Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Z UW na UZ

Dlaczego studenci protestują

Czy współczesny uniwersytet wciąż może być kuźnią niezwykłych idei? Czy współczesny uniwersytet wciąż może być kuźnią niezwykłych idei? Tadeusz Późniak / Polityka
Żadna reforma nie zadziała, jeśli najpierw nie powiemy sobie wprost, z czym trzeba się zmierzyć i czego właściwie oczekujemy od uczelni wyższych. Właśnie to zadanie wzięli na siebie protestujący od maja studenci.
„C. elegans” – mikroskopijny nicień, główny bohater programu OpenWorm.Kbradman/Wikipedia „C. elegans” – mikroskopijny nicień, główny bohater programu OpenWorm.

Gdy w połowie kwietnia ruszyła oddolna studencka akcja informacyjna o zmianach w Regulaminie Studiów na Uniwersytecie Warszawskim, wyglądało to wszystko bardzo niewinnie. Chyba nikt nie spodziewał się, że miesiąc później, pomimo przegranego głosowania w Parlamencie Studentów oraz nadspodziewanie czynnego oporu rektoratu, będziemy działać dalej. I to z poparciem ponad trzech tysięcy studentów, ponad stu pracowników naukowych, kilkudziesięciu działaczy społecznych, dziennikarzy i publicystów, organizacji pozarządowych i związków zawodowych. Sądząc po wywiadzie dla Magazynu Świątecznego „Gazety Wyborczej”, dołączyła do nas nawet prof. Anna Giza-Poleszczuk, prorektor UW ds. rozwoju i polityki finansowej. W trzydzieści dni awansowaliśmy z wiecznych studentów na partnera do rozmów z Ministerstwem Nauki. Jak to się stało?

Studencka międzywydziałówka

Zaczęło się właśnie od projektu nowelizacji Regulaminu Studiów. Zakładał on m.in. redefinicję absolutorium, tj. statusu ukończenia studiów bez złożenia pracy dyplomowej, poprzez wyłączenie z niego seminarium dyplomowego oraz wprowadzenie w miejsce nieklasyfikowania, czyli braku oceny, automatycznej dwói, tzw. dziekańskiej. Zmiany te ułatwiłyby uniwersyteckiej administracji nakładanie na studentów dodatkowych opłat, dotąd dyskusyjnych bądź wprost niezgodnych z obowiązującymi przepisami. Co więcej, informacje o zakresie planowanych poprawek wyszły poza centralne instytucje samorządowe UW dopiero na miesiąc przed ostatecznym głosowaniem, i to za sprawą protestujących.

Dlatego zawiązała się międzywydziałowa studencka inicjatywa Uniwersytet Zaangażowany. Cel z początku był jasny: dotrzeć do jak największej liczby studentów i wykładowców, by taka zmiana nie przeszła bez echa. I nasze ambicje pewnie do tego by się wtedy ograniczyły, gdyby nie reakcje uniwersyteckiej administracji i studenckich samorządowców.

Spodziewaliśmy się pobłażania, ale nie listu, w którym Jego Magnificencja sugeruje, że popierający nas profesorowie mają problemy z czytaniem ze zrozumieniem. Wiedzieliśmy, że ktoś będzie próbował sprawę wyciszyć, lecz wyrzucenie z kampusu studentów informujących o nadchodzącym posiedzeniu parlamentu swojej uczelni nie mieściło nam się jednak w głowie. Niechęć też nie była żadnym zaskoczeniem, ale widok studenckich przedstawicieli zwracających się do swoich 300 obecnych na sali posiedzeń kolegów per lud zupełnie zbił nas z tropu. A kiedy w tajnym głosowaniu zdecydowali o przejściu do głosowania bez dyskusji i odrzucili wniosek o przeprowadzenie w tak drażliwej sprawie ogólnouniwersyteckiego referendum, stawką nie były już te czy inne zapisy w regulaminie. W trzy tygodnie wyszło na jaw to, co podejrzewaliśmy od początku studiów: poza tytulaturą i biurokracją z uniwersytetu za wiele już nie zostało.

Złe mariaże

Ten sprzeciw to nie tylko opór wobec uniwersytetu skomercjalizowanego, patrzącego na studentów wyłącznie poprzez ich liczebność, jako źródło zarobku. To przede wszystkim niezgoda na znacznie głębsze problemy polskiej nauki. Problemy, które wzięły się z mariażu starych nawyków z nową, bezlitosną biurokracją. Bo z jednej strony trzeba być kompetentnym i zdobyć własny grant, ale zarazem obrotnym i uprosić promotora o udział w innych projektach, bo Narodowe Centrum Nauki przycięło maksymalną pensję doktoranta do 1000 zł brutto. Bo trzeba mierzyć się z traktowaniem studentów i pracowników jako punktów w tabelach rozliczeniowych, a z drugiej strony walczyć, by zachowywano podstawową obiektywność przy rozstrzyganiu konkursów.

Powszechną frustrację potęguje to, że nawet ci prominentni profesorowie i politycy, którzy te problemy dostrzegają i są skłonni próbować coś na nie zaradzić, nie mają już wcale ochoty gruntownie ich przemyśleć. Jak dotąd można było co najwyżej liczyć na nawoływanie do konsekwentnego forsowania nowego lub przemycania starego systemu. I tak prof. Kolarska-Bobińska, minister nauki i szkolnictwa wyższego, ogłasza w „Gazecie Wyborczej”, że „Uniwersytet psuje się od rektora”, a prof. Hartman regularnie rozpacza na łamach POLITYKI, że rozpływa się świątynny etos profesury.

Tymczasem głównym problemem nie jest wcale jak, tylko po co. Niepodnoszony wciąż brak pieniędzy ani nawet parametryzacja czy niechęć dostosowania się starej kadry do zachodzących zmian są w obecnej sytuacji najgorsze. Prawdziwym dramatem jest kompletny brak pomysłu na siebie i swoją misję. Ani uczelnie – dotyczy to również politechnik – ani wyrosłe z nich ministerstwo nie mają nawet cienia pomysłu, czemu to wszystko miałoby dziś jeszcze służyć. Gdy udaje się w końcu przycisnąć takiego rektora czy profesora do ściany, to albo mamrocze coś o wielowiekowej tradycji i świątyni ducha, albo serwuje modną dziś mantrę katalizowania innowacyjnej gospodarki. Jedno i drugie dla 20-latka XXI w. jest raczej kiepskim żartem.

Uniwersytety zachowują się, jakby nie zauważyły, że istnieje coś takiego jak internet, a każdy z nas nosi w kieszeni komputer tysiące razy potężniejszy od tego, który poprowadził Apollo 11 na Księżyc. I Moodle, platformy e-learningowe, ani USOS (Uniwersytecki System Obsługi Studiów) niczego tu nie zmieniają. Problem jest bowiem świadomościowy, nie techniczny. Ministerstwo, rektorzy, dziekani, pracownicy naukowi właściwie każdego szczebla beztrosko ignorują fakt, że nie mają już monopolu na wiedzę ani na jej przekazywanie. Nasi profesorowie są pod tym względem kompletnie oderwani od rzeczywistości. Nawet dla najbardziej postępowych, tych którzy wrzucają slajdy z wykładów na swoje strony i polecają nam blogi i nagrania najlepszych naukowców z całego świata, sieć to cały czas tylko trochę lepszy telewizor lub książka. Nie dotarło do nich jeszcze, że przez ostatnie dziesięć, piętnaście lat zmieniło się absolutnie wszystko.

Czy słyszeli państwo o OpenWorm? Jest to projekt poświęcony stworzeniu dokładnej cyfrowej kopii Caenorhabditis elegans, mikroskopijnego nicienia, żyjącego w glebach klimatu umiarkowanego. Ze względu na swoje nieskomplikowanie C. elegans jest najsławniejszym robakiem na świecie. To pierwsze stworzenie, o którym możemy powiedzieć, że wiemy o nim wszystko. Jego DNA zostało zsekwencjonowane jeszcze w latach 90., pozostaje też jedynym zwierzęciem, dla którego udało się sporządzić kompletny konektom (mapę sieci neuronalnej). Twórcy OpenWorm obrali go sobie za model pierwszego w stu procentach cyfrowego istnienia, robiąc śmiały krok ku prawdziwej sztucznej inteligencji.

W projekcie biorą udział ochotnicy z całego świata z bardzo różnych dziedzin. Znajdują w nim miejsce programiści, biolodzy, chemicy, inżynierowie, graficy, a nawet blogerzy. Codzienna praca zorganizowana jest na forum, tam też toczą się dyskusje dotyczące szczegółowych rozwiązań. Uczestnicy wymieniają się uwagami i komentują postępy swojej pracy podczas otwartych dla każdego okresowych hangoutów, czyli zbiorczych wideokonferencji. Fundusze zbierane są przez Kickstartera w ramach tzw. crowdfundingu, tj. cząstkowego, zbiorowego finansowania większych przedsięwzięć. Wszystkie wyniki dostępne są publicznie, bez opłaty ani dodatkowej autoryzacji, zgodnie z filozofią otwartego źródła.

OpenWorm to modelowy przykład tego, jak dziś się uczy i pracuje nad projektami wymagającymi kompetencji i otwartego umysłu, do czego przygotowuje ponoć uniwersytet. Wszystkie relacje są poziome; nie ma żadnych zwierzchników, co najwyżej koordynatorzy. Nauka to wymiana doświadczeń, a jej efekty weryfikuje się od razu w działaniu, nie w sztucznych, testowych warunkach. Grupa robocza jest zadaniowa i o drastycznie różnym pochodzeniu, dlatego kluczowa jest tolerancja i umiejętność współpracy. O powodzeniu przedsięwzięcia decyduje to, na ile zgrani i zdolni do dzielenia się informacjami są wszyscy uczestnicy, a nie choćby i największa wiedza tylko jednego z nich. Tak samo pracuje się w bioelektronice, etnolingwistyce czy przy odcyfrowywaniu wczesnochrześcijańskich manuskryptów. O tym, że to działa, przekonali się już wszyscy, tylko nie uniwersytet.

Demokratyczna struktura i otwartość to nie widzimisię rozwydrzonej studenterii, lecz warunek sine qua non społeczeństwa opartego na powszechnym dostępie do informacji. Tylko tak da się dziś skutecznie pracować i uczyć. Dotyczy to przede wszystkim zajęć, w których danych do przetworzenia jest szczególnie wiele, czyli właśnie np. badań naukowych. Tym bardziej zaskakujące wydaje się, że tak trudno przebić się temu sposobowi myślenia w środowisku uniwersyteckim.

Ignorując te zmiany, akademia odcina ostatnią nić wiążącą ją ze społeczeństwem. Bo po co inwestować siły i środki, przykładając się do nauki, skoro wszystko można znaleźć gdzie indziej, i to szybciej i w lepszej atmosferze? Wiedzę i umiejętności, nawet praktyczne, zdobywać można już za sprawą sieci w obiegu publiczno-prywatnym. Od otwartych kursów online po organizowane przez przedsiębiorstwa szkolenia i rekrutacje, w tym wyłącznie na podstawie osiągnięć w przestrzeni wirtualnej. Sieci kontaktów także rozwijają się dziś w internecie, właśnie przez wspólną pracę nad konkretnymi projektami. Co prawda szkolnictwo wyższe zachowuje jeszcze swoją funkcję certyfikującą, ale nawet ona jest dziś zagrożona przez ciągle rozwijający się rynek nadzorowanych cyfrowych kursów i egzaminów celowych. Zresztą, wyczuwając ten trend, najlepsze uniwersytety anglosaskie wykorzystują swoją renomę do wystawiania własnych wyspecjalizowanych certyfikatów.

Uniwersytet w dzisiejszym świecie

Studenci zebrani w Uniwersytecie Zaangażowanym nie chcą patrzeć, jak uczelnie same pozbawiają się racji bytu. Nie wierzą, że uniwersytet nie ma już nic do roboty. Wciąż może być kuźnią niezwykłych idei i godnych podziwu postaci, o ile zda sobie sprawę z tego, że nie jest w najlepszej formie. I że kluczem do XXI wieku nie jest ani wystawianie się na sprzedaż, ani powrót do średniowiecza, lecz nade wszystko otwartość. Dziś nikt nie potrzebuje już występującego z wysokości katedry mistrza, który wprowadzi go w nieznany mu świat. Te nieznane światy czekają na każdego bez wychodzenia z domu. Warto się z niego ruszyć nie po kolejny podręcznik, lecz po bardziej doświadczonego współpracownika, kolegę, z którym szybciej i lepiej można rozwiązać kłopotliwe zagadnienie lub zgłębić temat tak niezwykły, że nie daje w nocy zasnąć.

Problemy współczesnego świata są nieporównywalnie bardziej złożone i wymagające od tego, z czym mieliśmy do tej pory do czynienia jako gatunek. Nie poradzi sobie z nimi żadna, nawet największa, osobowość. Nie bez powodu fizyka, biologia czy chemia stały się dyscyplinami niemal wyłącznie drużynowymi. To samo dotyczy wielkich dylematów politycznych, społecznych i moralnych. By się z nimi zmierzyć, potrzebujemy armii zdolnych do współpracy pasjonatów, a nie jak dawniej garstki choćby i najwybitniejszych ekscentryków. Tych nowych stosunków społecznych nie wytworzymy ani w atmosferze zabójczej konkurencji, ani feudalnego podporządkowania. A tym bardziej nie w ich przedziwnej mutacji, z którą musimy się dziś siłować.

Trzecia droga, o którą walczą studenci z UZ, to nie roszczeniowość ani nieprzystająca do ciężkich czasów utopia. Wręcz przeciwnie, to właśnie pierwsza śmiała próba wprowadzenia polskich uczelni w XXI-wieczne realia. Dokładnie te same, które przymusem i procedurami próbują zasymulować kolejni ministrowie ze Wspólnej. Uniwersytet musi po prostu pogodzić się z tym, że nie jest już monopolistą w dziedzinie zdobywania i wytwarzania wiedzy i dostosować do tego swoją strukturę. O ile zdoła spłaszczyć hierarchię i otworzyć się na studentów, jako na partnerów w nauce – o ile stanie się zaangażowany – nie ma powodu, by obawiać się o swoją przyszłość. Ostatecznie nie ma nic cenniejszego od kontaktu z kimś, kto tak samo jak ty po prostu nie może się doczekać, by dowiedzieć się czegoś fascynującego.

***

Autor (rocznik 1993) studiuje filozofię w kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego, jest uczestnikiem inicjatywy Uniwersytet Zaangażowany.

***

Na temat stanu polskiej nauki opublikowaliśmy dotychczas artykuły: Jana Hartmana „Profesor doktor zdegradowany” (POLITYKA 17), Marcina Króla „Precz z edukacyjną równością” (POLITYKA 19), Karola Modzelewskiego „Wolna myśl w jarzmie liczydeł” (POLITYKA 24), Agaty Firlej „Zagubiona humanistyka” (POLITYKA 27).

Polityka 28.2015 (3017) z dnia 07.07.2015; Nauka; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Z UW na UZ"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną