Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Syberiada kosmiczna 1908

Zdjęcia powalonych i spalonych drzew wykonane podczas wyprawy Leonida Kulika w 1927r. Fot. Wikipedia Zdjęcia powalonych i spalonych drzew wykonane podczas wyprawy Leonida Kulika w 1927r. Fot. Wikipedia
Uczeni wciąż się zastanawiają, co dokładnie 100 lat temu wybuchło nad Syberią z siłą 1000 razy większą od bomby w Hiroszimie.

Czy był to fragment komety, która przyleciała z Układu Słonecznego, czy też kawałek krążącej niedaleko planetoidy? Czy ciało to zdołało dolecieć do powierzchni naszej planety i uderzyć w nią, czy też w całości rozpadło się w atmosferze? Może to wydać się dziwne, ale choć od owych dramatycznych wydarzeń upłynęło tak wiele czasu, wciąż nie udało się jednoznacznie ustalić, co właściwie stało się rankiem 30 czerwca 1908 r. w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej, prawego dopływu wielkiego Jeniseju. Z pewnością była to katastrofa gigantycznych rozmiarów, chociaż obiekt, który rozpadł się w atmosferze nad Wyżyną Środkowosyberyjską (lub też roztrzaskał o nią), nie był wcale duży. Przypuszcza się, że miał kilkadziesiąt metrów średnicy. W kosmicznej skali to zaledwie okruch, który planecie wielkości Ziemi nie uczyni większej szkody. Nawet kontynentowi nie wyrządzi specjalnej krzywdy. Może natomiast zdmuchnąć wszystko w promieniu kilkunastu kilometrów od miejsca kolizji.


Nasz glob od czasu do czasu jest niepokojony przez takich nieproszonych gości. Co było, może więc się powtórzyć (patrz ramka „Katalog niebiańskich intruzów"). Dobrze, że katastrofa sprzed stu lat nastąpiła w syberyjskiej głuszy. Jej ofiarą była głównie tajga, powalona na obszarze ponad 2 tys. km kw. Dla porównania, Warszawa ma ok. 500 km kw. Gdyby kolizja z 1908 r. nastąpiła pięć godzin później, w polu rażenia mógłby się znaleźć St. Petersburg.

Syberyjska eksplozja, której siłę ocenia się na 10-20 megaton, jest potencjalnie najlepszym, bo względnie świeżym źródłem informacji o tym, jak może przebiegać taka kosmiczna katastrofa. Stąd nieustanne zainteresowanie naukowców jej przyczynami i skutkami. Co z tego jednak, że uparcie od kilkudziesięciu lat penetrują oni dorzecze Podkamiennej Tunguskiej w poszukiwaniu nowych danych i publikują potem kolejne raporty, skoro nadal nie potrafią ustalić wersji zdarzeń? Spory o interpretację wyników są dziś równie ostre jak pół wieku temu. Ostatnio znów ukazało się kilka prac, które na nowo rozbudziły emocje wokół wybuchu sprzed wieku. Najpierw jednak przypomnijmy krótko fakty niesporne.

Kometa i koniec dyskusji
30 czerwca 1908 r. ok. godz. 7 mieszkańcy osady Wanawara zobaczyli na niebie oślepiający błysk. Ogień - jak relacjonował jeden ze świadków - ogarnął północną część nieba. Buchało od niego piekielnym żarem. Po chwili nastąpił potężny huk, po którym do Wanawary dotarł potężny podmuch fali uderzeniowej. Niektórzy świadkowie twierdzili, że tuż przed eksplozją zobaczyli na niebie duży świetlisty obiekt barwy białej lub żółtej, który nadleciał od południowego wschodu. Eksplozja była tak silna, że wywołała burzę magnetyczną w jonosferze oraz trzęsienie ziemi odczuwalne w promieniu wielu tysięcy kilometrów. Odnotowały je sejsmografy w Europie i północnej Azji. Sam huk słychać było ponoć w promieniu ponad 500 km. W ciągu kilku następnych tygodni nocne niebo w Europie i zachodniej Rosji rozbłyskiwało iluminacjami.

Dość szybko ustalono przybliżone miejsce niecodziennego wydarzenia. Były relacje świadków. W oddalonym o 1000 km Irkucku sejsmolodzy potwierdzili, że w pobliżu Podkamiennej Tunguskiej doszło do silnego wstrząsu. Mimo to przez kilkanaście lat prawie nikt się nie interesował eksplozją w odległym zakątku Syberii. Miejsce katastrofy odnalazł i pierwszy szczegółowo opisał radziecki badacz Leonid Kulik, który w połowie lat 20. postanowił zweryfikować prawdziwość opowieści o rzekomym kataklizmie. Kiedy w końcu dotarł na miejsce, był pod wrażeniem kolosalnej skali zniszczeń. Wielkie drzewa leżały pokotem kilometrami. Jakby przez tajgę przeszło monstrualne tornado. Potem oszacowano, że fala uderzeniowa po wybuchu mogła powalić nawet 80 mln drzew. W parę sekund przestał istnieć fragment pierwotnego lasu większy od Puszczy Białowieskiej.

Kulik ustalił, że eksplozja nastąpiła ok. 60 km na północny zachód od Wanawary. Sądził, że na Ziemię spadła planetoida, jednak nie udało się mu odnaleźć krateru po tym uderzeniu, choć szukał go przez ponad 15 lat. Ostatecznie uznał, że obiekt rozpadł się na kawałki na niewielkiej wysokości. Do innego wniosku doszli jednak uczestnicy dwóch ekspedycji zorganizowanych na przełomie lat 50. i 60. przez Komitet ds. Meteorytów Akademii Nauk Związku Radzieckiego. Kiedy ich poszukiwania śladów meteorytu spełzły na niczym, uznali, że sprawcą katastrofy była kometa, która eksplodowała w gęstych warstwach atmosfery. Koncepcja ta została szczegółowo uzasadniona w raporcie sporządzonym w 1962 r. pod kierunkiem znanego i wpływowego astrofizyka Wasilija Fesenkowa.
Od tego momentu zwolennicy innych hipotez znaleźli się w ZSRR na marginesie. Zagadkę tunguskiej katastrofy uznano tam za rozwiązaną i temat zamknięto. Dociekliwe pytania były źle przyjmowane przez akademików. Tymczasem wśród zachodnich astrofizyków, którzy z czasem także zaczęli badać tunguski fenomen, na popularności zyskiwała koncepcja wybuchu planetoidy. Po 1990 r. także w Rosji odżyła dyskusja na ten temat. Kometarna hipoteza, choć nadal dominująca, przestała być jedyną oficjalnie obowiązującą. Jednak przedstawiciele obu szkół przez długie lata z różnych przyczyn ignorowali się nawzajem. Do pierwszej wspólnej debaty doszło dopiero w 1996 r. - niemal 90 lat po wydarzeniu! - podczas konferencji Tunguska '96 zorganizowanej przez Włochów w Bolonii.

Bitwa kosmitów?
Pojawiły się też rozmaite niebanalne wyjaśnienia tunguskiego fenomenu. Bohaterem wielu z nich jest UFO. Na przykład radziecki pisarz science fiction Aleksander Kazancew napisał w 1946 r., że w okolicy Podkamiennej Tunguskiej mogło dojść do katastrofy statku marsjańskiego. Podobnego zdania był geofizyk Aleksiej Zołotow, który w 1976 r. ogłosił, że nad Syberią prawdopodobnie zepsuł się pojazd istot pozaziemskich: nagła awaria doprowadziła do eksplozji paliwa jądrowego.

Kolejny pomysł z tej grupy to bitwa kosmitów, w wyniku której jeden ze statków został trafiony przez przeciwnika i spłonął w ziemskiej atmosferze. Postulowano też, że eksplozja nie jest dziełem przypadku, lecz zamierzonym działaniem pozaziemskiej cywilizacji, która chciała zbombardować bronią jądrową gęsto zaludnione obszary Chin lub Europy, ale chybiła celu. Tego typu koncepcje są nadal rozważane przez ufologów, a nawet niektórych badaczy przekonanych o niecodziennej przyczynie zjawiska.
Wiele mniej ortodoksyjnych hipotez - zwykle odrzucanych z braku przekonujących poszlak, czasem jednak powracających na krótko do łask - nie uwzględnia udziału UFO. Wedle tych intrygujących propozycji obiekt, który wybuchł nad Syberią, mógł być m.in.: meteorytem, który odbił się od Ziemi i powrócił w kosmos; kulą antymaterii, maleńką czarną dziurą, która wwierciła się w ziemski glob na Syberii, a opuściła go na Atlantyku; słoneczną plazmą; zagęszczoną chmurą pyłu międzyplanetarnego; piorunem kulistym; chmurą metanu, która wydostała się z wnętrza Ziemi.

Nikt tego dokładnie nie zliczył, ale podobno powstało ok. 80 teorii na temat eksplozji tunguskiej, co daje średnio prawie jedną nową hipotezę rocznie. Jednak na placu boju pozostały tylko dwie: kometarna i planetoidowa. Zgodnie z pierwszą, w ziemską atmosferę wpadło całe jądro małej komety albo też fragment większej. Według Fesenkowa, ważył ok. 30 tys. ton i składał się ze zmrożonego lodu, pyłu i gazów. Pędził z prędkością około 50-60 km/s (względem Ziemi), tracąc szybko materię, która parowała pod wpływem nagrzewania się w coraz gęstszych warstwach atmosfery.

Na wysokości zaledwie 5-10 km nad Ziemią doszło do eksplozji, być może kilkakrotnej, podczas której rozleciały się resztki kometarnego jądra. W miejscu wybuchu utworzyła się olbrzymia chmura, a fala niewyobrażalnego gorąca usmażyła drzewa w promieniu 15 km. Chwilę później zostały one powalone (choć nie wszystkie) przez potężny podmuch fali uderzeniowej. Pył z ogona komety rozproszył się w atmosferze, wywołując m.in. w Europie iluminacje świetlne na nocnym niebie.
Zwolennicy drugiej koncepcji uważają, że nad Syberią rozpadła się mała planetoida, która znalazła się na kursie kolizyjnym z Ziemią. Tak wynika, ich zdaniem, z obliczeń astrofizycznych biorących pod uwagę m.in. wytrzymałość mechaniczną obiektu, kąt jego wejścia w atmosferę, działające na niego ciśnienie aerodynamiczne, a także wysokość i przebieg eksplozji. Według tej grupy badaczy, obiekt poruszał się prawdopodobnie kilka razy wolniej, niż twierdził Fesenkow. Zbyt wolno jak na kometę. W 2001 r. na łamach pisma „Astronomy&Astrophysics" ukazała się obszerna praca teoretyczna grupy astrofizyków, głównie z Włoch, ale w zespole był też dr hab. Tadeusz Jopek z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Badacze nie przedstawili jednoznacznych wniosków, ale prawdopodobieństwo, że to była planetoida, a nie kometa, oszacowali na 83 proc.

Skarb ukryty pod jeziorem?
Spór - kometa czy planetoida - wciąż jest otwarty i może trwać wiecznie, ponieważ nawet najdokładniejsze wyliczenia teoretyczne nie zastąpią prawdziwego dowodu, czyli materiału kosmicznego ocalałego z eksplozji, na podstawie którego można by jednoznacznie ustalić naturę intruza. Choć jednak ekspedycje w rejon katastrofy wyruszają ostatnio niemal co roku, niczego takiego nie udało się, jak dotąd, odnaleźć. Dlatego m.in. tak wiele osób skłania się ku nienaturalnej (UFO, UFO!) genezie zjawiska.
Ostatnio u części badaczy odżyła nadzieja, że jakiś fragment bolidu łupnął jednak o ziemski glob. Nadzieję tę dają poszukiwania prowadzone przez grupę włoskich badaczy (część z nich to autorzy pracy z 2001 r). Zespołem kieruje prof. Giuseppe Longo z uniwersytetu w Bolonii, znany ekspert od tunguskiej katastrofy, organizator wspomnianej konferencji w 1996 r., podczas której kometarni i planetoidowi po raz pierwszy spotkali się ze sobą, aby wysłuchać argumentów (ale w zgodzie się nie rozeszli).
Kilka lat temu Longo i jego współpracownicy postanowili poszukać kosmicznej materii w mule na dnie niewielkiego jeziora Cheko, leżącego ok. 8 km na północny zachód od epicentrum eksplozji. Wykonano dość płytkie wiercenia, nie znajdując pod dnem żadnych resztek z tunguskiego obiektu. Uwagę badaczy zwrócił natomiast kształt i morfologia jeziora. Ma ono średnicę ok. 300 m i regularny, zbliżony do koła, obrys. Jego dno jest uformowane w lej przypominający krater. W zeszłym roku Longo z zespołem opublikowali w piśmie „Terra Nova" artykuł, w którym przedstawili hipotezę, że Cheko mogło powstać w wyniku upadku kawałka kosmicznego obiektu ocalałego z eksplozji. Nie wszystko jest tu oczywiste. Wypełniony obecnie przez wodę dół jest zbyt płytki jak na krater po uderzeniu meteorytu. Ma też nieco wydłużony kształt, co nie jest zgodne z modelem kosmicznej kolizji (impaktu). Włoscy badacze sądzą jednak, że da się to wytłumaczyć.

Kawałek meteorytu, który oderwał się po eksplozji, poruszał się znacznie wolniej i spadał na Ziemię pod innym kątem niż właściwy obiekt. Stąd mniejsza głębokość krateru i jego eliptyczny kształt.
Najlepiej byłoby mieć dokładną mapę tego regionu sprzed 1908 r., na której można by sprawdzić, czy Cheko wówczas już istniało. Mowa jednak o odległym, praktycznie niezamieszkanym kawałku Syberii. Jeziorko pojawia się na mapach dopiero w 1928 r., ale być może dlatego, że wcześniej nie wiedziano o jego istnieniu. Włosi twierdzą, że muł na dnie zbiornika liczy ok. 100 lat, a poniżej znajdują się silnie zaburzone osady, które mogły powstać podczas katastrofy. Zatem byłby to bardzo młody zbiornik. Mają to wyjaśnić głębsze wiercenia, które zaplanowano na ten rok. Być może więc w stulecie eksplozji doczekamy się rozwiązania zagadki? Może gdzieś na głębokości kilku metrów pod dnem syberyjskiego jeziorka tkwią fragmenty tunguskiego obiektu?
Wielu ekspertów nie podziela tych nadziei. Dwa miesiące temu sześcioro sceptyków, na czele z Garethem Collinsem z Imperial College w Londynie i Natalią Artemiewą z Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie, opublikowało długą listę argumentów na nie. Poza dwoma wymienionymi wcześniej zwracają uwagę, że w pobliżu jeziora nie odkryto żadnych śladów impaktu, przede wszystkim brakuje materiału skalnego charakterystycznie zdeformowanego pod wpływem wysokiej temperatury i ciśnienia, towarzyszących upadkowi meteorytu. Poza tym wokół Cheko rosną drzewa starsze niż 100 lat. Słowem, włoskich badaczy poniosła fantazja - sugerowali autorzy krytycznego komentarza.

Być może do wielkiej rzeszy ekspertów dołączą teraz geomorfolodzy (badacze form terenu), dendrolodzy (znawcy drzew), a nawet historycy kartografii studiujący stare mapy Syberii. Wypada tylko żałować, że sto lat temu naukowcy nie dysponowali obecną wiedzą i metodami badawczymi. Gdyby dziś wydarzył się podobny kataklizm, jego przyczynę poznalibyśmy szybciej. Z drugiej strony tę wiedzę zaczęliśmy zgłębiać dopiero wtedy, gdy uświadomiliśmy sobie, że Ziemia jest nieustannie bombardowana przez mniejsze i większe obiekty kosmiczne. Eksplozja tunguska otworzyła nam oczy na zagrożenie z kosmosu.


Katalog niebiańskich intruzów
W latach 90. rozpoczęły się intensywne poszukiwania obiektów zagrażających Ziemi. Nie jest to jednak łatwe. Nadejścia komety, która pojawia się nieoczekiwanie, w ogóle nie sposób przewidzieć z wyprzedzeniem większym niż kilka miesięcy. Bardziej przewidywalne są planetoidy krążące wokół Słońca po torach, które przecinają się z orbitą Ziemi lub też zbliżają do niej. W skrócie zwane są NEA (od ang. Near-Earth Asteroid). Ogółem znamy już położenie 5443 takich planetoid (dane ze strony NASA). Spośród nich 742 ma średnicę ponad 1 km. Upadek takiego obiektu mógłby doprowadzić do kataklizmu globalnego. Ocenia się, że blisko orbity Ziemi jest ok. 2 tys. takich dużych kawałków materii kosmicznej. Sporo więc pozostało jeszcze do odkrycia. Tropieniem potencjalnie niebezpiecznych obiektów zajmuje się kilka zespołów badawczych. Obecnie największe sukcesy odnosi korzystająca z trzech teleskopów grupa Catalina Sky Survey na Uniwersytecie Arizony, której uczestnicy odkryli w zeszłym roku 466 obiektów typu NEA. Druga licząca się grupa to LINEAR pracująca na MIT. Jej członkowie w zeszłym roku znaleźli na niebie 111 planetoid NEA, a w ogóle wypatrzyli ich już ponad 2 tys. Pod tym względem wiodą prym. Na drugim miejscu są badacze z Arizony, którzy mają na koncie ok. 1600 trafień. Astronomowie oceniają, że planetoid typu NEA o średnicy mniejszej niż 1 km może być około miliona. Wynika z tego, że na razie znamy mniej niż 1 proc.


Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną