Chętnych do udzielania odpowiedzi nie brakuje, jednak wśród ekonomistów i biznesmenów dawno już nie widziałem takiego zróżnicowania opinii, prognoz i nastrojów. Dominuje stan niepewności wynikający z niejasnych priorytetów ustalanych w najważniejszych międzynarodowych gremiach, kształtujących warunki rynkowej gry.
Politycy, nie bardzo wiedząc czego przede wszystkim chcą bronić, w ostatnich miesiącach wysyłają sprzeczne sygnały. Próbują wypracować jakąś wspólną strategię, ale idzie to jak po grudzie. Może i pierwsza fala kryzysu minęła, ale szok z nią związany – połączony z lekką bezradnością – na pewno nie.
To jasne, że w warunkach niepewności i niemal powszechnej dezorientacji świat będzie się rozwijał wolniej, a różne groźne zjawiska – narastać. Jednym z nich może być, ale na pewno nie musi, znana dobrze z lat 70. stagflacja. Połączenie gospodarczej stagnacji z wysoką inflacją przynajmniej części ekonomistów wydaje się dziś realnym zagrożeniem. Tym większym, że jest to rzeczywiście wyjątkowo paskudna mieszanka.
Brak wzrostu i powszechna drożyzna. Cóż może być gorszego? Przyczyn stagflacji ekonomiści upatrują najczęściej w tzw. szokach podażowych (np. gwałtowny i nieoczekiwany wzrost cen surowców, choćby ropy) lub w ekspansji pieniężnej banków centralnych i rządów. O tym pierwszym na razie trudno mówić. Ta druga przyczyna po części miała jednak już miejsce - podczas bezprecedensowej akcji ratowania światowego sektora finansowego. Na szczęście, przynajmniej na razie, nie wywołując katastrofy.
Również prognozy dotyczące tempa rozwoju PKB na najbliższe lata i wzrostu cen w wielu regionach nie sygnalizują nieszczęścia. Patrząc na to, co się dzieje w Chinach, w innych krajach Azji a nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie gospodarka stopniowo podnosi się z kolan, trudno uznać, że przykre zjawisko stagflacji mogłoby stać się powszechne. Świat się zmienia, a historia nie zawsze musi się powtarzać. Optymiści powiadają, że dzięki temu życie jest ciekawsze.