Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Zaufanie do odkupienia

ESEJ: O zaufaniu w ekonomii

Wall Street  - tu organizuje się miliardowe transakcje. Wall Street - tu organizuje się miliardowe transakcje. Gastr0naut / Flickr CC by SA
Czasy takie, że z problemami chodzimy do psychologa. Co mógłby on powiedzieć ekonomiście, finansiście, przedsiębiorcy?
Siedziba nowojorskiej giełdy.wilhelmja/Flickr CC by SA Siedziba nowojorskiej giełdy.

I

Przewalający się przez globalną gospodarkę kryzys skłonił wielu analityków do pytania, na ile i w jaki sposób ludzka psychologia wpływa na procesy ekonomiczne. Bo to, że wpływa, wydaje się niewątpliwe. Zwykle jednak traktowana jest jako pewnego rodzaju czynnik dodatkowy, humanistyczny akcent zmiękczający nieco twarde i niezmienne prawa mechanicznej ekonomii.

Jednak to, o czym mówi psychologia, wcale nie jest miękkie i delikatne. A tym bardziej nie jest żadnym dodatkiem. Czasem indywidualne, kierowane fundamentalnymi emocjami zachowania ludzi sumują się, tworzą wielkie fale i prądy, które decydują o przebiegu gospodarczych zdarzeń. Czasem wznoszą one, a czasem podmywają potęgę instytucji, korporacji, a nawet państw. Z tego rodzaju sytuacją mieliśmy niedawno do czynienia.

Kryzys, którego nadal doświadczamy, wielokrotnie określany był jako kryzys zaufania. Czy sens tego stwierdzenia polega po prostu na tym, że kilku chciwych bankowców nadużyło zaufania milionów ludzi, którzy powierzyli im swoje oszczędności? Nie. Takie rozumowanie wskazywałoby właśnie na „protekcjonalny” stosunek do psychologicznych uwarunkowań ekonomii. Mówi ono bowiem coś takiego: gdyby ci bankierzy prawidłowo odgrywali swoją rolę, nic złego by się nie zdarzyło. Ale człowiek jest słaby i skłonny do grzechu, a ponieważ bankierzy zgrzeszyli, to mechanizm się zaciął...

Ale to nie jest takie proste. W ostatnim bowiem „kryzysie zaufania” chodzi o zupełnie inną rolę zaufania w gospodarce.

II

Czego potrzeba, by powierzyć komuś coś wartościowego? Trzeba mu zaufać. A żeby powierzyć coś, czego utrata byłaby nieodwracalna, dorobek całego życia? Trzeba obdarzyć go wielkim zaufaniem. A jeśli nie chodzi o dorobek jednego ludzkiego życia, ale o owoce wysiłku całej generacji? O lata i dziesięciolecia trudu milionów ludzi, zamienione w aktywa? Co jest warunkiem, pozwalającym powierzyć komuś coś aż tak cennego? Wydawałoby się, jeszcze więcej zaufania. Nie jest to jednak takie proste. Często bowiem zaufanie staje się w takiej sytuacji wymuszone, jest zaufaniem przypartego do muru, przerażonego, działającego pod presją konieczności.

Nasze myślenie ma tendencję do prostej ekstrapolacji: w miarę tego, jak rośnie wartość dobra powierzanego, rosnąć też musi dobrowolnie ofiarowywane zaufanie. W końcu, jeśli zaufania byśmy nie mieli, to byśmy dobra nie powierzali, tylko trzymali je w jakiejś komodzie. Ale jest inaczej, pewne dobra przygniatają swoim ciężarem, zbyt cenne, by móc pozostać w naszych rękach, zmuszają do tego, by powierzyć je innym.

Zbyt często przyjmuje się jeden podstawowy schemat sytuacji ufności; zaufanie jest w nim darem, który można po prostu dać albo nie dać. Obdarzający zaufaniem jest, w fundamentalnym sensie, wolny wobec tego wyboru. Istnieją ograniczenia tej wolności związane z tradycją kulturową albo historią danego podmiotu, ale ograniczają one coś, co jest z istoty wolną wolą: zaufać albo nie zaufać. Oczywiście szczodrzej ofiarowując zaufanie osiągamy liczne korzyści, czy to natury ekonomicznej, czy społecznej; jednak jeśli ograniczymy naszą ufność, to najwyżej dotknie nas utrata owych korzyści, będziemy sobie spokojnie tkwić w naszym zaścianku nieufności, i tyle.

Bywa jednak zupełnie inaczej. Czasem istnienie, życie człowieka wisi tylko na nitce zaufania. Czasem podmiot wie, że albo powierzy się innemu, albo wszystko co ma, łącznie z jego własnym istnieniem, zniknie. Czasem jest pod ścianą i przerażonym wzrokiem szuka tego, kto zechce przyjąć ciężar jego życia.

Sądzę zresztą, że tak jest zazwyczaj. To przeczute zostało przez klasyków filozofii politycznej, kiedy sądzili, że władcy ufamy ze strachu o nasze życie. Tak jest zazwyczaj i tak oczywiście było w owym pogodnym dziesięcioleciu kończącym ubiegły wiek, nawet jeśli niektórym wydawało się, że było inaczej.

III

Już mniej więcej dziesięć lat temu było wiadomo, że Ameryka zbyt wiele pożycza od reszty świata. Co bardziej przenikliwi ekonomiści opisywali mechanizm wielkiego kredytu, który amerykańskiej gospodarce pozwalał latami żyć ponad stan. A wraz z nią, dodajmy samokrytycznie, rozpieszczanej przez nią Europie. Dzisiaj, kiedy kryzys finansowy, „większy od tego z lat trzydziestych”, naruszył różne iluzje, a przede wszystkim poczucie niezmiennego dobrobytu i bezpieczeństwa, to spostrzeżenie rzadko wraca w analizach. A przecież jest związek pomiędzy tamtejszym ślepym przymusem pożyczania a dzisiejszym „kryzysem ufności”. Brak wzajemnego zaufania ekonomicznych podmiotów podminował gotowość do udzielania sobie przez nie pożyczek. I tak dalej, i tak dalej...

Ale właściwie dlaczego wszyscy pożyczali Ameryce? Bo jej ufali. To jedna strona medalu. Wprowadźmy jednak do tych rozważań poruszony wyżej wątek, to znaczy kwestię przymusu. Konieczności. Braku wyboru. Siły, która stukrotnie wzmacniała potencjalną gotowość do „zaufania”.

Jak wiadomo Chiny są producentem wszystkiego. Ta produkcja odbywa się w tysiącach fabryk, gdzie w półniewolniczych warunkach pracują ogromne masy wyrobników. Możliwe to jest między innymi dlatego, że wieś chińska jest rezerwuarem ludzi „nielegalnych”, urodzonych bez pozwolenia, a więc praktycznie pozbawionych praw obywatelskich. Rodzina chińska, jak wiadomo, musi się ubiegać o pozwolenie na urodzenie dziecka. Jeśli pojawi się nadliczbowe potomstwo, to formalnie po prostu go nie ma. W tym miliardowym społeczeństwie, które bieda i reżim polityczny i tak zmuszają do nieproporcjonalnego wysiłku ekonomicznego, istnieje więc ogromna podklasa, której praca nie kosztuje prawie nic. Ale owoce tej pracy – zabawki, ubranka, gadżety – sprzedawane są w całym świecie za zupełnie rzeczywiste pieniądze. Te pieniądze płyną stałym strumieniem do dysponentów gospodarki chińskiej. Ale zdolność do ich absorpcji jest ograniczona. Bez przerwy rośnie góra dolarów.

Ten mechanizm nie dotyczy tylko Chin. On dotyczy wszystkich gwałtownie rozwijających się krajów dawnego Trzeciego Świata, świata biedy, która pędzi za oddalającym się światem bogactwa. Góry pieniędzy rosły w Indiach, w Indonezji i Brazylii, w krajach eksportujących surowce energetyczne jak Rosja czy Arabia Saudyjska. Te góry pieniędzy były przerażające. Rzucały cień na politycznych dysponentów władzy ekonomicznej, zmuszały do pytania: co z tym robić?
Pieniądze bowiem nie mogą sobie tak po prostu leżeć. Pieniądze są przepływem, zatrzymane stają się nicością, która wsysa tych, którzy nimi dysponują. Tezauryzacja, zamiana ich na jakieś kruszce i trzymanie w ukrytych skarbcach, była dobra dla królów epoki feudalnej. Dziś nadwyżki pieniądza trzeba długofalowo inwestować.

Chińscy władcy i wszelcy im podobni stawali więc i stają przed wyborem, w co te góry pieniędzy inwestować. Powtórzmy raz jeszcze; to nie jest swobodna decyzja: albo zainwestuję, albo nie... To sytuacja bezwzględnego przymusu, gdzie jakiś wysoki urzędnik odpowiedzialny za te kupy pieniędzy i wszyscy mu podlegli drżą na myśl o spojrzeniu odpowiedniego sekretarza biura politycznego i o pytaniu, które temu spojrzeniu nieuchronnie będzie towarzyszyć: A jak tam, towarzysze, z wykorzystaniem naszych nadwyżek eksportowych? – I o tym, że nieprawidłowa odpowiedź wykorzystana zostanie przez setki ostrzących sobie zęby rywali, by zepchnąć delikwenta w otchłań, na powstanie której sam pozwolił.

Co więc mogą zrobić z ową górą pieniędzy? Mogą budować nowe fabryki, drogi, zapory, wieżowce... Oczywiście, robią to; ale to nic, wszystko mało, zdolność absorpcji kapitału przez rodzimą gospodarkę zbyt słaba, kupa dolarów rośnie szybciej, niż ją się wydaje. Mogliby więc podnieść płace robotników. Ale to akurat oznaczałoby strzelenie sobie w stopę. Bo przecież cała maszyna oparta jest na tym, że chiński robotnik pracuje prawie za nic... Nie, taki postulat postawić mogliby tylko jacyś, nie przymierzając, komuniści. To znaczy – to chińscy przywódcy są komunistami, więc już naprawdę nie wiadomo, kto miałby te postulaty formułować.

Radośni chińscy robotnicy na plakacie propagandowym...moon angel/Flickr CC by SARadośni chińscy robotnicy na plakacie propagandowym...
... rzeczywistość bywa mniej radosna.bobu/Flickr CC by SA... rzeczywistość bywa mniej radosna.

Tak czy inaczej, w Chinach nie ma gdzie upchnąć gór pieniędzy, które stale rosną. Podobnie jak nie było gdzie ich upchnąć w Rosji, gdy sprzedawała ropę po sto kilkadziesiąt dolarów za baryłkę, podobnie z Arabią Saudyjską...

Choć tak w ogóle to go przecież nienawidzą jak psa. Jak lud Han nienawidzi upiorów zza morza, jak ludzie Ummy niewiernego, jak spadkobiercy Bizancjum – łacinników.

Paradoksalnie, zaufanie do Ameryki opiera się na głębokiej mieszaninie fascynacji, niechęci, zazdrości i bezradności. Z akcentem na niechęć i bezradność. Kto bowiem jest naprawdę godny zaufania? Tam gdzie rządzi siła, naprawdę godny zaufania jest ten, którego nie mogę zniszczyć, jakkolwiek bardzo bym chciał. Chińczyk wiedział, jak kruchy jest Ruski. Ruski wiedział, że Chiny za chwilę mogą zadrżeć. Wszyscy wiedzieli, że islamskie reżimy i królestwa to beczki prochu. A ta cholerna Ameryka wydawała się niezniszczalna. Więc tylko jej można było powierzyć najcenniejsze. Tak cenne, że parzące dłonie. Góry pieniędzy.

V

Trzeba zwrócić uwagę, że owo wymuszone zaufanie, o którym mówimy, jest zaufaniem do wyobrażeń. Z perspektywy reszty świata Ameryka lat dziewięćdziesiątych to przede wszystkim ciąg pozornie niezniszczalnych wyobrażeń. Jej banki, Chase Manhattan, Salomon Brothers i Citi, jej potęga militarna, floty ponumerowane od jednego do dziesięciu i samoloty na F, jej miasta z drapaczami: WTC i Sears Tower, jej komputery i teledyski, i filmy, filmy, filmy, które to wszystko opowiadały ludziom na całym świecie; wszystko to, patrząc z zewnątrz, były znaki, symbole budzące poczucie bezpieczeństwa przez to, że powszechnie znane, uniwersalne, nienaruszalne. Kto musiał powierzyć wielkie dobra, kto szukał powiernika, zwracał się właśnie ku nim. Miast zaufać sąsiadowi, z którym wiadomo, jak jest, albo komuś nieznanemu, o którym nic nie wiadomo, powierzał więc właśnie owym symbolom pewności. Zaufanie bowiem nie jest zaufaniem do ludzi po prostu, jest zaufaniem do symboli i znaków, oznaczających ten aspekt człowieczeństwa, który wiąże się z trwałością w czasie, z pewnością i niezmiennością.

Amerykański emitent obligacji, który sprzedawał je chińskim czy arabskim decydentom, pozwalając pozbyć się gór pieniędzy, nie był więc tak naprawdę traktowany jak człowiek, w całej pełni złożoności tej istoty. Był dla nich symbolem jedynego stabilnego porządku instytucjonalnego, który w przerażonej wyobraźni reprezentował „prawie wieczność”. W tej skali wymuszone zaufanie może dotyczyć tylko znaków i symboli. I oczywiście, znaki i symbole zyskują dzięki temu ogromną wartość, co więcej, zyskują ogromną władzę. To jeden z elementów nadal przytłaczającej resztę świata władzy Zachodu.

VI

Wydawałoby się, że wraz z momentem, w którym „gorący kartofel” miliardowych sum zalegających dysponentom pracy i bogactwa różnych biednych krajów przerzucony został w ręce amerykańskich emitentów obligacji, problem przestaje być palący. Ale nie, gdyż nawet w rękach rekina z Wall Street gorący kartofel pozostaje gorący. Trzeba go komuś podrzucić, a to znaczy, że olbrzymie pieniądze, które teraz leżą na kontach amerykańskich instytucji finansowych, trzeba komuś pożyczyć. Komu? Obywatelom. Przede wszystkim obywatelom USA, w drugiej kolejności innych krajów Zachodu. Trzeba namówić miliony ludzi, by brali te pieniądze w formie kredytów; a potem budowali domy, kupowali samochody, ciuchy, kształcili się, bawili... Stąd, jeśli Zygmunt Bauman mówi, że źródłem kryzysu była deregulacja polityki kredytowej, dopuszczona 20–30 lat temu przez neoliberalne rządy i połączona z nią „spuszczona z łańcucha” ludzka chęć użycia, to dodać do tego trzeba trzeci element, który jednak w istocie jest warunkiem dwóch poprzednich. Ten trzeci element to właśnie parcie ogromnych kup pieniędzy, które, przeniesione z reszty świata, musiały zostać gdzieś ulokowane.

Byk na Wall Street - symbol hossy.TheTruthAbout.../Flickr CC by SAByk na Wall Street - symbol hossy.

Lokowane były więc w podnoszeniu poziomu życia ludzi Zachodu. Ten poziom życia rósł dzięki powierzaniu owoców pracy milionów biednych: Chińczyków, Hindusów, Malajów, symbolom zaufania stworzonym przez Amerykę. Owoce tej pracy, w postaci gór pieniędzy, pozwalały nie przejmować się już regułami bezpieczeństwa banków, zasadami wyceny kredytów, niczym...

Oczywiście, kredyt hipoteczny hipotetycznie winien zostać spłacony. Po dwudziestu, trzydziestu latach pracownik jakiejś firmy z Cleveland powinien spłacić ów domek na przedmieściu, na który wreszcie, jak mu się wydawało, było go stać. W końcu o tym, że go stać, powiedział mu pracownik banku, który oceniał jego zdolność kredytową. I tak dalej w górę, od lokalnego banku do wielkich instytucji emitujących wspomniane obligacje. Sęk w tym, że co najmniej część z tych bankowców wiedziała, iż nie chodzi tu o własną zdolność wypracowania majątku – nawet przez całe życie – owego pracownika z Cleveland, tylko o pozbycie się „gorącego kartofla”, który temu człowiekowi trzeba wcisnąć. Dlatego Bauman może zauważyć, że przez ostatnie dwadzieścia lat banki odżegnywały się od dłużników spieszących ze zwrotem pieniędzy. Odżegnywały się, bo one pieniądze chciały lokować.

A skąd wiemy, że bankowcy wiedzieli? Domyślamy się po tym, że owi bankowcy wymyślili sprzedawanie ryzyka tych kredytów tym, którym narastały góry pieniędzy.

I tu dochodzimy do fascynującego tematu sekurytyzacji.

Po raz pierwszy tego trudnego pojęcia użył podobno w 1977 r. udzielający wywiadu dziennikarce pracownik firmy Salomon Brothers. Niedawno. Czym jest sekurytyzacja? Jak twierdzą ekonomiści, jest to sprzedawanie innym podmiotom części zysku z czegoś tam, ale razem z ryzykiem związanym z osiąganiem tego zysku. Jeżeli bankier udziela kredytu, to ponosi ryzyko, że zaciągający kredyt go nie spłaci. Otóż może sprzedać, za żywe pieniądze, komuś trzeciemu obietnicę, że jeśli kredytobiorca będzie spłacał swój dług, to on zyskiem podzieli się z tym trzecim. Ale jeśli kredytobiorca nagle przestanie spłacać, to pieniądze tego trzeciego przepadają. W ten sposób bankier znacznie zmniejsza swoje ryzyko, bo sprzedając obietnicę, pieniądze już dostał, zaś ryzyko ponosi ten trzeci; bo jeśli pożyczający mieszkaniec Cleve­land kredytu nie odda, to ten trzeci, który odkupił od bankiera obietnicę wraz z ryzykiem, przegra.
I to właśnie zdarzyło się w 2008 r.

Tym trzecim był w zasadzie cały świat, poza Ameryką. Szczególnie europejskie instytucje finansowe, trzymające na kontach ogromne sumy z funduszy emerytalnych europejskich, starzejących się obywateli, chętnie kupowały obietnice amerykańskich banków, takich jak właśnie ów Salomon Brothers albo niesławnej pamięci Lehman Brothers. Dziesiątki lat Europejczycy z zaufaniem powierzali znaczną część swoich, niemałych przecież, zarobków wielkim bankom i ich instytucjom emerytalnym. A te kupowały papiery oparte na amerykańskich pożyczkach hipotecznych, udzielanych „na nowe domy”, wraz z ryzykiem, że te pożyczki nie zostaną spłacone. Ale nie tylko Europejczycy weszli w tę grę. Owe obietnice na papierze kupowali z zamkniętymi oczami wspominani tu już chińscy, rosyjscy czy arabscy dysponenci bogactw. Bo pozwalały one pozbywać się parzących ich ręce, stale rosnących kup pieniędzy.

I znowu kupowali amerykańskie papiery, bo po pierwsze, Amerykanie je oferowali, a po drugie, wszyscy mówili sobie: No, kto jak kto, ale Lehman Brothers

nie zbankrutuje... Ufali sile i trwałości amerykańskich symboli porządku finansowego. Ufali, że nawet jeśliby coś było nie tak, to amerykańska władza polityczna nie pozwoli na niewypłacalność instytucji będących nośnikami owej pewności symbolicznej. W tej niezbyt odległej epoce zaufanie było potężną siłą, siłą, której rozmach był odwrotnie proporcjonalny do jej dzisiejszego ograniczenia.

VIII

Co więcej, finansiści, szczególnie amerykańscy, mówili wtedy, że możliwe są operacje finansowe bez ryzyka. Bez czyjego ryzyka, pytamy? Bez ich ryzyka. I z mniejszym ryzykiem ludzi Zachodu. Zaś z większym ryzykiem tych kilku miliardów mieszkańców biednych krajów, którzy i tak żyją w nędzy. Więc w pewnym sensie jest im wszystko jedno. Niezależnie od deklarowanych intencji twórców tego rodzaju instrumentów sekurytyzacja przenosiła ryzyko z bogatych na nieco biedniejszych i tych zupełnie biednych. I w ten sposób właśnie zadziałała.

Zgodnie z przewidywaniami mieszkaniec Cleveland przestał spłacać swój kredyt. Niektóre banki, jak Lehman Brothers, zbankrutowały. Amerykański rząd do tego dopuścił. Wszyscy zaczęli podejrzewać, że inni nie mają już kup pieniędzy, że zostały one wydane na domy, samochody, ciuchy i elektroniczne zabawki kupowane przez zachodnich konsumentów. Jeśli nawet inne banki dostały rządową pomoc, oznaczającą drukowanie pustych pieniędzy, to i tak wszystko zaczęło tracić wartość. Kupione kiedyś wraz z ryzykiem obietnice okazały się bez pokrycia. Ponieważ amerykańscy kredytobiorcy przestali spłacać kredyty, zgodnie z treścią umów sekurytyzacyjnych pieniądze, za które Europejczycy, Rosjanie, Chińczycy i wszyscy inni kupowali ryzyko – myśląc, że tak naprawdę nie ma ryzyka – przepadły. Nieludzki trud ludzi z Trzeciego Świata sfinansował kilkanaście lat prosperity Ameryki i innych krajów Zachodu. To tu bowiem pozostały dobra, które w okresie prosperity zbudowano i kupiono, oraz – last but not least – urocze wspomnienie dziesiątka lat niepowstrzymanej konsumpcji.

IX

No dobrze, ale jak amerykańscy bankierzy, którzy wiedzieli o tym, że mieszkańcy Cleveland i wielu innych miast nie są zdolni do spłaty kredytów, których im udzielono, mogli podejmować tego rodzaju ryzyko? Przecież, powtórzmy, wiedzieli, nie mogli nie wiedzieć!

Wall Street - centrum światowych finansów.zoonabar/Flickr CC by SAWall Street - centrum światowych finansów.

Dzisiaj często mówi się o zaślepiającej chęci zysku. O niemoralności i bezwstydzie. O rozpasaniu... i takie tam różne. Uprawia się moralizatorstwo w ekonomii, zapominając o amoralności ekonomii politycznej. To moralizatorstwo wydaje się być naiwne, w najgorszym sensie tego słowa, bo w swej naiwności powierzchowne. I miałkie.

Tak, amerykańscy finansiści zapewne dobrze wiedzieli, co robią. Nie mieli jednak zbyt dużego wyboru. Musieli pożyczać innym pieniądze, które wylewały się z ich sejfów. Wciskali więc pożyczki tym, co do których było oczywiste, że ich nie spłacą, a następnie sprzedawali ryzyko tych pożyczek tym, którzy musieli pozbyć się swoich gór pieniędzy, wyciśniętych z niewolniczej pracy ludzi i rabunkowej eksploatacji ziemi... Finansiści sprzedawali – drogo – ryzyko, by uzyskane miliardy znowu wciskać w postaci pożyczek. I tak da capo...

Na co liczyli? Może liczyli na to, że system oparty na iluzorycznym zaufaniu nie może jednak zawieść. Że działanie tej iluzji będzie wystarczające, by podtrzymywać krążenie w nieskończoność. Znaczyłoby to, że dali się omamić sile zaufania do własnych symboli. Naprawdę uwierzyli, że co, jak co, ale ich własne amerykańskie banki nie mogą upaść. Znaczyłoby to jednak, że pozwolili skapitulować krytycznemu rozumowi, przestali myśleć, wykonywali tylko mechaniczne gesty. Nawet zapadnięcie się WTC w otchłani ognia, wydarzenie najbardziej symboliczne z możliwych, nie było dla nich wystarczającym ostrzeżeniem.

Być może wielu przestało myśleć. Ale sądzić można, że nie wszyscy. Inni bowiem dokładnie wiedzieli, co się dzieje. Wiedzieli, że kiedyś ten kołowrót się zatnie, chociażby dlatego, że pewnego dnia mieszkaniec Cleveland przestanie spłacać kredyt. Ale to jeszcze nie był ten dzień. Tego dnia odsetki jeszcze spływały, a to znaczyło, że nadal można było kupować, sprzedawać, pożyczać, sekurytyzować, a wieczorem jechać do domu wielkim Land Cruiserem albo wciągać kokainę z modelkami w jakimś klubie. To jeszcze nie było dziś, to dawało jeszcze dwadzieścia cztery godziny, dobę wykradzioną pewności, że straszne musi nadejść. Ci nieco bardziej przenikliwi wiedzieli, że ni prawa, ni symbole nikogo nie ochronią przed upadkiem.

X

Najbardziej przenikliwi wiedzieli jednak jeszcze jedno: że gdy nagle wszystko się załamie, tak naprawdę nic się nie zmieni. Zdawali sobie sprawę, że ten iluzoryczny, nadmuchany balon musi pęknąć, ale jednocześnie domyślali się, że ostatecznie nie poniosą żadnych szczególnych konsekwencji tej katastrofy. I tego właśnie doświadczamy. Jeśli ikona lewicy Chantal Mouffe mówi, że kapitalizm wyjdzie z kryzysu wzmocniony, bo lewica nie ma żadnego projektu poza kapitalizmem, to trafia w sedno rzeczy.

Kolejka po jedzenie w czasie Wielkiego Kryzysu - fragment  pomnika F.D. Roosevelta w Waszyngtonie.Kevin Burkett/Flickr CC by SAKolejka po jedzenie w czasie Wielkiego Kryzysu - fragment pomnika F.D. Roosevelta w Waszyngtonie.

Ta pewność, że nic się nie zmieni, wynikała z tego, że wielki kryzys oznacza prawdziwe albo albo. Są możliwe tylko dwa wyjścia. Albo kryzys prowadzi do wojny, rewolucji i głębokiej zmiany układu sił, stosunków politycznych, a ostatecznie też stosunków władzy symbolicznej w świecie. Do tego doprowadził kryzys lat trzydziestych i wszystkie nieszczęścia, które nastąpiły po nim. Albo do wojny nie dochodzi i hegemon polityczny przerzuca koszty kryzysu na biednych, zachowując swoją potęgę symboliczną. I to dzieje się dzisiaj. Mimo wyklinania i rzucania butami, Ameryka i cały Zachód jest na razie politycznie, militarnie i symbolicznie wystarczająco potężny – a raczej wszyscy inni są zbyt słabi – by układ sił mógł się znacząco zmienić. Tak więc ostatecznie biedni, którzy i tak są w nędzy, stają się jeszcze biedniejsi. Średniozamożni nieco ubożeją. A bogaci? Co sobie poużywali, to ich!

Zachód jest tak potężny, bo do nikogo innego zaufania mieć nie można. Właśnie to poczucie, że nie ma nikogo innego, powoduje, że tak szybko zapomniano. Ameryce Busha, rzucając się w barakomanię. Bez zwględu na to, jak bardzo by jej nienawidzono, potęga Ameryki opiera się na zaufaniu, że wszyscy inni są gorsi. Być może zwolennicy Osamy bin Ladena tak nie myślą, ale kto ufa tym ostatnim?

Z przyczyn opisanych wyżej na Zachodzie wszyscy (tak, tak, nawet my, Polacy, zawsze niewinni...) korzystaliśmy przez wiele lat z tego, że finansiści robili to, co robili, i dziś byłoby hipokryzją udawać, że nas to nie dotyczy. A koszty, jakie teraz musimy zapłacić, nie są ani przesadnie wygórowane, ani takie znowu niesprawiedliwe. Te koszty są tym większe, im większy był stopień ślepego komfortu moralnego, pozornej niewiedzy o tym, skąd brał się gwałtowny wzrost dobrobytu tamtej epoki. Dlatego też Europejczycy, mistrzowie obłudy, ostatecznie zapłacą większy haracz niż Amerykanie.

Dlatego też, jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało, jest głęboka racjonalność w tym, że bankrutujące i ratowane za pieniądze podatników – to znaczy całego świata – banki wypłaciły swoim menedżerom milionowe premie. Oni bowiem słusznie postępowali, sprzedając ryzyko katastrofy, która nieuchronnie musiała nadejść. Nie mogli, nie powinni robić niczego innego, wszystko inne byłoby nieracjonalne. Zaś chińscy sekretarze, rosyjscy „siłowicy” i arabscy książęta nie mieli innego wyjścia, jak owo ryzyko kupować, płacąc życiem swoich poddanych i bogactwami swoich ziem. Inne działanie również nie byłoby racjonalne. Zaś my wszyscy, żyjący gdzieś pomiędzy, mogliśmy tylko zamykać oczy, ufać, że tak musi być i kupować te zabawki, tak tanie, że aż niewiarygodne...

Tak bowiem dzisiaj wygląda zaufanie. I to jest twarda istota psychologicznego problemu zaufania w ekonomii.

 

***

Esej Andrzeja Ledera pochodzi z "Niezbędnika Inteligenta PLUS - 10 najważniejszych pytań świata", specjalnej publikacji POLITYKI, która właśnie trafiła do sprzedaży. Można go kupić w dobrych punktach sprzedaży prasy i w sklepie internetowym www.skleppolityki.pl. Więcej informacji o naszej najnowszej publikacji specjalnej znajdą Państwo klikając w ten link. Zaś zamówienie w naszym sklepie internetowym można złożyć klikając w ten link.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną