Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

Czas bioapokalipsy

Czym nas straszy film „Inferno” według książki Dana Browna

Popkultura żywi się ideą apokalipsy, wciąż tworząc jej kolejne wcielenia. Popkultura żywi się ideą apokalipsy, wciąż tworząc jej kolejne wcielenia. Peter Zelei Images/Moment RF / Getty Images
W kinach można właśnie oglądać ekranizację książki „Inferno” Dana Browna. Autor straszy w niej bioterroryzmem, pandemią i stworzonym w laboratorium wirusem. Czy w realnym świecie jest się czego bać?
Stworzenie sterylizującego ludzkość wirusa to całkowite fiction.Victor Habbick Visions/Science Photo Library/Getty Images Stworzenie sterylizującego ludzkość wirusa to całkowite fiction.
Kadr z filmu „Inferno”. Tom Hanks i Facility JonesFilmweb.pl/materiały prasowe Kadr z filmu „Inferno”. Tom Hanks i Facility Jones

Na początku musimy lojalnie uprzedzić: jeśli ktoś nie czytał jeszcze książki „Inferno” Dana Browna i wybiera się na jej ekranizację do kina, niech lekturę tego tekstu odłoży raczej na czas po projekcji. Musimy bowiem zdradzić pewne elementy fabuły, co może odebrać widzom przyjemność podążania za zwrotami akcji thrillera.

Główna konstrukcja „Inferno” nie zaskakuje jednak (co zapewne było jednym z powodów chłodnego przyjęcia przez krytykę zarówno książki, jak i filmu), gdyż opiera się na schemacie znanym z większości poprzednich powieści Browna. Spotykamy więc tę samą główną postać, czyli prof. Roberta Langdona – specjalistę od symboli z Uniwersytetu Harvarda – trafiającego na trop tajnego stowarzyszenia skrywającego wielką tajemnicę. W poprzednich książkach byli to ludzie chroniący sekret potomków Jezusa Chrystusa („Kod Leonarda da Vinci”), masoni („Zaginiony symbol”) oraz bractwo Iluminatów („Anioły i demony”). Tym razem spotykamy zaś transhumanistów, co jest trochę zabawne, gdyż w realnym świecie tworzą oni jawną i dość luźno powiązaną ze sobą grupę publicystów, futurologów, filozofów i wynalazców otwarcie głoszących swoje poglądy.

W dużym skrócie sprowadzają się one do maksymalnego wspierania postępu nauki i techniki, dzięki któremu będzie możliwe udoskonalanie człowieka lub wręcz stworzenie nowego gatunku wolnego od bolączek, ograniczeń i wad Homo sapiens. Być może też uda się nas unieśmiertelnić w takim sensie, że realne stanie się przenoszenie świadomości ludzi na jakiś trwalszy nośnik niż mózg – jak głosi jeden z najbardziej znanych transhumanistów, ceniony amerykański wynalazca Ray Kurzweil.

W rozmowie z POLITYKĄ Kurzweil tak m.in. prezentował swoje kredo: „Nasza wyjątkowość polega na zdolności radykalnego zmieniania świata i własnej natury. W przyszłości, dzięki biotechnologii czy nanotechnologii, wzmocnimy nasze zdolności. Przyszłość widzę jako wielką erupcję ludzkiej wiedzy i twórczości – m.in. muzyki, poezji i nauki”. Transhumanizm nie jest zatem niczym innym niż mniej lub bardziej utopijną wizją rozwoju świata (więcej w najnowszym „Niezbędniku Inteligenta” „Magia Utopii”, który już jest w sprzedaży).

W książkach Dana Browna nie może oczywiście zabraknąć także bogatego tła historycznego i dawnych dzieł sztuki (co niektórzy uważają za największą wartość jego powieści). W „Inferno” cały czas przewija się postać włoskiego poety i polityka Dantego Alighieri oraz jego największe dzieło, czyli szczytowe osiągnięcie literatury średniowiecznej „Boska komedia”. A zwłaszcza jej część opisująca wędrówkę przez piekło.

Są też obecne odniesienia do współczesnej nauki, co przypomina drugą w karierze powieść Browna „Anioły i demony” z 2000 r., w której w podziemiach Watykanu tykała bomba w postaci pojemnika z antymaterią wykradzioną z Europejskiego Laboratorium Fizyki Cząstek CERN pod Genewą. W „Inferno” amerykański pisarz sięgnął z kolei po inżynierię genetyczną, wirusy, epidemiologię i demografię.

Wszystkie te naukowe wątki splatają się w postaci szwarccharakteru Bertranda Zobrista (choć po części podziwianego przez prof. Langdona), szwajcarskiego miliardera i genialnego inżyniera genetycznego, który już na początku powieściowej akcji popełnia samobójstwo, rzucając się z wieży florenckiego opactwa Badia. Jest bowiem ścigany przez ludzi usiłujących wydrzeć największą tajemnicę jego wielkiego planu i chcących go udaremnić. Chodzi o lokalizację wirusa, który ma zainfekować i wysterylizować jedną trzecią ludzkości. Po co?

Zagłada, której nie było

Zobrist jest transhumanistą, ma nawet wytatuowane H+ na ciele (w realnym świecie jest to jeden z nieoficjalnych znaków zwolenników tej ideologii), który pragnie pomóc ludzkości w specyficzny sposób: pozbawiając sporą jej część możliwości posiadania potomstwa. Uważa bowiem, że bomba demograficzna niedługo wybuchnie i przemieni świat w dantejskie piekło, dlatego zmodyfikowanego przez siebie narzędziami inżynierii genetycznej wirusa nazwał Inferno. Ma on wywołać podobny, choć nie tak tragiczny, skutek jak pandemia (prawdopodobnie dżumy) w połowie XIV w. w Europie, części Azji i północnej Afryce, która zmniejszyła populację na tych terenach o 30–60 proc., dzięki czemu rozkwitnąć miał renesans. Znacznie mniej ludzi zaczęło bowiem dysponować tymi samymi ograniczonymi zasobami (dodajmy: ta teoria genezy renesansu nie jest prawdziwa).

Widać tu wyraźną fascynację Zobrista (a tak naprawdę Browna) koncepcjami tzw. neomaltuzjanistów. Ich nazwa pochodzi od żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. brytyjskiego ekonomisty Thomasa Malthusa, który w swoich pracach zwracał uwagę na związek między przyrostem ludności a poziomem zamożności społeczeństw. Ów przyrost, a ludzie zawsze mieliby dążyć do posiadania licznego potomstwa, prowadzi nieuchronnie do klęsk głodu i nędzy, gdyż zasoby (m.in. żywność) są ograniczone.

Na przełomie lat 60. i 70. XX w. pewna grupa, zaniepokojona powiększającą się gwałtownie liczbą mieszkańców Ziemi i zainspirowana Malthusem, zaczęła wieszczyć rychłą katastrofę. Najbardziej znanym spośród neomaltuzjanistów stał się Paul Ehrlich, amerykański biolog związany ze Stanford University. W 1968 r. ukazała się jego bestsellerowa książka „The Population Bomb” (Bomba demograficzna). „Bitwa o wyżywienie ludzkości została przegrana – pisał Ehrlich i dodawał: – W latach 70. lub najpóźniej 80. [XX w.] doświadczymy wielkich klęsk głodu, a setki milionów ludzi będzie umierać mimo wdrażania różnych programów antykryzysowych… Nic nie zahamuje wzrostu śmiertelności, będą nas dziesiątkować choroby”. Miało też zacząć brakować energii elektrycznej, a jej ceny poszybować w górę, podobnie jak różnych surowców. „To jest najbardziej dramatyczny kryzys, jakiego gatunek Homo sapiens doświadczył w swojej historii” – twierdził Ehrlich. Wówczas żyło na Ziemi ponad 3 mld ludzi. Dziś jest już ok. 7,5 mld, a powszechnych klęsk głodu nie doświadczamy, ceny energii się ustabilizowały, złoża ropy jeszcze się nie wyczerpały. Oczywiście nikt rozsądny nie twierdzi, że przyrost liczby ludności świata nie stanowi problemu, ale wiele wskazuje na to, że ulega on wyhamowaniu i ludzkość da sobie radę. Znacznie groźniejsze mogą okazać się skutki innych zjawisk, przede wszystkim globalnego ocieplenia.

Pomyłka katastroficznych wizji Ehrlicha wynikała głównie z niedocenienia postępów nauki i techniki. Co ciekawe, popełnia ją także Bertrand Zobrist w „Inferno”, choć jest przecież transhumanistą wierzącym w zbawienne skutki rozwoju naukowo-technicznego. I ten właśnie błąd powoduje, że staje się bioterrorystą.

Potraktujmy ten literacki koncept serio: czy coś takiego, tzn. uzyskanie sterylizującego wirusa, jest w ogóle możliwe? Dan Brown, pisząc książkę, podobno konsultował się z jakimiś naukowcami, ale najwyraźniej potrzeby sensacyjnej fabuły pokonały realizm. Najkrótsza odpowiedź na powyższe pytanie brzmi bowiem: nie. Ale w tej fikcyjnej historii da się znaleźć ziarno prawdy. Inżynierowie genetyczni rzeczywiście używają dziś m.in. niektórych wirusów (jako tzw. wektorów pozbawionych właściwości chorobotwórczych) do przenoszenia określonych genów do komórek, np. ludzkich. Stosuje się tę metodę w (na razie głównie eksperymentalnych) terapiach genowych chorób.

Jednak stworzenie zmodyfikowanego genetycznie wirusa, który przenosiłby się drogą powietrzną, łatwo i bezobjawowo wnikał do organizmów ludzi, precyzyjnie modyfikował ich DNA tak, że stawaliby się bezpłodni, a jakby tego było mało: wyłącznie jedna trzecia światowej populacji nie mogłaby mieć dzieci – to całkowite fiction.

Można mieć również istotne zastrzeżenia do sensowności samego pomysłu pozbawienia części ludzi szans na posiadanie potomstwa. W książce „Tajemnice Inferno. Śladami Dantego i Dana Browna” demograf prof. Joel Cohen z Rockefeller University w Nowym Jorku przekonuje, że – abstrahując od ocen etycznych – pomysł Zobrista w żadnym razie nie doprowadziłby do zażegnania problemu, a jedynie do odsunięcia go w czasie. W połowie XXI w. liczba ludności świata wróciłaby bowiem do obecnego poziomu (przy założeniu, że wskaźnik urodzeń pozostanie niezmieniony). Cohen podkreśla też, że nie ma wśród uczonych zgody, ilu ludzi jest w stanie wykarmić Ziemia.

Od koców po pchły

Ponieważ żyjemy w czasach lęków przed atakami terrorystycznymi, więc część czytelników czy widzów „Inferno” może zacząć się zastanawiać, na ile groźny jest obecnie sam bioterroryzm? Czy może pojawić się jakaś grupa szaleńców, która użyje wirusów lub bakterii, a może nawet będzie je próbowała zmodyfikować? Taki scenariusz – przede wszystkim użycia broni biologicznej w postaci występujących na świecie mikrobów – jest możliwy i służby na całym świecie starają się być na niego przygotowane. Aczkolwiek zastosowanie broni biologicznej, a zwłaszcza modyfikacja wirusów czy bakterii zwiększająca ich zjadliwość, nie jest proste, a skutki (poza wywołaniem paniki) trudne do przewidzenia.

Zacznijmy od tego, że próby posługiwania się chorobotwórczymi mikrobami są niemal tak stare jak ludzka cywilizacja. Literatura naukowa analizująca to zagadnienie przywołuje przykłady wystrzeliwania z katapult do oblężonych miast ciał osób zmarłych na choroby zakaźne, dodawania do wina krwi cierpiących na trąd (tak robili w XV w. Hiszpanie walczący z Francuzami o Neapol) czy przekazywania Indianom w Ameryce Północnej koców używanych przez chorych na ospę prawdziwą (tak postępowali Brytyjczycy).

W jednej z publikacji dotyczących broni biologicznej, autorstwa specjalistów z amerykańskiego Madigan Army Medical Center, udało nam się trafić nawet na polski akcent. Otóż pewien Polak, niestety, niewymieniony z nazwiska oficer artylerii, w 1650 r. snuł rozważania dotyczące stosowania wydrążonych pocisków artyleryjskich wypełnianych śliną psów chorych na wściekliznę lub innymi substancjami „zatruwającymi powietrze i wywołującymi epidemie”.

W czasach nam znacznie bliższych rekordy pod tym względem bili Japończycy. W trakcie drugiej wojny światowej na rzecz ich broni biologicznej pracowały w Chinach tysiące ludzi, a ofiarami okrutnych eksperymentów pseudomedycznych padło przynajmniej 10 tys. mieszkańców tego kraju. Japończycy m.in. rozrzucili z samolotów nad 11 miastami porcelanowe pojemniki wypełnione milionami pcheł będących nosicielami dżumy. Tylko w Xi’an i Ningbo zmarło z tego powodu 120 osób.

Ale literatura przedmiotu podsumowuje kwestię broni biologicznej następująco: znamy z historii stosunkowo niewiele przypadków jej użycia, spośród których nieliczne okazały się skuteczne. Ponadto rezultaty stosowania żywych organizmów i wirusów są dość nieprzewidywalne i potencjalnie groźne również dla tych, którzy się nimi posłużą – trudno bowiem kontrolować rozprzestrzenianie się żywych organizmów i wirusów.

Ponadto w 1973 r. weszła w życie międzynarodowa konwencja o broni biologicznej (podpisana przez 173 kraje) zakazująca jej rozwijania, przekazywania i nabywania. I jest ona raczej przestrzegana, choć np. w 1979 r. w Swierdłowsku w Związku Radzieckim w wyniku błędu (zapomniano założyć nowy filtr w instalacji wentylacyjnej) z zakładu produkującego broń biologiczną wydostały się bakterie wąglika. Na skutek zakażenia zmarło 66 osób spośród 77 hospitalizowanych.

Epidemia popkulturowych lęków

A co z bioterroryzmem? Znów: groźne przykłady takich ataków są nieliczne. W 1984 r. w USA niektórzy członkowie sekty indyjskiego guru Bhagwana Shree Rajneesha próbowali zatruć żywność bakteriami salmonelli, co skończyło się 750 zachorowaniami. O wiele groźniejszą próbę, ale na szczęście zakończoną niepowodzeniem, podjęła inna sekta religijna, japońska Aum-Najwyższa Prawda, która zamierzała dokonać zamachu za pomocą bakterii wąglika oraz jadu kiełbasianego (wytwarzanego przez mikroby z rodzaju Clostridium). W końcu przeprowadziła atak w 1995 r. w tokijskim metrze, jednak używając substancji chemicznej, sarinu – w wyniku zamachu zmarło 12 osób, a 5 tys. miało problemy zdrowotne.

Wąglikiem skutecznie posłużył się natomiast w 2001 r. dr Bruce E. Ivins, mikrobiolog i wakcynolog, który w ośrodku badawczym United States Army Medical Research Institute of Infectious Diseases zajmował się, jak na ironię, kwestiami obrony przed bronią biologiczną. Wysłał on do różnych ludzi (m.in. kongresmenów) listy zawierające wyhodowane przez siebie bakterie. 22 osoby zostały zakażone, a spośród nich 5 zmarło. Ivins działał zupełnie sam, prawdopodobnie pod wpływem przekonań religijnych.

Instytucje zajmujące się m.in. zagrożeniem bioterroryzmem, takie jak amerykański Centers for Disease Control and Prevention (CDC), dzielą czynniki biologiczne nadające się do wykorzystania jako broń na trzy kategorie: A, B i C. Najniebezpieczniejsza jest ta pierwsza, do której zaliczają się bakterie i wirusy stanowiące poważne zagrożenie ze względu na łatwość przenoszenia się pomiędzy ludźmi, a powodowane przez nie choroby cechują się stosunkowo dużą śmiertelnością i mogą wywołać ogromną panikę oraz wielkie problemy dla systemów opieki medycznej. W kategorii A, oprócz wąglika (bakteria), umieszczono ospę prawdziwą (wirus), dżumę (bakteria), jad kiełbasiany (bakterie), tularemię (bakteria) i gorączki krwotoczne (wirusy ebola i lassa).

Teoretycznie np. rozpylenie 100 kg bakterii wąglika na obszarze 300 km kw. o gęstości zaludnienia 10 tys. osób/km kw. mogłoby skończyć się śmiercią 3 mln ludzi. Praktycznie jednak tego typu akcja wymagałaby zaangażowania ogromnych środków, zaplecza laboratoryjnego i logistycznego, specjalistycznego personelu, sprzętu etc. W XX w. w szczytowym momencie w USA nad bronią biologiczną w Fort Detrick pracowało ponad 3 tys. ludzi w 250 budynkach. W ZSRR zaangażowanych w tego typu prace było nawet do 30 tys. Jak piszą autorzy opracowania naukowego poświęconego bioterroryzmowi i broni biologicznej, wspomniana już japońska sekta Najwyższa Prawda wydała na trwające 4 lata przygotowania do ataku wąglikiem aż 10 mln dol. A i tak zakończyły się one niepowodzeniem.

Dlatego atak bioterrorystyczny na dużą skalę wydaje się dziś bardzo mało prawdopodobny. Nieporównanie łatwiej jest wysłać terrorystów-samobójców z ładunkami wybuchowymi, otworzyć ogień z pistoletów maszynowych do ludzi, wjechać w tłum ciężarówką lub skonstruować bombę z użyciem szybkowaru (jak zrobili to zamachowcy w Bostonie w 2013 r., a niedawno próbowali powtórzyć w Nowym Jorku i we Wrocławiu).

Mimo to bioterroryzm budzi ogromny lęk, gdyż kojarzy się z pandemiami chorób (które – dodajmy – są bardziej prawdopodobne niż atak szaleńców za pomocą mikrobów). Te obawy mocno zaś eksploatuje popkultura w licznych filmach i serialach – np. w emitowanym właśnie amerykańskim serialu „The Strain” (polski tytuł „Wirus”) także wampiryzm (a mieliśmy już zaraźliwy zombizm) rozprzestrzenia się jak epidemia. Książka i film „Inferno” są więc pod tym względem jedynie powtórką z rozrywki, która na szczęście jest w większości fantazją.

Polityka 44.2016 (3083) z dnia 25.10.2016; Nauka; s. 71
Oryginalny tytuł tekstu: "Czas bioapokalipsy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną