Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Czy internauci mądrzeją?

Facebook zmienia zasady i eksperymentuje na swoich użytkownikach

Zuckerberg zapowiada, że zobaczymy więcej treści, które zostały wrzucone przez naszych znajomych, i takich, które wywołały ich komentarze. Zuckerberg zapowiada, że zobaczymy więcej treści, które zostały wrzucone przez naszych znajomych, i takich, które wywołały ich komentarze. David Ramos / Getty Images
Od 11 stycznia strumień aktualności na Facebooku działa na nowych zasadach. Zaniepokojone są inne media obawiające się zmniejszenia oglądalności. Przekonują, że chodzi o coś więcej – o jakość sfery publicznej i demokracji.
Zamiast dowiedzieć się, czym aktualnie żyją media głównego nurtu, dowiemy się tylko, czym żyje nasze grono znajomych i co ich szczególnie porusza.mtkang/PantherMedia Zamiast dowiedzieć się, czym aktualnie żyją media głównego nurtu, dowiemy się tylko, czym żyje nasze grono znajomych i co ich szczególnie porusza.

Mark Zuckerberg nie ukrywa, że jego ambicją jest dostarczenie każdemu użytkownikowi spersonalizowanej gazety; aktualizowanej w czasie rzeczywistym, idealnie dobranej do tego, co chce przeczytać. W tym modelu mniej chodzi o jakość i rzetelność informacji, bardziej o zaangażowanie, jakie wywołuje konkretny news: użytkownicy mają oznaczać, podawać dalej, komentować. Bierność jest niepożądana, bo nie generuje zysku z reklam i nie dostarcza portalowi informacji zwrotnej. Media informacyjnie gładko weszły w model Facebooka, traktując jego strumień aktualności jako kluczowy kanał dotarcia do własnych czytelników. Zuckerberg właśnie przypomniał im, kto rządzi na tym terytorium.

Zuckerberg zapowiada, że zobaczymy więcej treści, które zostały wrzucone przez naszych znajomych, i takich, które wywołały ich komentarze. Treści generowane przez media, marki i inne organizacje aktywne na Facebooku stracą widoczność: będą przesuwane z głównego strumienia aktualności do sekcji Eksploruj. Przy czym nic się nie zmieni, jeśli chodzi o płatną promocję: wysokie miejsce w strumieniu aktualności nadal będzie można wykupić. Przy zwiększonym popycie cena tej usługi z pewnością wzrośnie.

Nieoficjalnie, zmieniony przepis na angażowanie użytkowników był testowany od kilku miesięcy w Słowacji, Sri Lance, Kambodży, Boliwii, Gwatemali i Serbii. To, że Facebook stale eksperymentuje na swoich użytkownikach – testując ich reakcje na podsuwane treści i na tej podstawie optymalizując algorytmy – mało kogo już dziwi. Zmiana algorytmu odpowiedzialnego za to, co widać w strumieniu aktualności, to jednak decyzja innego kalibru. Ogłaszając ją, Mark Zuckerberg ujawnił politykę redakcyjną swojego portalu i otworzył puszkę Pandory. Dla wielu podmiotów – szczególnie dla wydawców i regulatorów rynku – to okazja do innego spojrzenia na tę globalną, spersonalizowaną gazetę.

Dyskutuj i ujawniaj

Czemu ma służyć ta zmiana? Mark Zuckerberg w swoich oświadczeniach na ten temat deklaruje troskę o nasze relacje społeczne i samopoczucie. Jednocześnie nie ukrywa, że zagrożeniem dla celów, jakie miał pełnić Facebook, stała się eksplozja treści generowanych nie przez zwykłych użytkowników, ale przez profesjonalnych graczy – przede wszystkim media i strony popularnych marek. Zalani newsami i filmikami reklamowymi użytkownicy spędzają coraz więcej czasu, biernie przeglądając swoje strumienie aktualności i nie wdając się w to, co Zuckerberg postrzega jako istotne interakcje.

Algorytmiczny eksperyment ma to zmienić, na nowo zaprzęgając użytkowników do aktywności, bez której Facebook nie jest w stanie skutecznie pełnić funkcji filtra społecznościowego. Chodzi o to, żebyśmy nie tylko klikali i przesuwali strumień aktualności, ale też komentowali, dyskutowali i wzmacniali swoje relacje w ramach portalu z innymi, jednocześnie ujawniając coraz więcej informacji na swój temat. Zuckerberg zapewnia, że dzięki temu nasz czas na Facebooku będzie lepiej spożytkowany, a docierające do nas wiadomości zyskają na jakości i wiarygodności.

Od przełomowego 2015 r. temat fake newsów i propagandy w mediach społecznościowych właściwie nie schodzi z politycznej agendy. Facebook – po każdej aferze wywoływany do odpowiedzi przez europejskich i amerykańskich regulatorów, obrońców wolności słowa i własnych użytkowników – najwyraźniej szuka pomysłu na rozwiązanie tego problemu, a przynajmniej wyciszenie głosów krytyki. Mark Zuckerberg uważa, że najlepiej w roli arbitra wiarygodności sprawdza się sama społeczność. Jego logika jest następująca: skoro bliscy znajomi uznali daną informację za wartą nie tylko podania dalej, ale także skomentowania, zapewne pochodzi ona z zaufanego lub wartościowego źródła. Dodatkowym czynnikiem, jaki nowy algorytm będzie brał pod uwagę, ma być rating społecznościowy. Wyższy priorytet zyskają treści pochodzące od tych mediów, które członkowie danej sieci społecznej ocenili jako wiarygodne.

Zamknięci w bańce

Media informacyjne, w których model biznesowy najmocniej uderza decyzja Facebooka o zmianie algorytmu kształtującego strumień aktualności, ostro polemizują z jej założeniami. „New York Times” opisuje przypadek boliwijskiej gazety „Página Siete”, która już w czasie prowadzonych w Boliwii testów odnotowała gwałtowny spadek ruchu na swojej stronie. Tamtejszy rząd zwalcza niezależne media, a dziennikarze obawiają się represji. W takich warunkach trudno oczekiwać, że użytkownicy Facebooka będą swobodnie dyskutować na tematy polityczne, ujawniając swoje poglądy i narażając się władzy. Skoro nowy algorytm promuje te treści, które sprowokowały dłuższe komentarze, spada widoczność newsów publikowanych przez niezależne media. Przy czym według innej gazety, brytyjskiego „Guardiana”, podobny efekt – spadku ruchu z portalu społecznościowego nawet o połowę – dotknął media informacyjne wszędzie tam, gdzie Facebook testował nowy przepis na strumień aktualności, a więc bez względu na polityczne uwarunkowania.

Wygląda na to, że założenie Marka Zuckerberga (tj. użytkownicy komentują to, co uznają za warte polecenia) nie przystaje do sposobu, w jaki internauci odbierają informacje i jak oceniają ich wiarygodność. Wielu komentatorów uważa, że internet już nie działa jako przestrzeń swobodnej wymiany opinii. Wobec zalewu mowy nienawiści coraz częstszą taktyką po stronie mediów głównego nurtu stało się blokowanie komentarzy lub ich ręczne moderowanie, a po stronie czytelników szukających informacji – ignorowanie tego, co pod tekstem. Wreszcie, wobec rosnącej inflacji informacji, które konkurują o naszą uwagę w coraz bardziej agresywny sposób, jesteśmy zwyczajnie zmęczeni. Stąd malejące zaangażowanie, ograniczone do podawania dalej lub wyrażania opinii jednym kliknięciem („lubię to!”). Jeśli zdobywamy się na komentarz, to raczej dlatego, że konkretna treść wzburzyła emocjonalnie i sprowokowała do mocniejszej reakcji.

Idąc tym tropem, możemy się obawiać, że wpływ nowej polityki redakcyjnej Facebooka na jakość i wiarygodność tego, co na swoich ekranach zobaczą użytkownicy, będzie dokładnie przeciwny do zakładanego. Skoro głównym filtrem będzie sieć bliskich i znajomych, a kluczowym czynnikiem podbijającym widoczność treści – emocje przekładające się na intensywność komentarzy, nietrudno sobie wyobrazić wzmożony efekt zamknięcia w bańce informacyjnej.

Zamiast dowiedzieć się, czym aktualnie żyją media głównego nurtu, dowiemy się tylko, czym żyje nasze grono znajomych i co ich szczególnie porusza. O ile jest to całkiem dobry przepis na lepsze samopoczucie, o tyle zupełnie się nie sprawdza, jeśli traktujemy portal społecznościowy jako kluczowy front debaty publicznej.

Wyprzedzić Brukselę

Trudno się dziwić, że decyzja Facebooka wywołała lawinę spekulacji i zaalarmowała media. Kryteria, od których zależy, jakie treści zyskują lub tracą widoczność w największej sieci społecznościowej, to poważna sprawa. Jednak Mark Zuckerberg po raz kolejny przypomniał, że korzystając z jego portalu, jesteśmy zdani na reguły gry, których nie mamy prawa negocjować. Możemy się do nich jedynie dostosować i spekulować na temat realnych motywów.

Pierwszy – najbardziej oczywisty – trop prowadzi do pieniędzy. W swoim oświadczeniu na temat wprowadzonej zmiany Mark Zuckerberg sam zdaje się sugerować ten scenariusz: jego zdaniem mniejsza ekspozycja użytkowników na publiczne treści doprowadzi do tego, że będą spędzać na portalu mniej czasu. Zuckerberg kokietuje nas zapewnieniami, że Facebook jest gotowy ponieść tę stratę w imię wyższych wartości. Ale nie wspomina o innym scenariuszu, który wydaje się bardziej prawdopodobny: jeśli rzeczywiście spadnie czas, jaki przeciętny użytkownik spędza na portalu, wrośnie cena za wyświetlenie pojedynczej reklamy. A więc w ostatecznym rozrachunku Facebook wyjdzie na swoje. Co więcej, przymuszając media, które nie będą chciały stracić zasięgu, do inwestowania w promowane treści, zwiększy swoje zyski z tego tytułu.

Drugi trop prowadzi do Brukseli, skąd od wielu miesięcy w kierunku platform internetowych płyną trudne do spełnienia, polityczne oczekiwania. Unia Europejska i rządy państw członkowskich mają problem z propagandą w sieci, ale już zrozumiały, że klasyczną regulacją nie są w stanie wiele zdziałać. Więc kierują się w stronę internetowych gigantów z nadzieją, że ci znajdą jakieś rozwiązanie. Nie musi być skuteczne, wystarczy żeby dało się je zakomunikować wyborcom.

Komisja Europejska zdecydowała się sformalizować ten dialog w postaci grupy roboczej (High-Level Group on Fake News and online disinformation), której głównym zadaniem jest szybkie wypracowanie „jakiegoś” rozwiązania. Być może decyzja Facebooka – by już teraz zmienić zasady wyświetlania treści i podpiąć się pod polityczną walkę z dezinformacją w sieci – to taktyczny ruch wyprzedzający.

Jeszcze inne ciekawe tropy wskazuje najnowszy, opublikowany w połowie stycznia, Edelman Trust Barometer 2018 – międzynarodowe badanie zaufania prowadzone w 28 krajach świata. Ubiegłoroczną edycję najlepiej podsumowywał tytuł – „Kryzys zaufania”. Badanie pokazywało, że spośród 30 tys. ankietowanych aż 53 proc. uważało, że system, czyli ład instytucjonalny, nie działa. Tylko 15 proc. żywiło jeszcze przekonanie, że system funkcjonuje. Nie ufaliśmy rządom, biznesowi, organizacjom społecznym i mediom. Po roku pod tym względem zmieniło się niewiele, ale pojawiły się ciekawe sygnały z obszaru komunikowania społecznego i mediów.

Po pierwsze, zrozumieliśmy jako odbiorcy informacji, że fake news – celowo wprowadzane do obiegu fałszywki – to już nie tylko sprawa złośliwych trolli, ale element nowej, zimnej wojny prowadzonej w przestrzeni informacyjnej. Przekonanie takie żywi ok. 70 proc. ankietowanych, choć widać wyraźne różnice między społeczeństwami. Najbardziej obawiają się fake newsów mieszkańcy Meksyku, Argentyny, Hiszpanii, Indonezji – blisko 80 proc. Polacy są pośrodku, ze wskazaniem ok. 70 proc. Obawy te wynikają z przekonania, jakie żywi 59 proc. badanych, że coraz trudniej rozpoznać źródło pochodzenia informacji – czy pochodzi z renomowanego medium, czy została spreparowana?

Sytuacji nie ułatwia ciągle niskie zaufanie do instytucji medialnych. Tylko 36 proc. ankietowanych uważa, że media starają się o jakość dostarczanych treści; połowa jest zdania, że zajmują się poważnymi zagadnieniami, mniej niż połowa, że pomagają w podejmowaniu ważnych decyzji. A poza tym, jak można ufać mediom, skoro (takie przekonanie podziela ponad 60 proc. badanych) są zaangażowane w politykę, uwikłane kapitałowo w świat interesów komercyjnych i zajmują się głównie walką o pozyskanie publiczności? Zjawisko erozji zaufania do medialnego świata doskonale ilustruje Francja, gdzie np. ruch polityczny radykalnej lewicy La France Insoumise Jeana-Luca Mélenchona utworzył własną organizację Le Media, by uniezależnić się od skorumpowanych (zdaniem aktywistów) mediów głównego nurtu.

Powrót ekspertów?

Gdzie w tym wszystkim Facebook? Otóż okazuje się, że już drugi rok z rzędu zmalało zaufanie do platform sieciowych jako źródła dostępu do informacji. Spadek nie jest jeszcze wielki, bo trzypunktowy (54 do 51 proc.), ale spotyka się z przeciwtrendem – wzrostem zaufania do dziennikarstwa jako instytucji społecznej (z 54 do 59 proc.). Najwyraźniej ciągle jeszcze nie odzyskaliśmy zaufania do mediów, ale zrozumieliśmy, że jedyną odpowiedzią na patologię fake newsów i wojnę informacyjną są mocne, wypracowane przez dziesiątki lat instytucje społeczne.

Jeszcze ważniejsze wydaje się kolejne odkrycie raportu Edelmana. Jeszcze bardziej, bo o 12 pkt, wzrosło zaufanie do dziennikarzy jako ekspertów zajmujących się pracą z informacją. I jednocześnie o 6 proc. zmalało do najważniejszych pracowników Facebooka (i innych serwisów społecznościowych) – osób podobnych do nas. Po latach fascynacji teorią „mądrości sieci” dochodzimy w swej zbiorowej mądrości do przekonania, że niekoniecznie znajomy z Facebooka jest najlepszym analitykiem politycznym lub gospodarczym.

Wzrost zaufania do dziennikarzy (w próbie generalnej) jest największy, ale wzrosło także uznanie dla innych ról eksperckich: akademików, analityków finansowych, techników, przedstawicieli ciał regulacyjnych. Jeśli ów trend się utrzyma, to być może wychodzimy z zakrętu, jaki Jan Hartman w rozmowie dla POLITYKI uznał za szczególnie niebezpieczny dla demokracji: upadku znaczenia ekspertów i ekspertyzy.

Obserwacje Edelman Trust Barometer znajdują potwierdzenie w raporcie Reuters Digital News Report 2017. Wynika z niego, że w wielu krajach przestało rosnąć znaczenie sieci społecznościowych, w tym Facebooka, jako najważniejszego sposobu pierwszego kontaktu z informacją, a w Brazylii, Szwecji czy Australii znaczenie to nawet zmalało. Internauci przesiadają się na komunikatory – rozwiązania takie, jak WhatsApp czy Messenger Facebooka.

Widać wyraźnie, że do niedawna jeszcze wydawałoby się jednoznaczny trend wzrostu znaczenia Facebooka w kierunku monopolu na rynku dystrybucji informacji zatrzymał się i medialno-informacyjny pejzaż jest bardziej złożony. I tak ciągle największy odsetek, bo 32 proc., odbiorców trafia do treści, kierując się wprost do serwisów swoich mediów, 25 proc. znajduje do nich drogę za pomocą wyszukiwania (w Polsce aż 62 proc.), 23 proc. za pomocą serwisów społecznościowych, 6 proc. za pomocą e-maili, 5 proc. dzięki alertom na telefony komórkowe i 5 proc. dzięki serwisom agregującym treści.

Badanie Reutersa potwierdza także powszechne przekonanie, że to jednak dziennikarze lepiej niż „mądrość sieci” nadają się do przetwarzania informacji i oddzielania prawdy od fałszu. Za tym optymistycznym dla mediów i dziennikarzy trendem idzie jednak zimny prysznic. Rośnie polaryzacja polityczna mediów, najbardziej skrajny wymiar ma ona w Stanach Zjednoczonych (blisko 6 w 8-punktowej skali), ale Polska ze wskaźnikiem 3,65 znajduje się w pierwszej czwórce krajów o największej polaryzacji mediów. To m.in. prowadzi do najbardziej niepokojącego efektu – świadomej rezygnacji z mediów. W Polsce 44 proc. osób często lub czasami unika mediów (w Danii tylko 14 proc.).

Najwyraźniej wkraczamy w okres dojrzewania nowego pejzażu medialnego, kiedy takie nowe media, jak Facebook i Google ze swą wyszukiwarką oraz YouTube, dotarły do granic możliwości ekspansji. Dzieje się tak dlatego, że my, użytkownicy, zmęczeni chaosem zmian i rosnącym ryzykiem manipulacji, a także świadomością, że w cyfrowym świecie w coraz większym stopniu stajemy się towarem na rynku, a nie podmiotem debaty publicznej, zaczynamy odkrywać starą prawdę „lepsze wrogiem dobrego”.

Jeśli sygnały ujawnione w przytoczonych badaniach są zapowiedzią trwałych trendów, wówczas decyzje Facebooka można zinterpretować nie jako ofensywę, lecz raczej jako defensywną strategię dostosowawczą do mądrzejącego rynku.

Polityka 6.2018 (3147) z dnia 06.02.2018; Nauka; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Czy internauci mądrzeją?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną