Luiza de Quengo została pochowana w ołowianym sarkofagu w kaplicy klasztoru św. Józefa w Rennes w 1656 r. Gdy archeolodzy kilka lat temu natrafili na dobrze zachowane ciało szlachetnie urodzonej Bretonki, postanowili dokładniej je zbadać. Mierząca 1,45 m wzrostu 60-latka była ubrana w skromną lnianą koszulę, wełniane kalesony, tunikę z wełny, pelerynę i buty na korkowej podeszwie. Nie wiadomo, czy bezdzietna wdowa po śmierci swego męża Toussaint de Perrein, Kawalera de Brefeillac, wstąpiła na ostatnie 7 lat życia do klasztoru, czy tylko zgodnie z ówczesnym zwyczajem kazała się pochować w stroju zakonnym. Z pewnością jednak uległa innej modzie. Na zdjęciach rentgenowskich radiolodzy zauważyli nie tylko, że kobieta miała kamienie nerkowe i zwapnienia w płucach, lecz także, że ktoś profesjonalnie wyciął jej serce. Zapewne trafiło ono do grobu Kawalera de Brefeillac, bo zabalsamowane serce męża Luiza zabrała ze sobą w specjalnym pojemniku. Ten dość drastyczny z dzisiejszego punktu widzenia wyraz miłości i wierności aż po grób, popularny w XVII w. we Francji wśród wyższych sfer, nie był nowy, lecz jego korzeni wcale nie należy doszukiwać się w starożytnym Egipcie, jak twierdzą niektórzy.
Opiewane przez poetów
Serce, kurcząc się, działa jak pompa rozprowadzająca krew po organizmie. Nie dość, że stanowi stale wyczuwalny narząd wewnętrzny, to jeszcze reaguje na emocje „skacząc do gardła”, „zamierając”, „wyskakując z piersi”. Ponieważ starożytni nie rozumieli funkcji mózgu, za najważniejszy organ uważano właśnie serce, którego zatrzymanie oznaczało śmierć.
Jeśli bicie serca decydowało o życiu, musiało ono jednocześnie być siedliskiem myśli, uczuć, a nawet duszy, twierdzili filozofowie.