Podatek od dochodów kapitałowych (zwany w Polsce potocznie podatkiem Belki od nazwiska ministra finansów, który go firmował) to ulubiony temat polityków opozycji podczas kampanii wyborczej. Od wprowadzenia podatku w 2002 r. (zrobił to rząd Leszka Millera) złożono już wiele deklaracji jego likwidacji albo przynajmniej ograniczenia. W 2005 r. solidarnie obiecywali to politycy PO i PiS, szykując się do wspólnego rządzenia. Dwa lata później Platforma i PSL zarzekały się, że zrobią to, o czym PiS zapomniał.
Jeszcze w 2008 r. wielu polityków, na czele z byłym szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim i Hanną Gronkiewicz-Waltz, przekonywało, że podatek Belki musi być zniesiony. Ale już wtedy minister finansów okazał się silniejszy.
Biorąc pod uwagę stan publicznych finansów, planowany olbrzymi deficyt w 2010 r. i konieczność szukania kolejnych źródeł dochodów, podatkowi Belki przez najbliższe kilka lat z pewnością nic nie zagraża. Został wprowadzony jako odpowiedź na słynną dziurę budżetową byłego ministra finansów Jarosława Bauca (powstałą za rządów AWS), a teraz będzie łatał dziurę Rostowskiego.
Oczywiście podatek Belki nie uratuje budżetu, ale stanowi pewny punkt dochodów państwa. W 2002 r. zasilił publiczną kasę kwotą 800 mln zł, a w ubiegłym roku dał już ponad 4 mld zł. Według danych Ministerstwa Finansów, przez pierwszych osiem miesięcy bieżącego roku dzięki temu podatkowi zebrano 2,8 mld zł.
Na początku dotyczył on tylko odsetek z rachunków bankowych, zysków z obligacji i funduszy inwestycyjnych. W 2004 r. został rozszerzony na zarobki ze sprzedaży akcji na giełdzie. Dzięki takiej konstrukcji podatek Belki z punktu widzenia budżetu jest jeszcze bardziej atrakcyjny. Przynosi spore pieniądze, zarówno gdy Polacy uciekają w bezpieczne lokaty i obligacje, jak i wtedy, gdy sporo zarabiają na akcjach dzięki wzrostom na giełdzie.