Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Z czego Polak żyje?

Kondycja finansowa Polaków

ines / BEW
Choć lubimy narzekać, statystycznie powodzi nam się coraz lepiej. Kto na ten dobrobyt najbardziej pracuje, kto najwięcej korzysta?
Polityka

Piotr Janeczek, prezes Stalproduktu, był najlepiej wynagradzanym szefem polskiej spółki giełdowej w 2008 r. W sumie w ciągu roku zarobił 7 mln 773 tys. zł, co daje ok. 647 tys. zł na miesiąc. Pozazdrościć. Czy miniony rok był dla niego równie udany, przekonamy się niebawem, gdy spółki giełdowe zaczną publikować raporty. Od kilku lat mają obowiązek informować, ile zarabiają ich prezesi i członkowie zarządów. Zapewne zarobki prezesa Janeczka w 2009 r. były nieco skromniejsze, bo część wynagrodzenia stanowi premia za wyniki, a ubiegły rok był dla polskiej gospodarki niełatwy.

Eksperci z międzynarodowej firmy doradczej Hay Group przeprowadzili niedawno w kilkuset polskich firmach badanie systemu wynagrodzeń kadry zarządzającej. Okazało się, że większość prezesów w 2009 r. dostała podwyżki płacy zasadniczej, ale wartość premii na skutek dekoniunktury skurczyła się. W sumie zarobili więc ok. 10 proc. mniej. Mimo to nie mają powodów do narzekań, bo polska kadra zarządzająca należy do finansowej arystokracji i to nie tylko w skali lokalnej.

Przeliczenie siły nabywczej zarobków naszej kadry sytuuje Polskę w międzynarodowym rankingu na 11 pozycji. Daleko w tyle są takie kraje jak USA (30 pozycja), Niemcy (36) czy Francja (47). Zdaniem Mirosławy Kowalczuk, eksperta działu badania wynagrodzeń Hay Group Polska, taka sytuacja to spadek po latach 90., kiedy rodząca się polska gospodarka rynkowa pilnie potrzebowała fachowców do zarządzania i była gotowa ich solidnie przepłacać. I tak już zostało do dzisiaj.

Polska na biegunach

W tym samym 2008 r., tak udanym dla prezesa Stalproduktu, minimum egzystencji, czyli kwota niezbędna dla zaspokojenia podstawowych potrzeb biologicznych, wahało się od 321 zł miesięcznie dla członka dwuosobowego gospodarstwa emerytów do 413 zł w przypadku jednej osoby dorosłej żyjącej samotnie. Kwotę taką, uznawaną za dolną granicę ubóstwa, wylicza systematycznie Instytut Pracy i Spraw Socjalnych (IPiSS) na podstawie cen koszyka elementarnych towarów i usług (głównie mieszkanie i żywność). Szacuje się, że ok. 2,5 mln Polaków nie osiąga nawet takich dochodów. Najczęściej są to rodziny wielodzietne, osoby bezrobotne, niepełnosprawne, słabo wykształcone, a także rolnicy. Jak sobie radzą? Z wielkim trudem – korzystając z pomocy społecznej, wsparcia organizacji charytatywnych, czasem zarabiając w szarej strefie.

Dwukrotnie więcej Polaków, a więc ok. 5 mln, osiąga dochody oscylujące wokół minimum socjalnego, określanego także jako najniższe wydatki konieczne dla prowadzenia godziwego życia. Wylicza się je w podobny sposób jak minimum egzystencji, ale zawiera ono większy zestaw towarów i usług – w tym pozycje obejmujące wydatki na transport, łączność, kulturę i rekreację, a także edukację, czyli elementy budżetu (nieobecne w koszyku egzystencjalnym), uważane za niezbędne dla zaspokojenia potrzeb społecznych. W grudniu 2009 r. IPiSS szacował najniższe minimum socjalne na 733 zł (to w przypadku członka dwuosobowego gospodarstwa emeryckiego), najwyższe zaś, 886 zł, dla samotnie żyjącej osoby dorosłej.

Wyliczenia takie sporządza się na potrzeby systemu opieki społecznej – od tych rachunków zależy, kto może oczekiwać pomocy państwa i jak dużej. Eksperci uprzedzają też, by nie traktować ich zbyt dosłownie, bo wyliczenia z konieczności mają wyraz monetarny, a tymczasem gospodarka osób najuboższych często ma charakter naturalny. Dotyczy to zwłaszcza rolników, stanowiących liczną grupę dotkniętych głębokim ubóstwem, którym utrzymanie zapewniają autarkiczne gospodarstwa rolne.

Przepaść dzieląca zarobki prezesa rekordzisty i budżety osób utrzymujących się poniżej poziomu egzystencji wyznaczają granice ekonomicznego terytorium, na którym żyją Polacy. Tymi skrajnościami żywią się populistyczni politycy i tabloidy, które starają się utrzymywać czytelników w słusznym gniewie za pomocą nieustannego mnożenia kontrastów. „Magazyn »Forbes« właśnie ogłosił nową listę najbogatszych Polaków. Okazuje się, że w czasie kryzysu wielu z nich pomnożyło swój majątek! O bogactwie osób z listy »Forbesa« może tylko pomarzyć Zbigniew Sochacki (77 l.), emeryt z Krakowa. Kiedyś brał na zakupy 60 zł i wychodził z pełną siatką. Dziś za te pieniądze kupi połowę” – czytamy w „Fakcie”, gdzie ze zdjęcia spogląda na nas z wyrzutem emeryt Sochacki i emerytka Lipska (62 l.) z Łodzi, której na życie musi wystarczyć 13 zł dziennie, bo dużo wydaje na leki, a chce także odłożyć na prezent dla wnuka.

Gini prawdę ci powie

Panuje przekonanie, że mamy w Polsce do czynienia z wyjątkowym rozwarstwieniem dochodów: wąska grupa społeczeństwa bogaci się nieprzyzwoicie, gdy reszta popada w biedę. To jednak mit. Polska pod względem rozwarstwienia dochodów jest krajem przeciętnym. Świadczy o tym wskaźnik Giniego, za pomocą którego dokonuje się pomiaru nierówności dochodowych. Skala rozciąga się od 0 (pełen egalitaryzm) do 100 (skrajne rozwarstwienie). Im wyższy wskaźnik, tym większe zagrożenie kraju zjawiskiem ubóstwa. Okazuje się, że średnia dla UE wynosi 30, zaś Polska ma wskaźnik 32.

Inną metodą pomiaru jest porównanie dochodów 20 proc. osób najzamożniejszych do dochodów takiej samej grupy najuboższych. Polska lokuje się dokładnie tam, gdzie przebiega średnia całej Unii – dochody najbogatszych są u nas 5,3 razy większe od najuboższych. Podobnie wygląda sytuacja, kiedy mierzymy poziom tzw. ubóstwa relatywnego, czyli liczby osób nieosiągających granicy, jaką wyznacza 60 proc. średniej dochodów w danym kraju. Okazuje się, że w Polsce jest to 17 proc. społeczeństwa – dokładnie tyle, ile średnio w całej UE. A liczba ta – co ważne – szybko maleje: w ciągu trzech lat skurczyła się aż o 4 proc.

Gorzej wypadamy jedynie wtedy, gdy w ramach Europejskiego Badania Dochodów i Warunków Życia mierzony jest wskaźnik deprywacji potrzeb, czyli poczucia dyskomfortu powodowanego niemożnością zaspokojenia z powodów finansowych przynajmniej trzech spośród dziewięciu potrzeb uznawanych w Unii Europejskiej za podstawowe.

W 2008 r. 63 proc. Polaków czuło się źle, nie mogąc sobie pozwolić na opłacenie tygodniowego wyjazdu wakacyjnego (średnia UE – 37 proc.), na zjedzenie co drugi dzień pełnowartościowego posiłku (z mięsem, rybą) nie stać było co piątego Polaka (UE – 11 proc.). Co piątemu nie wystarczało na ogrzewanie mieszkania (UE – 10 proc.), a prywatnego samochodu nie miało 17 proc. obywateli (UE – 9 proc.). Badacze podkreślają jednak, że jest to miernik bardzo subiektywny, co widać na przykładzie Polski: jednym z najmniej dotkniętych deprywacją potrzeb jest województwo podlaskie, należące do niezbyt zamożnych. Po prostu mieszkańcy tego regionu w mniejszym stopniu odczuwają dyskomfort psychiczny wynikający z braku zaspokojenia badanych potrzeb.

Podwojenie dochodów

Kurczenie się sfery ubóstwa potwierdza także najnowsza Diagnoza Społeczna 2009, szczegółowe badanie warunków i jakości życia polskich gospodarstw domowych prowadzone od dziesięciu lat przez zespół kierowany przez prof. Janusza Czapińskiego (POLITYKA) jest patronem medialnym Diagnozy). Ostatnie badanie wykazało, że 3,3 proc. polskich gospodarstw domowych żyje poniżej granicy ubóstwa, czyli o 4 proc. mniej niż w 2007 r. Ale subiektywne odczucie życia w ubóstwie pojawia się w co drugim gospodarstwie i wskaźnik ten nie maleje. Dlaczego? Bo szybciej rosną nasze aspiracje niż możliwości ich zaspokojenia.

Prof. Czapiński jest apostołem dobrej nowiny. Wbrew narodowej tendencji do narzekania, że jest źle, utrzymuje, że jest coraz lepiej. – W ciągu ostatnich 16 lat nastąpiło podwojenie dochodów gospodarstw domowych licząc w wielkościach realnych. Jesteśmy dwa razy bogatsi niż w latach 90. To bezprecedensowy awans ekonomiczny całego społeczeństwa – przekonuje prof. Czapiński, dodając, że mimo iż ostatnie badanie było prowadzone już w warunkach światowego kryzysu, to w polskich domach był on praktycznie nieodczuwalny. Poprawie uległa większość wskaźników dobrobytu materialnego, dobrostanu psychicznego, stanu zdrowia, spadło nasilenie stresu życiowego, wzrosło zadowolenie z większości ważnych dla obywateli spraw. Jedynym kryzysowym śladem był wyraźny spadek zaufania do instytucji finansowych.

Tajemnica zielonej wyspy

Produkt Krajowy Brutto (PKB) to odpowiednik dochodów gospodarstwa domowego, tylko w skali całego kraju: łączna wartość dóbr i usług wytworzonych w ciągu roku. Źródłem naszego PKB są głównie usługi (65,5 proc.) i przemysł (31,7 proc.). Rolnictwo ma wymiar niepozorny (2,8 proc.). W 2009 r. polska gospodarka urosła o 1,7 proc. Tak niewielki wzrost PKB dwa czy trzy lata temu mógłby martwić, dziś jednak jest powodem do dumy. W kryzysowych czasach staliśmy się europejską osobliwością – mieliśmy wzrost wówczas, gdy inni byli na sporym minusie. I to nawet te kraje, które stymulowały swoje gospodarki potężnymi zastrzykami budżetowych pieniędzy. O zielonej wyspie wzrostu na czerwonym europejskim morzu spadków przy każdej okazji lubi mówić premier Donald Tusk. Skąd w nas taka siła, że nie dajemy się kryzysowi? Są dwie główne przyczyny. Pierwsza to eksport, który mimo zawirowań światowej ekonomii ciągnie naszą gospodarkę. Jesteśmy konkurencyjni cenowo, mamy atrakcyjną produkcję, polskie firmy, nauczone ciężkimi doświadczeniami z początku dekady, potrafią rozpychać się na zagranicznych rynkach. Eksporterom pomogło też osłabienie złotego, dzięki czemu nasze towary zyskały na atrakcyjności, a eksport na opłacalności.

Wśród naszych tradycyjnych hitów eksportowych są meble – jesteśmy w tej branży czwartym eksporterem świata. W ubiegłym roku polscy meblarze zarobili 5,5 mld dol. Nieco gorzej miała się inna polska specjalność eksportowa, czyli samochody i podzespoły motoryzacyjne. Ale i tak nie mamy co narzekać, bo produkuje się u nas małe i tanie samochody, a te miały się na europejskich rynkach dużo lepiej niż pozostałe. Dla Fiata Auto Poland 2009 r. był jednym z najlepszych w historii: wyprodukowano ponad 600 tys. aut, z których większość trafiła na eksport. Motoryzacja zapewniła nam ok. 15,5 mld dol. wpływów eksportowych. Dobrze sprzedaje się też polska żywność. W ubiegłym roku udało się na przykład zwiększyć jej eksport do Niemiec o 9 proc. Wprawdzie nasz eksport w 2009 r. nie był tak duży jak w przedkryzysowym 2008 r., ale za to import skurczył się w większym stopniu, więc per saldo bilans wyszedł dodatni (2,6 proc.), przyczyniając się do wzrostu PKB.

Drugą lokomotywą ciągnącą naszą gospodarkę jesteśmy my sami. Nie przestraszyliśmy się kryzysu i nie redukowaliśmy pochopnie wcześniejszych planów zakupowych. W efekcie indywidualna konsumpcja wzrosła o 2,3 proc., nakręcając gospodarczą koniunkturę. W naszych zakupach coraz mniejszy udział ma żywność, co świadczy o bogaceniu się społeczeństwa. Wciąż niezaspokojony popyt mieszkaniowy, którego świadectwem jest szybki wzrost kredytów hipotecznych, przekłada się na duży popyt w branżach materiałów budowlanych, wyposażenia mieszkań, sprzętu rtv/agd. Chętnie kupujemy domową elektronikę, a także samochody – głównie używane, sprowadzane do Polski z Europy (ok. 700 tys. szt.), ale i nowe, których w 2009 r. sprzedano ok. 300 tys.

W tej naszej kryzysoodporności spory udział ma też Unia Europejska, która współfinansuje wiele inwestycji publicznych. Unijne pieniądze oddziałują na nas na kilka sposobów: dają pracę, a więc ograniczają wzrost bezrobocia, stymulują także popyt na dobra inwestycyjne – trzecią lokomotywę ciągnącą w ostatnich latach polską gospodarkę. Ta lokomotywa mocno ostatnio osłabła, ale dzięki pieniądzom UE jednak się toczy. Wszystko to wpływa na poprawę nastrojów konsumenckich. Odznaczamy się wciąż wysoką ufnością konsumencką. Choć nieobce są nam wahania nastrojów, od roku rośnie nasza wiara w poprawę własnej sytuacji materialnej.

Polskie dwa tysiące

„Potem żyją w jakimś mieście za te polskie tysiąc dwieście”, napisała przed laty Agnieszka Osiecka w słynnej „Piosence o okularnikach”, smutnym hymnie pokolenia małej stabilizacji. Cenzorowi nie spodobały się zbyt niskie zarobki okularników i nakazał podwyżkę. W piosence pojawiła się więc fraza „potem wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”. Te kwoty zaskakująco pasują do współczesnego poziomu zarobków. Tyle że ich siła nabywcza jest nieporównanie większa.

W ubiegłym roku według Diagnozy statystyczny Polak wiązał koniec z końcem, dysponując miesięcznym dochodem (netto) o wysokości 1159 zł. Najlepiej wyglądała sytuacja osób pracujących na własny rachunek (1591 zł), nieco skromniej u pracowników (1240 zł) i emerytów (1181 zł). Najgorzej było w grupie utrzymującej się z niezarobkowych źródeł (bezrobotni, niepełnosprawni, bierni zawodowo – 653 zł). Badacze sugerują jednak, że rzeczywiste kwoty są wyższe, bo do wyliczeń przyjmuje się deklaracje osób ankietowanych, a w dziedzinie dochodów Polacy nie są zbyt szczerzy i mają raczej tendencję do ich zaniżania.

Marta i Piotr są współczesnymi okularnikami. Mieszkają w Rzeszowie, niedawno się pobrali. Oboje przed trzydziestką, wychowują dwuletnie bliźniaczki. Ona jest pielęgniarką, on pracuje jako informatyk w dużej firmie z branży spożywczej. Ich miesięczny budżet, na który składają się dwie pensje, to około 4,5 tys. Mieszkają w małym, dwupokojowym mieszkaniu odziedziczonym po babci. W tym roku wzięli kredyt na zakup większego. Dotychczasowe chcą wynająć. Co miesiąc niewielką kwotę lokują na koncie oszczędnościowym. – Nie przelewa nam się, ale biorąc pod uwagę możliwości pracy w naszym mieście i tak nie jest najgorzej – mówi Marta. Korzystają z pomocy rodziców, którzy opłacają opiekunkę do dzieci.

Marta i Piotr należą do osób pracujących, których jest w Polsce ok. 15,5 mln. Pracuje przeciętnie co druga osoba w wielu produkcyjnym (ok. 55 proc.). Powodem tak niskiej aktywności zawodowej są nie tylko problemy ze znalezieniem pracy, ale także bezrobocie strukturalne, brak zainteresowania pracą jako taką. Spośród pracujących większość zatrudniona jest w sektorze prywatnym (73,6 proc.), pozostali w sektorze publicznym. Z budżetu wynagradzanych jest ponad milion osób: w tym ok. 600 tys. nauczycieli, 300 tys. mundurowych, 120 tys. ze służby cywilnej. Na wynagrodzenia dla budżetówki w tym roku przeznaczono ok. 28 mld zł.

Do góry kominem

Pracodawca prywatny różni się od państwowego filozofią wynagradzania. Prywatny bardziej liczy się z pieniędzmi, a szczególnie docenia wiedzę i kwalifikacje. Państwo ma generalnie hojniejszą rękę, zwłaszcza kiedy trzeba docenić wysiłek fizyczny. Z badania GUS na temat struktury wynagrodzeń, przeprowadzonego pod koniec 2008 r., wynika, że grupa zawodowa zajmująca się zarządzaniem (przedstawiciele władz publicznych, wyżsi urzędnicy, kierownicy) zarabia średnio miesięcznie 7219 zł (brutto). Najwyższymi zarobkami w tej grupie mogą się pochwalić członkowie ścisłego kierownictwa przedsiębiorstw – średnia 10171 zł. Sektor prywatny płaci im przeciętnie ok. 1300 zł więcej niż publiczny (co w pewnym stopniu jest zasługą ustawy kominowej limitującej wynagrodzenia tej grupy pracowników spółek Skarbu Państwa). Dużo więcej zarabiają u prywatnych pracodawców także specjaliści oraz technicy i średni personel. Generalnie do arystokracji finansowej należą informatycy, bankowcy, prawnicy, inżynierowie, ekonomiści. Znaleźli się tu także lekarze ze średnią 5114 zł, niewiele skromniejszą niż informatycy.

Niższe grupy zawodowe – pracownicy biurowi, usługowi, sprzedawcy, robotnicy przemysłowi, rolnicy, operatorzy maszyn, pracownicy niewykwalifikowani – mają lepiej na państwowym. Przykład robotników przemysłowych dobrze pokazuje, skąd bierze się opór przed prywatyzacją, który trzeba pokonywać przekupstwem (czyli pakietami akcji pracowniczych o wartości liczonej w dziesiątkach tysięcy złotych). Okazuje się, że średnia płaca u pracodawcy państwowego wynosi 3807 zł, gdy u prywatnego tylko 2445 zł. Różnica wynosi ponad 1300 zł! Podobna dysproporcja jak w grupie menedżerów, tylko w odwrotnej konfiguracji. Innymi słowy – mamy tu sytuację ustawy kominowej tylko na odwrót.

Młodociani emeryci

Pan Jan jest emerytowanym wojskowym. Na rękę dostaje 1600 zł emerytury. A ponieważ wojskowi przechodzą wcześnie na emeryturę, więc dorabia jeszcze jako ochroniarz w prywatnej firmie. W sumie wychodzi z tego druga emerytura. Żona nie pracuje, mają dorosłą córkę, która mieszka z nimi. Skończyła studia i pisze doktorat. Dostaje stypendium w wysokości 1100 zł. W przyszłym roku chce wyjść za mąż, rodzice planują więc zaciągnięcie kredytu na wesele. Chcieliby kupić jej mieszkanie, ale na to ich nie stać. Rodzice narzeczonego są w podobnej sytuacji finansowej. Dlatego młodzi będą przez kilka lat musieli wynajmować mieszkanie, a potem wezmą kredyt i coś kupią – przewiduje ojciec.

– Nie jest najgorzej. Choć żałuję, że nie jestem w stanie zabrać żony na wakacje do Grecji czy Włoch ani zabezpieczyć finansowo przyszłości córki – twierdzi pan Jan.

Należy on do rozrastającej się społeczności emerytów. To naturalny efekt wchodzenia w wiek emerytalny pokolenia powojennego wyżu demograficznego, a także niekonsekwentnej polityki państwa, które faktycznie zachęca do wcześniejszego przechodzenia na emeryturę, choć mówi, że nie zachęca, bo to zabójcze dla budżetu.

Na koniec 2008 r. (za miniony rok ZUS nie skończył jeszcze bilansu) 4,76 mln osób pobierało emerytury z ZUS. W ciągu roku zakład płacił im świadczenia o wartości ponad 84 mld zł. Część tych pieniędzy pochodziła ze składek obecnie pracujących, część z budżetu, który musiał dołożyć ponad 33 mld zł. A nie był to jedyny wydatek na emerytów, bo równolegle budżet musiał sfinansować świadczenia dla osób ubezpieczonych w Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego (KRUS). W tym samym roku poszło więc na ten cel 15,8 mld zł. Do świadczeń z KRUS uprawnionych jest ponad 1,4 mln osób. Przeciętna wartość świadczenia emerytalnego z ZUS to 1471 zł, zaś z KRUS ok. 800 zł. Rolnicze świadczenie różni się nie tylko wysokością, ale i udziałem pieniędzy budżetowych. Na emerytury z KRUS niemal w całości (92 proc.) składamy się z naszych podatków (na zusowskie w ok. 30 proc.).

Unia żywicielka

Jest jeszcze jedna grupa utrzymująca się z tzw. źródeł niezarobkowych. To renciści z tytułu niezdolności do pracy oraz korzystający z rent rodzinnych. Tych pierwszych było na koniec 2008 r. 1,38 mln osób, zaś uprawnionych do rent rodzinnych – 1,2 mln. Średnia renta rodzinna to około 1,3 tys. zł, a renta z tytułu niezdolności do pracy – 1,1 tys. zł. W sumie ZUS wypłaca ok. 36 mld zł świadczeń rentowych. Pod względem liczby rencistów z tytułu niezdolności do pracy należymy do światowej czołówki. Nie jest to jednak świadectwem słabego zdrowia Polaków czy wyjątkowo szkodliwych warunków pracy, a bardziej nieszczelnego systemu, który sprzyja nadużyciom. ZUS próbuje z tym walczyć i to nawet z pewnym skutkiem: od 2001 r. liczba rencistów zmalała o ponad 1,1 mln osób.

Drugim obok budżetu źródłem pieniędzy pełniących funkcje transferu społecznego stały się unijne dopłaty bezpośrednie, jakie zasilają polską wieś. Dzięki temu w latach 2004–08 przeciętny miesięczny dochód w gospodarstwie domowym rolników wzrósł o 64 proc.

– Mimo tak znaczącego wzrostu dochody rolników są nadal niższe od dochodów mieszkańców miast – podkreśla dr Barbara Chmielewska z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Znaczenie dopłat wynika z charakteru polskiej wsi – ok. 56 proc. gospodarstw służy zaspokojeniu potrzeb rodziny właścicieli, którzy niczego z własnych produktów nie sprzedają lub robią to w ilościach symbolicznych. 38 proc. produkuje i sprzedaje, ale dochody z tego tytułu nie przekraczają 15 tys. zł rocznie. Jedynie 4 proc. gospodarstw uznawanych jest za w pełni rentowne. Dlatego takie znaczenie dla wsi mają transfery socjalne.

Do niedawna babcia z emeryturą z KRUS była dla wielu gospodarstw ekonomiczną podporą. Teraz taką funkcję zaczęły odgrywać pieniądze z UE – w 2008 r. dopłaty stanowiły ponad 68 proc. dochodu przeciętnego gospodarstwa rolnego. Ten model dopłat, zdaniem wielu polskich ekonomistów, działa na szkodę polskiej wsi, konserwuje jej anachroniczny model, hamuje rozwój ekonomiczny wsi, tworzy z rolników grupę unijnych rencistów. Takie rozwiązanie narzucili jednak polscy politycy, głównie ludowcy, bo tylko zakonserwowanie wsi w jej obecnym kształcie daje im polityczne szanse. Bez licznego, socjalnego elektoratu mogliby zniknąć z polityki.

Prof. Janusz Czapiński przekonuje, że rolnicy nie przejadają unijnych dopłat. – Dla wielu z nich to pierwszy tak znaczący dopływ gotówki. Z naszych badań wynika, że coraz częściej starają się je inwestować. Kupują nawozy, maszyny, unowocześniają gospodarstwa – przekonuje profesor.

W latach PRL krążył w odpisach zabawny tekst pochodzący, jak głosiła legenda, z francuskiej prasy. Opisywał polskie paradoksy. Autor nie mógł się nadziwić wielu rzeczom, jakie w Polsce zobaczył. M.in. temu, że w sklepach niczego nie można kupić, a w domach wszystko jest, zaś Polacy wydają dwa razy więcej, niż zarabiają. Relacja kończyła się pytaniem: „Polacy, jak wy to robicie?”. Tekst okazał się wyjątkowo żywotny – do dziś można go znaleźć w Internecie, gdzie krąży w wersji lekko uwspółcześnionej, bo w końcu wiele się od tamtego czasu zmieniło. Ale wciąż bawi nas stwierdzenie, że wydajemy więcej, niż zarabiamy. Czy na pewno? I jak my to robimy?

Odpowiedź pierwsza brzmi: część naszych zarobków umyka statystykom, a co ważniejsze także fiskusowi, więc niektórzy rzeczywiście więcej wydają, niż oficjalnie zarabiają. To zasługa gospodarczej szarej strefy, dającej pracę ponad milionowi osób. Nierejestrowane obroty szacowane są na ok. 15 proc. PKB (od 200 do 350 mld zł). Budownictwo, rolnictwo, ogrodnictwo, handel, gastronomia mają największy w tym udział. Także te codzienne domowe usługi, z których korzysta wielu Polaków – pomoc domowa, sprzątanie, korepetycje – są źródłem nierejestrowanych dochodów.

Odpowiedź druga: emigracja zarobkowa. Szacuje się, że ponad 2 mln Polaków wyjechało do pracy za granicę lub też krąży wahadłowo tam i powrotem. Według Euro-Tax.pl statystyczny emigrant zarobkowy osiąga na obczyźnie dochód ok. 1,3 tys. euro miesięcznie. Od czasu naszego wstąpienia do UE Polacy zarobili na obczyźnie już ok. 125 mld euro, z czego 21 mld euro przesłali do rodzin w kraju. Niektórzy w tym samym czasie byli oficjalnie zarejestrowani w krajowych urzędach pracy jako bezrobotni.

Pieniądze szczęścia nie dają?

Jest wreszcie wyjaśnienie trzecie: coraz chętniej żyjemy na kredyt. Polskie gospodarstwa domowe są zadłużone na kwotę ok. 420 mld zł. Z tego 221 mld zł stanowią kredyty mieszkaniowe. Kryzys nieco wyhamował apetyt na ten typ kredytu. – W 2009 r. rynek zanotował 30-procentowy spadek wartości nowo udzielonych kredytów mieszkaniowych w porównaniu z rokiem poprzednim. Było to jednak spowodowane głównie ograniczeniem dostępności kredytów przez banki w wyniku kryzysu, a nie pogorszeniem zdolności kredytowej klientów. W większych miastach wiele osób wstrzymywało się z zakupem mieszkań, oczekując na spadek cen – wyjaśnia dyr. Anna Wydrzyńska-Czosnyka z banku PKO BP.

Mimo to wielkość zadłużenia gospodarstw domowych rośnie, a co gorsza przybywa tych, które mają kłopoty ze spłatą zobowiązań. Dotyczy to szczególnie kredytów konsumpcyjnych. Takich kredytobiorców w kłopotach jest już 1,6 mln. Zaległe zadłużenie Polaków w ciągu roku wzrosło o 95 proc. i wynosiło w lutym 16,78 mld zł. Na dodatek banki nie były jedynymi wierzycielami Polaków. Zaległości dotyczą także opłat za mieszkanie, energię, gaz, telefon. Osoby pytane przez BIG InfoMonitor o to, komu w razie kłopotów przestałyby spłacać zobowiązania, na pierwszym miejscu wymieniały... krewnych i znajomych, u których zaciągnęły pożyczkę. Okazuje się, że pożyczanie najbliższym wiąże się z wyjątkowym ryzykiem nieodzyskania pieniędzy. Na ostatnim miejscu wymieniano kredyt mieszkaniowy, który należy spłacać za wszelką cenę.

O ile skłonność do pożyczania mamy wysoką, to do oszczędzania niewielką. Oszczędnościami dysponuje średnio co trzecie polskie gospodarstwo domowe. W zdecydowanej większości nie przekraczają wartości trzymiesięcznych dochodów gospodarstwa. I nie jest to efekt skromnych dochodów, ale bardziej świadomości i nawyków. Skłonność do oszczędzania rośnie wraz z wykształceniem i wiekiem. Wśród posiadaczy oszczędności wyjątkowo liczną grupę stanowią emeryci. Najczęściej pieniądze są zgromadzone na lokatach bankowych, choć zaskakująco wiele osób (ok. 40 proc.) trzyma je w domu w gotówce. To pewna szczególna polska osobliwość: lubimy pieniądze, ale gotówkę bardziej. Przeprowadzone niedawno badanie postaw Polaków wobec pieniędzy i instytucji finansowych MoneyTrack 2009 wykazało, że dla wielu osób pieniądze mają prawdziwą wartość wtedy, gdy mają z nimi fizyczny kontakt. Karty płatnicze ani zapisy na ekranach bankowych komputerów takiej radości nie dają. Co trzeci Polak jest zadowolony ze swojej sytuacji materialnej, a tylko 16 proc. ocenia ją negatywnie. Większość uważa, że jest taka sobie.

Badania zasobności gospodarstw domowych wskazują, że przeżywamy konsumpcyjny boom. Kryzys tego nie zahamował. Maleje liczba rodzin niedysponujących własnym mieszkaniem. Nadrabiamy też cywilizacyjne zaległości. Tempo wzbogacania wyposażenia mieszkań, zwłaszcza pod względem technicznym, robi wrażenie. Badacze przestali już pytać o niektóre rzeczy jak telewizor czy lodówka, bo jeśli ktoś ich nie ma, to na pewno nie z powodów ekonomicznych. Pralkę automatyczną ma blisko 90 proc. gospodarstw, samochód ok. 60 proc. Komputer i dostęp do Internetu są w co drugim domu. Nowoczesny telewizor LCD jest w 34 proc. mieszkań, a telewizja satelitarna lub kablowa w 60 proc.

– Pieniądze dają szczęście tylko tym, którzy ich nie mają – twierdzi prof. Czapiński. Z kolejnych tur badań wynika bowiem, że wraz z poprawą sytuacji materialnej warunki życia mają coraz mniejszy wpływ na poziom naszego dobrostanu psychicznego. Liczą się przede wszystkim zdrowie i dobre relacje społeczne. A także praca, bo wraz z jej utratą pogarszają się warunki życia, przychodzi stres i dobrostan diabli biorą.

Polityka 15.2010 (2751) z dnia 10.04.2010; Raport; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Z czego Polak żyje?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną