowienie szkolnictwa zawodowego” ma się przedsiębiorcom czy rzemieślnikom opłacać. Więc popłynie do nich żywa gotówka z owych 916 mln euro w Regionalnych Programach Operacyjnych. Siedem spośród nich już zostało klepniętych przez Unię, a MEN wydało wytyczne, jak urzędy marszałkowskie powinny planować wydatki. Zatem: każdy pracodawca dostanie 5 tys. zł na każdego stażystę za to, że zorganizował i wyposażył mu miejsce stażu, dał odzież roboczą czy materiały „na zmarnowanie”. Oraz zwrot kosztów wynagrodzenia opiekuna stażu: 1,8 tys. zł miesięcznie pensji, plus 500 zł dodatku, plus 500 zł premii (opiekun będzie mógł prowadzić najwyżej sześciu stażystów). Marszałkowie powinni też przewidzieć doskonalenie nauczycieli w firmach, doposażenie szkół, zorganizowanie w zakładach pracy stanowisk egzaminacyjnych. Oraz stypendia dla uczniów – tu wytyczne MEN nie sugerują konkretnych kwot.

Zaś za „swoje” 120 mln euro MEN ma m.in. zadbać o doradztwo zawodowe. Ogólnopolska mapa szkolnictwa zawodowego („Wyklikaj sobie szkołę”) ma być dostępna na stronie MEN lada miesiąc. Joanna Kluzik-Rostkowska chce przełamać stereotyp „szkoły ostatniego wyboru”, przekonywać, że może to być droga również dla dzieci z tzw. dobrych domów.

Jak to widać z dołu? Mgr inż. Elżbieta Smereczyńska jest wicedyrektorką Zespołu Szkół Zawodowych w nieodległej od Warszawy Górze Kalwarii (standard: sporo młodzieży z okolicznych wsi; technikum i zawodówka budowlane, technikum ekonomiczne, elektromechanika samochodowa, LO sprofilowane na ochronę granic, fryzjerstwo, LO dla dorosłych). Od 26 lat w zawodzie, od 10 na stanowisku, egzaminatorka w zawodach budowlanych, mówi, że większość kolegów z nauczycielsko-zawodowej branży patrzy na reformę z rezerwą. Teoria nawet im się podoba: zdobywa się kwalifikacje respektowane w  UE. Człowiek będzie mógł kształcić się przez całe życie. Skończyłeś zawodówkę, chcesz zmienić zawód – proszę bardzo, wystarczy kolejny kurs, egzamin, jesteś kimś innym. Możesz uzupełnić edukację w liceum dla dorosłych. Jesteś na studiach albo jeszcze w liceum – chcesz mieć dodatkowy fach, proszę bardzo: kurs, egzamin, certyfikat.

Jednak pedagodzy mają poczucie, że to im każe się dźwignąć cały ten ociężały wóz, niespecjalnie bacząc na realia, nie mówiąc już o zachętach. Oto np. szkoła prowadzi kilka zawodów, więc dziesiątki egzaminów kwalifikacyjnych (uczniowie mogą je zdawać w rozmaitych latach nauki) i matur całkowicie paraliżują jej pracę. Niektóre technika od kwietnia praktycznie powinny przestać uczyć i tylko testować. Z kolei do małych ośrodków nauczyciela z uprawnieniami egzaminatora daje się ściągnąć tylko po starej znajomości. Zadzwonisz do nieznajomego, powie: przepraszam, dyrektor nie da mi urlopu. Niektórzy chcieli egzaminować w niedziele czy ferie – nie wolno, prawo dziecka do wypoczynku. Podnoszenie kompetencji nauczycieli? Owszem, są atrakcyjne kursy. Ale młodsi, obciążeni rodziną, dorabianiem do pensji i obowiązkiem nadrobienia zaległych lekcji, nie bardzo mogą sobie pozwolić na dwutygodniową nieobecność. Nowe kierunki w szkole? W Górze Kalwarii co roku proponują np. kształcenie tak potrzebnych elektryków – zgłasza się trzech chętnych, nie ma jak powołać klasy. Kursy dla dorosłych? Szkoła ma prawo otworzyć je tylko w ramach tych kierunków, w których uczy młodzież. Współpraca ze starostwem? Nie wszędzie się układa, „organ założycielski” najchętniej utrzymywałby tanie ogólniaki.

Szkoły zawodowe albo ustawią się do nowej sytuacji, albo padną – przewiduje minister Joanna Kluzik-Rostkowska i obiecuje, że za siedem lat w Polsce będzie działał perfekcyjny system szkolnictwa zawodowego. Przekonała do swych idei ministrów pracy, skarbu, a przede wszystkim gospodarki. W rozmowach z wiceminister Iloną Antoniszyn-Klik często pojawia się termin: specjalne strefy ekonomiczne. Rząd wyraźnie na nie stawia – przyciągają inwestorów za sowite ulgi; pracuje w nich już 280 tys. Polaków, udało się utworzyć 4 tys. miejsc praktyk uczniowskich. Super?

Strefy mają swoje ciemniejsze oblicze niż to w reklamowych folderach: pleni się tam zatrudnienie pozakodeksowe, związki zawodowe często są tępione już w zarodku, płaci się najmarniej, jak się da, wiele firm nie potrzebuje specjalistów, ale robotników do prostej roboty przy taśmie. Niektórzy inwestorzy nie ukrywają, że gdy skończą się ulgi, powędrują za tańszą siłą roboczą. Wpuszczenie tam dzieciaków bez zapewnienia im dobrej ochrony może być ryzykowne.

Nowa „przyzakładowość” szkolnictwa zawodowego nieuchronnie prowadzi do analogii z PRL – przyspawania ucznia do jednej maszyny w jednym zakładzie pracy. A dzisiejszy świat co dnia powiększa ryzyko upadku i firm, i branż. Bo taka jest natura wciąż przyspieszającego rozwoju technologicznego i hiperkonkurencyjnej gospodarki. Nawet we wzorcowych Niemczech rządowa instytucja, powołana do prognozowania potrzeb rynku pracy, osiąga „celność strzałów” w 60 proc. Uzdrawianie szkolnictwa zawodowego jawi się więc jako robota – nomen omen – ustawiczna.

Wydaje się tymczasem, że nowa polska reforma edukacyjna podporządkowana jest wierze w tzw. mądrość rynku. Boleśnie przekonaliśmy się, jaką to może być iluzją, puszczając – jak to się powiada – na żywiołowy rynek szkolnictwo wyższe. Masowa produkcja dyplomów, zwłaszcza humanistycznych, przyniosła zawód (bynajmniej nie w znaczeniu fachu) i polskiej gospodarce, i młodym ludziom. Pękło złudzenie, że człowiek jako tako wykształcony ogólnie bez trudu będzie przyuczać się do coraz to nowych ról zawodowych.

Dziś zachęty dla pracodawców, by wzięli się za edukację narodu, wyglądają łakomie – każdy chętnie łyknąłby 5 tys. zł za stażystę. Ale czy warto lekką ręką wydać miliard euro bez gwarancji, że ci stażyści znajdą zatrudnienie? Rynek jest w stanie wchłonąć każde pieniądze z apetytem. I bez śladu.

Zanim je dostanie, warto odpowiedzieć na fundamentalne pytanie o cywilizacyjną przyszłość Polski, o wizję jej rozwoju, o branże, na które warto postawić. Kim chcemy, potrafimy i decydujemy się być? Nowoczesnym społeczeństwem, opartym na wiedzy, czy tylko fabrycznym zapleczem Europy?

Polityka 8.2015 (2997) z dnia 17.02.2015; Nauka; s. 65
Oryginalny tytuł tekstu: "Niezawodny zawód"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną