Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Nie strzelać do emeryta

Dla pokolenia dzisiejszych 30-latków jesień życia nad morzem pozostanie zapewne wizją jedynie z reklamy. Dla pokolenia dzisiejszych 30-latków jesień życia nad morzem pozostanie zapewne wizją jedynie z reklamy. Piotr Stasiak / Polityka.pl
Minister Michał Boni zapowiedział, że rząd wycofa się z planów odebrania części naszych składek OFE. I bardzo dobrze, bo byłby to początek końca reformy emerytalnej.

Mechanizm finansowania emerytur z pozoru wygląda na dość oczywisty. Odprowadzamy na konto nasze składki, a w zamian w przyszłości uzyskamy świadczenie. I to wszystko jedno, czy składki te trafią do państwowego ZUS, czy do prywatnych OFE. Kiedyś, przed rokiem 1999, cała nasza składka szła do ZUS, który wypłacał również całość emerytur. Oczywiście wiadomo było, że ZUS uzyskane od nas pieniądze wykorzystywał na bieżące wypłaty dla obecnych emerytów, a nasze emerytury miał zamiar wypłacać ze składek uzyskanych od osób, które będą pracować wówczas, gdy to my staniemy się emerytami. Słowem, mieliśmy do czynienia z systemem, w którym wprawdzie nasze składki były przejadane, ale jednocześnie ZUS gwarantował, że pieniądze potrzebne dla nas ściągnie w przyszłości od innych. Wszystko to funkcjonowało ładnie do czasu, gdy liczba pracujących rosła szybciej od liczby emerytów. Była to jednak swoista finansowa piramida, która musiałaby się zawalić w momencie, gdyby to emerytów zaczęło przybywać więcej niż pracujących. A tak właśnie stało się wówczas, gdy polskie społeczeństwo zaczęło się starzeć.

W związku z tym w 1999 r. wprowadzono reformę. Z całej naszej składki emerytalnej, wynoszącej 19,5 proc. płacy brutto, ponad jedną trzecią (7,3 proc.) ZUS miał przekazywać do OFE. Według założeń reformy, OFE miały działać w sposób zupełnie inny niż ZUS. Są firmami zarządzanymi prywatnie, których zadaniem nie jest wypłacanie świadczeń dla obecnych emerytów, ale inwestowanie wpłacanej składki. Z odłożonych pieniędzy, powiększonych o wypracowane przez OFE zyski, miały być dopiero w przyszłości wypłacane emerytury. Rzecz wyglądała solidnie i wiarygodnie, w związku z czym bardzo się wszystkim Polakom spodobała. Wizja własnego konta, z którego nikt nie może zabrać naszych pieniędzy, była bardziej kusząca niż obietnice ciągle krytykowanego ZUS.

W minionym tygodniu ministrowie pracy i finansów zaskoczyli nas jednak czyniąc kolejną woltę: zaproponowali, aby ową przekazywaną przez ZUS do OFE część składki radykalnie zmniejszyć (z 7,3 proc. do 3 proc. płacy brutto). Innymi słowy, nie odwoływać wprawdzie całej reformy emerytalnej, ale mocno ograniczyć jej zasięg, w znacznej mierze przywracając stary system.

Finansowanie systemu emerytalnego tylko na pozór wygląda jednak na rzecz prostą. W rzeczywistości jest to problem tak skomplikowany z ekonomicznego punktu widzenia, że z której strony spojrzeć na rządową propozycję, można odnieść inne wrażenie co do jej skutków. Na pierwszy rzut oka to, co mówią zgodnie ministrowie finansów oraz pracy, brzmi rozsądnie. Minister pracy odwołuje się przede wszystkim do rozczarowania Polaków funkcjonowaniem reformy emerytalnej. Dziesięć lat temu OFE kaptowały sobie członków bez żadnego umiaru i żenady epatując obietnicami zapewnienia „złotej jesieni życia”. Było to w najlepszym razie dowodem dużej niewiedzy, a w najgorszym świadomego oszukiwania przyszłych klientów.

Nie wdając się w szczegóły, raz jeszcze napiszę, że o wysokości wypłacanych w przyszłości emerytur zadecyduje w Polsce to, jak wielu ludzi będzie pracować i jak wydajna będzie to praca. Niezależnie od tego, czy wprowadzimy sobie system indywidualnych kont, czy wrzucimy wszystko do jednego worka, jeśli Polacy będą nadal chcieli masowo przechodzić na emeryturę przed sześćdziesiątką i nie zgodzą się na przesunięcie wieku emerytalnego, a jednocześnie nie będą chcieli uzupełniać emerytur z ZUS i OFE dużymi dobrowolnymi oszczędnościami w III filarze – emerytury będą niskie.

Zmiana systemu emerytalnego nie rozwiąże problemu starzenia się społeczeństwa. Celem reformy emerytalnej nie było wcale cudowne rozmnożenie pieniędzy i wzrost emerytur, ale właśnie pokazanie czarno na białym, że jeśli ludzie chcą godziwego życia na emeryturze, muszą pracować dłużej i więcej oszczędzać. Z czasem prawda ta zaczęła wychodzić na jaw, a rozziew między ową prawdą a obietnicami OFE spowodował w kraju powszechne oburzenie. Najłatwiej było oczywiście wytłumaczyć sobie to rozczarowanie w prosty sposób: widocznie OFE ukradły część pieniędzy, zawyżając swoje opłaty za zarządzanie naszymi oszczędnościami. I w taki mniej więcej ton uderzyła pani minister pracy tłumacząc, że najlepszym rozwiązaniem jest powrót do starych, sprawdzonych rozwiązań. Bo przecież oddawanie składek do ZUS nic nie kosztuje, więc emeryci dostaną wyższe emerytury.

Z kolei minister finansów posłużył się inną argumentacją. Ponieważ ZUS zbiera mniej składek, niż potrzebuje na wypłatę emerytur, całą brakującą kwotę musi dołożyć budżet. Jeśli więc ZUS przekazuje OFE kilkanaście miliardów złotych składek, dokładnie o tę samą sumę zwiększa się deficyt budżetowy, a w ślad za tym dług publiczny. Jednocześnie OFE inwestują nasze składki głównie kupując obligacje rządowe, czyli udzielając pożyczki rządowi. To bzdura, stwierdził minister. Przecież pieniądze budżetowe możemy od razu przekazać za pośrednictwem ZUS emerytom. Po co jedną ręką przekazywać OFE część składek, a drugą zaciągać na ten cel dług? Zwłaszcza że (jak słusznie zauważyła pani minister pracy) OFE naliczą sobie jeszcze dodatkowo od tej jałowej czynności wynagrodzenie, skutkiem czego emerytury będą niższe.

Słowem, na pierwszy rzut oka argumentacja obojga ministrów wygląda sensownie. Dzięki zmianie emeryci dostaną wyższe emerytury, rząd będzie miał mniejszy deficyt i dług, a jedynym poszkodowanym będą OFE, które stracą część dochodu za zarządzanie aktywami (skądinąd zbyt wysokiego).

Jeśli jednak rzucimy okiem na problem po raz drugi, od nieco innej strony, zmiana okaże się nie tak korzystna, jak przekonują ministrowie. Przede wszystkim, gdyby doprowadzić ich rozumowanie do końca, można by zadać pytanie: to dlaczego w ogóle zachowywać OFE, skoro płyną stąd same koszty i kłopoty? Przypomnę jeszcze raz, że celem reformy emerytalnej nie było to, by cudownie rozmnożyć pieniądze na emerytury, ale by stworzyć jasne i klarowne mechanizmy, które spowodują, że zaczniemy wszyscy podejmować racjonalne decyzje.

Otóż jednym z kluczowych elementów reformy było zmuszenie ZUS do tego, by nie przejadał całych naszych składek (tzn. nie wydawał wszystkiego na wypłatę bieżących emerytur), ale by przekazywał je do OFE w celu zainwestowania. ZUS wprawdzie też zapisuje nasze oszczędności na indywidualnych kontach (tak jak OFE), ale jest to tylko pieniądz wirtualny. Dlaczego? Bo zostaje w całości wydany na inne cele niż nasze emerytury. Nasze indywidualne konta w OFE, niezależnie od tego, jak niezadowoleni możemy być z niższych od oczekiwań stóp zwrotu, poważnie różnią się od kont w ZUS. Przedstawiają rzeczywiście istniejące pieniądze, a ściślej rzecz biorąc zakupione za nie aktywa finansowe. Już dwa wieki temu Immanuel Kant zauważył, że między stu talarami, które mamy w kieszeni, a stu talarami, które sobie wyobrazimy, jest tylko jedna, ale istotna różnica: te pierwsze rzeczywiście istnieją, te drugie nie. Podobnie jest z naszymi oszczędnościami w OFE i ZUS: te pierwsze istnieją i wiadomo, że będzie z czego wypłacić nasze emerytury, a te drugie są jedynie obietnicą zapisaną na papierze. Bo co stanie się w sytuacji, gdyby kiedyś okazało się, że ZUS i stojący za nim rząd po prostu nie mają dość pieniędzy?

Pełne bankructwo systemu emerytalnego i odmowa wypłaty obiecanych świadczeń jest mało prawdopodobna, ale wycofanie się z części obietnic i zmniejszenie emerytur – jak najbardziej. I tego właśnie scenariusza boją się ci ekonomiści, którzy krytykują propozycje rządowe, nazywając je ogromnym krokiem w stronę demontażu reformy emerytalnej. Bo tak naprawdę, na drugi rzut oka, cała operacja polega na tym, że zamiast pozwalać OFE inwestować nasze składki, rząd chce za pośrednictwem ZUS po prostu je dziś zabrać, zmniejszając w ten sposób deficyt budżetowy.

No dobrze, ale możemy spróbować „trzeciego rzutu okiem”, patrząc na problem od jeszcze innej strony. Otóż pamiętajmy, że argument o tym, że ZUS składki przejada, a OFE je inwestują, brzmi bardzo dobrze tylko do czasu, kiedy zadamy sobie pytanie: a w co właściwie inwestują nasz emerytalny kapitał OFE? W większości nie są to ani akcje przedsiębiorstw, ani nieruchomości, ani inne pracujące w gospodarce i wytwarzające zysk aktywa, lecz po prostu obligacje rządowe. A skoro tak, to różnica pomiędzy stanem naszego konta emerytalnego zapisanym w ZUS a wspartym zasobem obligacji stanem naszego konta emerytalnego w OFE nie jest aż tak wielka, jak się może początkowo wydawać. W obu przypadkach nasza emerytura zależy bowiem od obietnicy państwa, że spłaci swoje długi – czy to w formie zobowiązań emerytalnych, czy papierowych obligacji. Jeśli państwu groziłoby bankructwo, zawsze może poradzić sobie ze spłatą długów dopuszczając do wybuchu inflacji, który zje znaczną część realnej wartości obligacji. A tym samym zje również część realnej wartości kapitału, który mamy zgromadzony w OFE. Innymi słowy, różnica między „bezpiecznymi” środkami w OFE a „wirtualnymi” w ZUS nie jest aż tak wielka, jak się pozornie wydaje.

Ale mimo wszystko, nawet po uwzględnieniu tego faktu, pomysł dwojga ministrów z częściowym odwróceniem reformy emerytalnej jest bardzo zły. Jak pisałem, celem reformy było wymuszenie odpowiednich zachowań, również ze strony rządu. Dług emerytalny w systemie takim, jaki obowiązuje w ZUS, narasta w sposób niezauważalny i ukryty. W systemie nowym (w części związanej z OFE) dług narasta w sposób jawny, bo rząd musi wypuścić obligacje, aby pokryć deficyt środków ZUS związany z przekazaniem składek. I o to właśnie chodziło w reformie; aby wszyscy widzieli, jak dług narasta, a rząd musiał podjąć działania dla powstrzymania tego procesu, zanim dług przekroczy granice bezpieczeństwa.

Każdy ekonomista zgodzi się, że dług jawny jest lepszym rozwiązaniem od długu ukrytego – choć każdy populistyczny polityk będzie zawsze optować za długiem ukrytym, który można chwilowo zamieść pod dywan, nie przejmując się konsekwencjami za kilka lat. Ujawnienie w wyniku reformy długu emerytalnego miało spowodować, że w sytuacji nadmiernego wzrostu zadłużenia rząd będzie musiał zredukować deficyt budżetowy. Kiedy jednak przyszedł pierwszy poważny tego rodzaju test, natychmiast pojawiła się propozycja, by dług emerytalny po prostu na nowo ukryć. Dla budżetu byłoby to dziś na pewno rozwiązanie korzystniejsze. Dla nas wszystkich, na dłuższą metę, bardzo złe.

Polityka 46.2009 (2731) z dnia 14.11.2009; Temat tygodnia; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną