Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Moje miasto

Sztukmistrz w mieście cudów

Życie polityczne Lublina

Prezydent Żuk w pierwszej parze poloneza, 3 maja 2013 r. Prezydent Żuk w pierwszej parze poloneza, 3 maja 2013 r. Piotr Michalski / Agencja Gazeta
Lublin polityczny to miasto pełne paradoksów, wręcz cudów. Od lat wybory wygrywa tu PiS, ale rządzi Platforma. A w głosowaniach na prezydenta bywa, że zwyciężają ci, którzy mieli z kretesem przegrać.
Ratusz w LublinieMarcin Białek/Wikipedia Ratusz w Lublinie

W lubelskim PO iskrzy, w PiS trzeszczy, lewica w zaniku, Palikot głównie w telewizji, tylko PSL pracuje nad transferami. Głosów w mieście nie zdobywa, ale dwóch radnych już ma. Polityczny Lublin wydawać się więc może miastem nieobliczalnym.

W dodatku prezydent Krzysztof Żuk, który dopiero kończy swoją pierwszą kadencję, wśród ogółu prezydentów wielkich miast znajduje się w ścisłej czołówce. W rankingu „Newsweeka” wyprzedzają go tylko tak zasłużone wieloma kadencjami tuzy jak Ryszard Grobelny z Poznania i Jacek Karnowski z Sopotu. W pobitym polu zostały takie gwiazdy, jak Rafał Dutkiewicz z Wrocławia czy Wojciech Szczurek z Gdyni. Tak błyskawicznego awansu chyba w Polsce nie było.

„Żuk i długo, długo… nikt”, to dość częste tytuły w lubelskiej prasie. Rzeczywiście w ubiegłorocznym sondażu dla „Gazety Wyborczej” Żuk zebrał 43 proc. poparcia, ale już w tym roku miał ponad 50-proc. zwolenników. Przed wyborami odda sporo inwestycji, więc nic nie wskazuje, by jego popularność miała spadać.

Gwiazdy i meteory

To „Żuk i długo, długo… nikt” jest intrygujące, biorąc pod uwagę fakt, że lubelska polityka skrzy się od gwiazd. Jeszcze zanim w 2005 r. zabłysnął Janusz Palikot, umieszczony przez Donalda Tuska na pierwszym miejscu listy PO do Sejmu, królowały tu: lewicowa Izabella Sierakowska, osoba o wielkim politycznym temperamencie, oraz Elżbieta Kruk z PiS, liderka wygrywająca wszystkie wybory. Była też oczywiście Zyta Gilowska, swego czasu absolutnie pierwsza polityczna liga, minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk z SLD i Joanna Mucha mająca być wielkim atutem partii Tuska. Lublin wydawał więc polityków rangi krajowej, ale gdy przychodziło do spraw lokalnych, szło tak marnie, że miasto zaczęło uchodzić za symbol wszechogarniającego marazmu.

Ten klimat stawał się przekleństwem i rzutował na różne inicjatywy miasta. Dobrym pomysłem poprzednika prezydenta Żuka było, żeby Lublin ubiegał się o status Europejskiej Stolicy Kultury 2016 (rywalizując z 10 innymi polskimi miastami). Zaplanowany program działań został oceniony znakomicie, ale Lublin przegrał z Wrocławiem. Niesprawiedliwie, bo propozycje Lublina i Katowic podobały się wielu jurorom najbardziej. Ale Wrocław miał lepszy piar i wyżej postawionych protektorów i ogólnie uznano, że poradzi sobie lepiej niż prowincjonalny Lublin. Dziś widać, że być może Lublin poradziłby sobie jednak lepiej, ale prezydent Żuk, bo to już za jego kadencji zapadła ostateczna decyzja, zebrał spore cięgi za rozbudzenie nadmiernych oczekiwań. Tyle że się nie poddał i podtrzymał wiele zrodzonych wtedy społecznych inicjatyw.

To dobrze, bo Lublin przez dekady był prowincjonalny i ospały. Co bardziej aktywni wyjeżdżali, spora część mieszkańców marzyła o pracy wyłącznie w administracji, bo to dawało pewność etatu, a wielu żyło po prostu ze studentów (jest ich tu 80 tys.). Zresztą badania socjologiczne pokazywały, że spośród studentów aż 60 proc. nie marzyło o niczym więcej jak o pracy w administracji. Utarło się więc przekonanie, że w Lublinie nie ma ducha przedsiębiorczości, że miasto jest roszczeniowe.

Ospała była również miejska władza. O rządach prezydenta z PiS Andrzeja Pruszkowskiego (1998–2006) dość elegancko mówi się, że były „niemrawe”, choć projekt budowy stadionu pochodzi z tamtych czasów. Różnica jest taka, że za Pruszkowskiego debatowano o lokalizacji, a Żuk, który został na początek wiceprezydentem, podjął decyzję o zmianie lokalizacji i budowie. W dodatku ją przeprowadził. Przez pewien czas liczono, że to dynamiczny Palikot ożywi Lublin, bo zapowiedział, że wystartuje w wyborach (w 2006 r.) i zrobi z Lublina drugą Barcelonę. Twierdził, że potrzebuje na to 20 lat, porównał bowiem intelektualny i kulturalny kapitał Lublina z Barceloną sprzed lat dwudziestu i wszystko mu się zgodziło. Tyle że u progu kampanii samorządowej zakochał się (odnotowała to miejscowa prasa) i zrezygnował.

 

Platforma w desperacji poszukiwała kogoś, kto zgodzi się przegrać (sondaże wskazywały, że kandydat tej partii może uzyskać tu 20 proc. głosów, prawicowiec mógł liczyć na dwa razy tyle). W końcu znalazł się Adam Wasilewski, nauczyciel akademicki z Politechniki Lubelskiej, specjalizujący się w akustyce. I wtedy właśnie stał się pierwszy lubelski cud – Wasilewski wygrał, bo prawica się podzieliła; obok kandydata PiS, czyli urzędującego prezydenta Pruszkowskiego, pojawił się prawnik Zbigniew Wojciechowski, znany w mieście dzięki ustawieniu bez zezwolenia konserwatora pomnika Józefa Piłsudskiego. Ostatecznie żaden z kandydatów prawicy nie wszedł do drugiej tury, a Wasilewski wygrał z Sierakowską.

Podobną sytuację miał Krzysztof Żuk, kandydat PO, który w 2010 r. wystartował z rozpoznawalnością w mieście na poziomie 20 proc., podczas gdy kandydat PiS, poseł Lech Sprawka, miał prawie 50 proc., a Sierakowska aż 70 proc. W drugiej turze Żuk wygrał z Sierakowską, podejmując zresztą szereg zobowiązań, dzięki czemu dziś w Lublinie nie ma problemów z miejscami w żłobkach i przedszkolach.

Nie popełnił jednak błędu Wasilewskiego, który nigdy nie zbudował sobie zaplecza politycznego w Radzie Miasta, wskutek czego musiał ulegać żądaniom PiS i ratować się rozdawnictwem stanowisk, na które partia okazała się wyjątkowo łasa. Obecny prezydent Lublina, który sam o sobie mówi, że nie jest politykiem, okazał się politykiem nadzwyczajnie zręcznym. Wprawdzie rozpadł się klub Platformy i Żuk stracił w radzie kilka głosów, ale w zamian doprowadził do rozpadu klubu PiS i 10 radnych tej partii wywodzących się z różnych środowisk, często katolickich, opuściło partyjne szeregi i stworzyło klub Wspólny Lublin popierający prezydenta Żuka. Radni uznali, że nie będą wypełniać partyjnych dyspozycji z centrali nakazujących, by w żadnym przypadku nie współpracować z prezydentem z PO, tylko torpedować jego pracę.

Z zapleczem i bez

Wspólny Lublin jest bytem raczej trwałym i wystartuje w tegorocznych wyborach, a Platforma dzięki wielkiej popularności prezydenta, który nie ukrywa się za szyldem bezpartyjnego fachowca, też może nieco się podnieść, więc szanse na następną kadencję z politycznym zapleczem są. Wprawdzie ostatnio na tym zapleczu temperatura bardzo się podniosła, bowiem frakcja dawnych opozycjonistów z PO z posłem Stanisławem Żmijanem na czele została z partyjnych list samorządowych wycięta prawie w pień, ale to bardziej problem szefa struktur regionalnych Włodzimierza Karpińskiego niż Krzysztofa Żuka. Ta frakcja i tak go nie popierała, ale w PO idzie czas na zgodę, więc być może władze krajowe, które w sprawie list mają słowo ostatnie, coś jeszcze tu zmienią, by równowaga panowała tak na górze, jak i na dole.

Żuk i bez żadnego partyjnego zaplecza jest wyborczym pewniakiem – to powszechna opinia, choć pochodzi on ze Świdnika i tam mieszka. Dla rodowitych lublinian to spora wada, a dla przeciwników politycznych – argument przeciwko jego kandydaturze. Żuk jest ekonomistą, wykłada na UMCS, przez lata kierował delegaturą resortu przekształceń własnościowych w Lublinie, był wiceministrem skarbu. Dobrze mu się współpracuje z obecnym ministrem Włodzimierzem Karpińskim, zresztą szefem regionalnych struktur PO na Lubelszczyźnie. Karierę polityczną zaczynał w 1989 r. w Komitecie Obywatelskim, przez wiele lat związany był z kopalnią Bogdanka (to kolejny okołolubelski cud – najlepsza, dochodowa kopalnia w Polsce).

Start Żuka w wyborach na prezydenta miasta nie był przypadkowy, wcześniej (2009 r.) został wiceprezydentem, aby przyjrzeć się miejskim sprawom, pokazać się. No i się pokazał. W dzielnicach, w rozmowach z ludźmi, we współpracy z organizacjami społecznymi.

 

Licznik długu i oponenci

Trzecie miejsce w rankingu prezydentów polskich miast przyznano Żukowi za bardzo konkretne dokonania. Za przyspieszenie prac przy budowie trasy S17 do Warszawy (m.in. dzięki bardzo dobrej współpracy z urzędem marszałkowskim, którym kierował Krzysztof Hetman, dziś eurodeputowany PSL), budowę obwodnicy, za ukończenie lotniska w Lublinie czy zorganizowanie specjalnej strefy gospodarczej z prawdziwego zdarzenia, bo wcześniej strefa była, tylko inwestorów brakowało.

Żuk postawił na gospodarczy rozwój miasta, inwestycje za jego czasów przekroczyły 2 mld zł. Jest już stadion, gra Teatr Stary, jest Centrum Kultury, zmieniły się nawierzchnie ulic, odnowiono Stare Miasto. Są i sprawy, które się nie udały, jak przebudowa placu Litewskiego, jedna z ważnych obietnic. Brakuje na to 60 mln zł, ale projekt jest. – Potrzeba nam inwestycji za kolejne 2 mld zł i powiem, że Lublin ma nie tylko fundamenty, ale też cały dom jest już zbudowany – to przesłanie wyborcze Żuka.

Oponenci i przeciwnicy polityczni mówią, że zaległości w mieście i marazm były takie, iż nowy prezydent był skazany na sukces. Ponadto, że Żuk jest mistrzem piaru, takim sztukmistrzem, nawet nie z Lublina, lecz ze Świdnika.

Miejscowi dziennikarze zauważają, że kiedy Żuk został prezydentem, ożywiło się także miejscowe życie polityczne. Głównie opozycyjne. Jego poprzednicy byli słabi, a atakowanie ich banalnie proste. Teraz trzeba się bardziej wysilić. Przeciwnicy przychodzą więc na sesje Rady Miasta z antyprezydenckimi transparentami, kleją plakaty na przystankach, że prezydent jest pederastą (co wydaje się skrajnym wyrazem opozycyjnej bezradności), zainstalowano też internetowy licznik długu, bo prezydent, inwestując, zadłuża miasto.

Najlepszą jednak wizytówką sukcesu prezydenta Lublina są gorączkowe poszukiwania kontrkandydatów w wyborach. Zgłoszeń było już sporo, ale pretendenci szybko się wycofują, bo nikt nie chce przegrać.

Wielki zawód sprawiła swoim potencjalnym wyborcom Lubelska Lewica Razem (to jedyne miejsce, gdzie SLD i Ruch Palikota połączyli siły), ale prawie pewny kandydat Adam Kalbarczyk zrezygnował, o czym działacze dowiedzieli się z mediów i uznali to za spory afront. Kondycję zjednoczonej lubelskiej lewicy trudno więc ocenić.

PiS od dawna szuka bardzo intensywnie i najprawdopodobniej postawiło wreszcie na Grzegorza Muszyńskiego, byłego szefa portu lotniczego, kiedyś związanego z PO. Nie ma jednak jeszcze ostatecznej decyzji prezesa partii, czy kandydat z biznesową przeszłością jest dla PiS dobry. Na razie jedynym pewnym kontrkandydatem Żuka jest Marian Kowalski związany z Obozem Narodowo-Radykalnym, który startuje zawsze i stanowi pewną atrakcję, bo ubiera się w stroje zdobione trupimi czaszkami. Jego zwolennicy są jednak mało zabawni. 1 października skutecznie zakłócili debatę kandydatów na prezydenta zorganizowaną w Lublinie przez radio TOK FM, bo Kowalski nie został zaproszony. Na debatę wtargnęli, ale do lubelskiej polityki chyba jeszcze nie.

Polityka 41.2014 (2979) z dnia 07.10.2014; Portrety miast: Lublin; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Sztukmistrz w mieście cudów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama