Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Komu rośnie w ogrodzie

Biznes ogródkowy

joe calhoun / Flickr CC by SA
Kiedy Polak zaczyna krzątać się w ogrodzie, ręce zaciera niemiecki producent narzędzi ogrodniczych, szwedzki dostawca sprzętu mechanicznego, a także nowozelandzki hodowca bratków. Najbardziej zaś cieszą się Chińczycy.
Anja A./PantherMedia
Szczepan Marczyński, właściciel firmy Clemantis. Z naukowca stał się europejskim potentatem w branży ozdobnych powojnikówTadeusz Późniak/Polityka Szczepan Marczyński, właściciel firmy Clemantis. Z naukowca stał się europejskim potentatem w branży ozdobnych powojników

Globalizacja dotarła do przydomowych ogródków, do których coraz bardziej uciekamy przed cywilizacją. Obywatele świata w ubiegłym roku wydali na pielęgnację ogródków 170 mld dol., a statystyczny Polak – 76, czyli więcej niż bogaty Szwajcar (62 dol.). Wyliczyła to szwedzka Husqvarna, największy światowy producent urządzeń mechanicznych, do kasy której wpływa największa część tych pieniędzy. Jeszcze trzy lata temu Husqvarna, produkująca sprzęt dla zaawansowanych (kosiarki, pilarki i riderki, czyli małe traktorki do pielęgnacji zieleni), pod względem ilości zarobionych pieniędzy rywalizowała z niemiecką Gardeną, dostawcą narzędzi ogrodniczych dla początkujących (grabki, pazurki, łopatki), ale także systemów nawadniających. W 2008 r. Gardena została przejęta przez Husqvarnę i od tej pory pieniądze płyną już do jednej kasy.

Ogrodowy biznes najszybciej kręci się w Skandynawii, Chinach, Rosji i Polsce. Dania i Szwecja wydają na pielęgnację zieleni najwięcej, natomiast w pozostałych krajach imponuje tempo wzrostu tych wydatków. Polski rynek sprzętu, narzędzi, sadzonek czy krzewów szacowany jest na około 10 mld zł, ale tak naprawdę na ogródki wydajemy więcej. Jeśli już je mamy, nie wyobrażamy sobie letnich wieczorów bez grilla, co pociąga za sobą konieczność zakupu całego oprzyrządowania. W naszym klimacie wskazana jest też altanka, posiadacze ogródków przyczyniają się do nakręcania branży budowlanej. Jak jest grill i altanka – to wzrasta zapotrzebowanie na piwo itd. Ogródkowa moda zbliżyła mieszkańców wsi do miasta, i tu, i tam zobaczymy takie same altanki, oczka wodne, wszędzie w weekendy unosi się podobny zapach grillowanego mięsa i kiełbasek. Na wieś zawitały też trawniki.

Ogródek do jedzenia

Światowi potentaci doskonale wiedzą, jak tę koniunkturę nakręcać. Pierwsze narzędzia Gardeny pojawiły się w naszym kraju w 1994 r., a dziś mieszkaniec najdalszego zakątka Polski nie może mieć do sklepu ze sprzętem tej marki dalej niż 20 km – zapewnia Marta Winiarek-Miętus, reprezentująca Husqvarnę. To się nazywa sieć! Nasz rynek prezentuje się tak obiecująco, że szwedzka firma postanowiła nawet wybudować w Polsce fabrykę. Powstanie w Mielcu, w Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Grabki, motyczki i pazurki z logo Gardena produkują już Rumuni.

Światowy lider w branży ogrodniczej dopieszcza nas także w inny sposób. Właśnie ukazał się Global Garden Report 2010, z którego dowiadujemy się, jakie mody i trendy obowiązywać będą w ogródkach w najbliższych latach. Międzynarodowa firma badawcza Kairos Future sporządziła go na podstawie lektury blogerów – ogrodników z trzynastu krajów świata, chętnie chwalących się swoim kawałkiem zieleni. W raporcie uwzględniono opinie 18,7 tys. blogerów z Chin, 8 tys. z Norwegii aż 58 tys. z Polski. Na trendy panujące w ogródkach największy wpływ będą jednak mieli Anglicy – raport zawiera opinie aż 362 tys. internautów z Wysp.

Okazuje się, że bez względu na stopień zamożności ogródek służy nam przede wszystkim „do jedzenia”. „Uprawa warzyw, owoców oraz ziół na własny użytek jest obecnie największym światowym trendem” – konkludują autorzy raportu. Najskuteczniejszą trendsetterką nowej mody okazała się Michelle Obama, która zamieniła część trawnika przy Białym Domu na organiczny ogród warzywny. Zasługi w propagowaniu upraw ekologicznych ma także książę Karol. Na hasło „eko” jesteśmy w stanie wydawać coraz większe pieniądze, niekoniecznie z głową.

Bez względu na to, jaka moda zapanuje w naszym ogródku, najwięcej i tak zarobi Husqvarna, aż 11 proc. pieniędzy wydajemy na narzędzia i sprzęt. Ale konkurenci z branży jej nie zazdroszczą, ponieważ każdemu euro, dolarowi czy złotówce wydanej na sprzęt i narzędzia, towarzyszą następne, za które kupimy nawozy, sadzonki, krzewy, altanki, oczka wodne itp. Ogrodowego tortu chce posmakować coraz więcej branż niemających z zielenią nic wspólnego.

Zrób to sam, czyli ogródek bezkosztowy

Po tegorocznej ostrej zimie właściciele wielu ogródków musieli zacząć sezon od wykopywania przemarzniętych drzewek i krzewów. – To ofiary różnej maści dodatków do gazet, które w przeważającej większości są przedrukami z prasy angielskiej – uważa Marcin Rostenis, właściciel firmy Architektura Krajobrazu, pielęgnującej ogrody. – Te poradniki dla początkujących pełne są zdjęć roślin, które świetnie uprawia się na Wyspach, ale niekoniecznie w Polsce. Modelowym przykładem są żywopłoty z laurowiśni, bardzo ostatnio u nas modne. Nawet jeśli nie wymarzły tej zimy, to mogą nie przetrwać następnych, im stają się wyższe, tym są wrażliwsze na nasze przeciągi.

Władze Międzyzdrojów właśnie obsadzają Aleję Gwiazd palmami z Maroka, uwierzyły, że wytrzymują one mrozy nawet do –25 stopni. Problem w tym, że te –25 stopni u nas oznacza zwykle przemarzniętą ziemię, a korzenie palmy są mało odporne. Może władze Międzyzdrojów będą je na zimę owijać w słomiane chochoły? Tyle że wtedy Aleja Gwiazd już nie będzie wyglądać jak w Cannes.

Właściciele sklepów ogrodniczych i hurtownicy też uważnie czytają „wrzutki” o ogrodach. Dziś sprowadzić do Polski można wszystko, więc najlepiej kupować te rośliny, które tak ładnie prezentują się w poradnikach, na przykład przepiękne kolekcje dzwonków. Teoretycznie są to byliny, czyli rośliny wieloletnie, w naszym klimacie zwykle nie przetrzymują zimy. Na drugi rok trzeba kupić nowe – i biznes się kręci.

Na początkujących najwięcej zarabiają hodowcy holenderscy, hiszpańscy, portugalscy i nowozelandzcy. Z tych krajów przywozi się najwięcej roślin kwitnących. Człowiek wchodzi do sklepu i oczu oderwać nie może, takie piękne. Kupuje, sadzi i... za chwilę pędzi po następne, bo – kiedy przekwitną, nie są już takie ładne. W tym segmencie zachodni dostawcy wykosili polską konkurencję. – Jednoroczne rośliny kwitnące muszą pięknie wyglądać już w sklepie, czyli wczesną wiosną – tłumaczy Rostenis. – W szklarniach jednak nie opłaci się ich uprawiać, byłyby zbyt drogie. Rosną więc w krajach, gdzie dzień jest dłuższy i nie trzeba ich dogrzewać. Przy masowej produkcji koszty transportu okazują się niższe niż prądu.

Na początkujących, którzy chcą swój ogródek uprawiać własnoręcznie w nadziei, że tak będzie taniej, ostrzą sobie zęby producenci nawozów, w Polsce jest już oferta największych firm światowych. Załatwiły nas marketingowo, zdając sobie sprawę, że w uprawie kwiatków jesteśmy kompletnie zieloni. Nie studiujemy więc składu na opakowaniu, bo i tak nie wiemy, czy azot potrzebny jest, żeby bujnie rosły, ładniej kwitły, czy może dopiero przy zawiązywaniu owoców? Najczęściej jedziemy z wózkiem po supermarkecie i wkładamy „nawóz do pelargonii”, „do surfinii”, „do rododendronów”, tyle pudełek, ile roślin, a rachunek przy kasie trzycyfrowy. Moglibyśmy to wszystko opędzić jednym rodzimym Florowitem, byłoby o wiele taniej, ale na razie jego producent, Inco Veritas nie umie nas zachęcić odpowiednim opakowaniem.

Wielkim wyzwaniem dla początkujących jest trawnik. Pan S. po przeprowadzce z Krakowa do Warszawy wynajął do tego celu fachowców. Zamiast jednak roboty, jaką przyjdzie im wykonać, najwyraźniej oszacowali siłę nabywczą klienta, dom w końcu na Żoliborzu. – Zaśpiewali 3,5 tys. zł za kawałek o długości 15 i szerokości 10 m – oburza się S. Od tamtej pory postanowił wszystko robić sam. Nie poszedł na łatwiznę i nie kupił trawnika z metra. Splantował ziemię, posiał trawę (spośród wielu dostępnych rodzajów wybrał sportową, czyli taką, którą wysiewa się na boiskach, żeby dzieci mogły po niej biegać) i trawnik prezentował się pięknie. W tym roku, gdy stopniał śnieg, zobaczył, że jego dzieło jest pokryte pleśnią. Może zaszkodziła mu sól, jaką zimą posypywano chodniki.

Zaawansowani płacą więcej

W zielonej branży nie tylko porażki, ale także ogrodnicze sukcesy pociągają za sobą następne wydatki. Pan S., jeśli nie da zarobić fachowcom, wpędzi się w potężne koszty. W Castoramie albo Leroy Merlin, których działy ogrodnicze odwiedza regularnie, będzie musiał zakupić najpierw areator, czyli maszynę do wyczesywania trawników, a następnie dodatkowo wertykulator, by zapewnić trawnikowi dostęp świeżego powietrza. Ponieważ na tani chiński sprzęt już się kilka razy nabrał, z pewnością zakupi markowy i zostawi w hipermarkecie dobrze ponad tysiąc złotych. W tym roku drugi raz ani areatora, ani wertykulatora już nie użyje, są potrzebne tylko wiosną.

Istnieje też obawa, że – używając wertykulatora – może uszkodzić system nawadniający Gardeny, który także zamontował sam, inwestując w ogródek kilka tysięcy złotych. No, ale dzięki temu nie marnował wody. System nawadnia tylko to, co trzeba, nie pryska na chodnik, jak uprzednio stosowany zraszacz, także Gardeny. Pan S. zachował się ekologicznie. Podobnie jak wtedy, gdy kupował w supermarkecie lampki solarne, po 15 zł sztuka. Miały się ładować w dzień, od słońca, a wieczorem pięknie oświetlać ogródek. Okazało się – może klimat mamy nieodpowiedni? – że solary ładują się marnie, wieczorem ledwo świecą – w dodatku zimnym, trupim światłem. Dobrze, że przez zimę pordzewiały i trzeba było je wszystkie wyrzucić. Podobnie jak chińską dmuchawę do liści za 99 zł, której moc okazała się zbyt słaba i żadnego liścia nie wciągnęła.

Właściciel ogródka, który upiera się przy zasadzie „zrób to sam”, bardziej wystawiony jest na inne ekologiczne pokusy. Takie jak ostatni ekologiczny hit Hus-qvarny – automower, czyli inteligentna kosiarka, która gryzie trawę, rozdrabnia ją i zostawia na trawniku w charakterze kompostu. Ładuje się ją, jak komórkę, prądem, więc nie wydziela spalin. Sama porusza się po trawniku i łagodnie omija przeszkody, na przykład dzieci. Szwedzka firma produkuje automowery różnej wielkości, także do bardzo małych ogródków. Ich właściciele też przecież chcą być ekologiczni.

Być może najbardziej ekologicznie byłoby nie kupować tego wszystkiego i wynająć fachowców, którzy przyjadą z własnym sprzętem. Za takim rozwiązaniem kryją się jednak inne, wcale nie mniejsze, wydatki. Profesjonalista pod hasłem „eko” może nam wyrzucić z ogródka wszystkie zioła. – Jeśli chcemy je uprawiać, nie powinniśmy wysadzać roślinek kupionych w sklepie – uważa Marcin Rostenis. – Są przenawożone, pełne metali ciężkich. Bardzo wchłaniają je też ze spalin. Jeśli mięta rośnie bliżej niż 40 m od ulicy, herbata z niej dostarczy nam tyle metali ciężkich co dziesięciominutowa inhalacja przy rurze wydechowej samochodu.

Główne jednak niebezpieczeństwo, jakie wiąże się z wynajęciem profesjonalistów, polega na tym, że dopiero oni są mistrzami w nakręcaniu ogrodowej koniunktury. Zdaniem Agnieszki Duc, szefowej renomowanej Ogrodowni, ten kawałek zieleni powinien wyrażać osobowość właściciela domu, a w najgorszym razie być przedłużeniem salonu. – Jeśli jest zaprojektowany w stylu minimalistycznym, z podłogą z naturalnego kamienia, dużą ilością szkła i metalu, to w ogrodzie trudno sobie wyobrazić altankę z drewna – uważa projektantka ogrodów. Altanka też powinna być minimalistyczna, z użyciem szkła i metalowych prętów. Moda na minimalizm nie obejmuje jednak cennika, zaprojektowanie ogrodu o powierzchni tysiąca metrów to wydatek około 5 tys. zł, suma rośnie wraz z wielkością ogrodu. Potem wyasygnować trzeba już tylko kilkaset złotych miesięcznie na pielęgnację. Firmy dają gwarancję na to, że rośliny przetrwają zimę, tylko wtedy, gdy powierza im się całościową opiekę nad ogrodem.

 

Tryskające kamienie

Synonimem ogrodowego obciachu są skalniaki i oczka wodne w plastikowej skorupie. Choć kropla wody w ogródku, symbol życia przecież, jest jak najbardziej pożądana. Pod warunkiem, że z kałuży nie wystają plastikowe krawędzie. Jeśli miejsca jest mało, wystarczy tryskający kamień – sugeruje Agnieszka Duc. Żeby kamień trysnął, potrzebna jest pompka, a także podłączenie do wody. Drobny wydatek okazuje się poważną inwestycją... Z dostawy pompek oraz innych akcesoriów do oczek wodnych świetnie żyje firma Aquaszut z Wrocławia.

Na pożądaniu własnej kropli wody oparł też swój pomysł na życie Arkadiusz Prażmowski, z zawodu inżynier konstruktor. Jego hobby to rośliny wodne, napisał nawet o nich książkę, a przed pięcioma laty postanowił na nich zarabiać. Sklep internetowy Prażmowskiego oczkowodne.net.pl był wtedy pierwszy i jedyny, dziś ma już wielu naśladowców. O tej porze roku ma żniwa, internauci masowo zamawiają w sieci lilie wodne. Firma pakuje je jak rybki, do folii, i wysyła kurierem, na drugi dzień docierają do odbiorcy. Jeśli zamówień jest zbyt wiele, Prażmowski przestawia system – już nie wystarczy zamówić roślinki za minimum 50 zł, trzeba wydać 100 albo i więcej. Prażmowski lilie wodne sprowadza z Izraela albo z Anglii. Dziewięć razy taniej można je też kupić w Chinach, jednak jakość jest nieporównywalna.

Z wodnymi roślinami doskonale komponują się rybki. Te najbardziej popularne pochodzą z Izraela. Oszczędni kupują parkę i czekają, aż się rozmnoży. – Ale rybki są kastrowane chemicznie, żeby nie psuć popytu – twierdzi Marcin Rostenis, z zawodu ichtiolog. Rybki też można już kupić w Internecie. Najdroższe są japońskie koi (czyli karpie), rasowe kosztują nawet tysiąc dolarów. Na razie nie jest pewne, czy także są kastrowane.

Oczka wodne są bez dna, pochłoną każde pieniądze. A to przecież tylko jedna z ogrodowych branż. Osobnym działem są altany. Obok wspomnianych minimalistycznych, ze szkła i metalu, w rezydencjach królują drewniane, z egzotycznego drewna. To szpan większy niż samochód właściciela, jedna deska kosztuje 150 zł, już pojawiły się polskie podróbki. Wyglądają podobnie, gorzej jednak przetrzymują zimę. Przedłużeniem osobowości właściciela ogrodu bywa też jego chęć pokazania znajomym, że kręcą się po nim ogrodnicy, stać go na nich.

Kwiaty polskie

Pelargonie holenderskie, rybki izraelskie, kosiarki szwedzkie, na pierwszy rzut oka wydaje się, że na ogrodowej koniunkturze zarabiają głównie firmy zagraniczne. Tak było przez pierwsze lata transformacji, teraz w zglobalizowanym świecie ogrodów miejsce dla siebie znajdują też nasi producenci. Import nie zagraża producentom nasion traw. Rynek zdominował Rolimpex, przejmując dawne centralne nasienne. „Trawy z Iławy” to jego hasło. Do wyboru mamy kilka gatunków. Wembley, jak sugeruje nazwa, wytrzyma bieganie, uprawianie sportów, czyli jest trawnikiem do użytkowania. Są też trawy do patrzenia, mięciutkie, pięknie zielone, ale wrażliwe na zniszczenie. Ci, którym się spieszy, kupują trawnik z rolki, kilkanaście złotych za metr. Potentatem jest Roll-Traw z Wawra. Ta firma też nie boi się zachodniej konkurencji, ponieważ jest to towar wrażliwy na czas. Jeśli trawnika w ciągu doby nie położy się w ogrodzie, zgnije.

Odzyskują też rodzimy rynek producenci bylin. Doświadczeni ogrodnicy już wiedzą, że sadzić należy nie to, co egzotyczne, ale rośliny hodowane w polskich szkółkach. Są najlepiej dostosowane do naszego klimatu. Szczepan Marczyński krzyżował powojniki ozdobne przez 25 lat jako wykładowca Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Wiedział o nich najwięcej w kraju i dzielił się tym chętnie nie tylko ze studentami, ale także z kolegami z innych krajów na naukowych konferencjach zagranicznych. To im zawdzięcza, że jego firma nie padła od razu. Założył ją w 1988 r., żeby przekonać się, czy jego wiedza i doświadczenie mają jakąś wartość rynkową. W kraju na początku nie miały żadnej, kolejne odmiany klematisów, jakie usiłował sprzedawać, nie znajdowały amatorów. Ludzie woleli rośliny holenderskie. Kolega naukowiec z USA polecił go amerykańskiej firmie i eksport ruszył. – Przetrwaliśmy tylko dzięki temu, że 80 proc. roślin kupowali Amerykanie – wspomina Szczepan Marczyński. Obecnie sprzedaje powojniki do 33 krajów, ponad 500 odmian, i ciągle krzyżuje następne. Oprócz specjalności domu, czyli klematisów, Marczyński lansuje minikiwi. Pracował latami, aby nowozelandzkie drzewko przystosować do polskiego klimatu. Udało się. W dodatku owoce nie są pokryte, jak oryginalne kiwi, włochatą skórką, którą trzeba zdjąć Są gładkie, ale dużo mniejsze, jak duże winogrona.

W Europie Szczepan Marczyński jest w branży powojników ozdobnych graczem numer jeden. Strona www.clematis.com.pl ma dziennie 2,5 tys. odwiedzających, a Marczyński zamiast skupić się na sprzedaży, daje upust dydaktycznej żyłce i każdego szkoli, co ma robić, żeby pięknie kwitły przez kilkanaście lat. Nie nauczył się nakręcać koniunktury. Mimo to klematisy pną się dziś w wielu gródkach, urodą polskich powojników zaczęli się też zachwycać Rosjanie i Ukraińcy, bo w ich krajach świetnie się je uprawia. Chińczycy, szczęśliwie dla Marczyńskiego, ich nie sprzedają.

– Może dlatego, że szkółkarz staje się profesjonalistą dopiero w drugim pokoleniu – twierdzi Andrzej Dębski, jeden z pięciu braci z Końskowoli. Tam fachowcy hodowlą drzew i krzewów zajmują się już grubo ponad sto lat. Od czasów, gdy pierwsze szkółki w swoim majątku założyli Adam i Izabela Czartoryscy, a potem tradycję kultywowało gospodarstwo państwowe. Pierwsze iglaki do Skandynawii eksportował przed ponad 20 laty ojciec braci Dębskich.

Teraz bracia powoli wycofują się ze Szwecji, Norwegii, Holandii czy Anglii, ustępując miejsca innym, też z Końskowoli. – Od połowy lat 90. otworzył się dla nas rynek wschodni – mówi Andrzej Dębski. Zapewnia, że nie ma lepszych klientów jak Rosjanie. Potrafią docenić jakość. W portfolio firmy braci Dębskich jest 200 rosyjskich odbiorców, z tego 50 z listy najbogatszych. Świerki z Końskowoli rosną aż za Władywostokiem. Właściciel firmy, która pielęgnuje ogrody najbogatszych Rosjan, jest stałym bywalcem w Końskowoli. Jesienią ubiegłego roku urządzał ogród premierowi Władimirowi Putinowi. Z Końskowoli tiry zawiozły pod Moskwę trzymetrowe tuje, trzyipółmetrowe świerki i sporo naszych bylin.

Dębscy ciągną za sobą sąsiadów. W Rosji, na Ukrainie, w Kazachstanie za czasów Związku Radzieckiego nie hodowano krzewów ani drzew ozdobnych. Nawet jak dziś próbują, szybko okazuje się, że im nie wychodzi. Ten wielki rynek może należeć do polskich szkółkarzy, rośliny holenderskie czy angielskie nie przeżywają w tamtym klimacie. Więc sąsiad Dębskich, który ma biznes o wiele mniejszy, szczerze braciom kibicuje. Jeśli podzielą się z nim swymi kontaktami, przestanie wreszcie dostarczać krzewy do hipermarketów. – Zamiast w donicy dziesięciolitrowej, każą dostarczać rośliny w malutkich pojemnikach – narzeka. – Potem trzymają przy sztucznym świetle i w rezultacie klient wyrzuca pieniądze w błoto. Takie tuje usychają, a w najlepszym razie długo chorują. Dla szkółkarza to marna rekomendacja.

Z producentami z okolic Końskowoli o rynek rodzimy i wschodni zaczynają też konkurować firmy z okolic Warszawy. Projektanci ogrodów chętnie zaopatrują się w ozdobne rośliny wieloletnie w szkółce Joanny Dziatko pod Warszawą. Sporym wzięciem cieszy się rodzinna firma Grąbczewscy ze Złotokłosa. Bardziej doświadczeni posiadacze ogrodów wiedzą, że szkółkarzy najlepiej szukać w sieci. Pan S. z Żoliborza potrzebował 30 podrośniętych cisów, ale w sklepie musiałby za każdy zapłacić około 300 zł. U producenta kupił po 60 zł. Przy większych zakupach oszczędności mogą być spore.

Szczepan Marczyński cieszy się, że koniunktura ogrodowa wychodzi poza prywatne opłotki. Za swój wielki sukces uważa fakt, że ekrany wygłuszające na obwodnicy pod Grójcem obsadzono klematisami. – Nie tylko pięknie wyglądają, ale też pochłaniają metale ciężkie – wylicza. – Są też świetnymi klimatyzatorami, kiedy wilgoci jest dużo, pochłaniają ją, żeby oddawać, gdy zrobi się sucho.

Pan S. z Żoliborza zauważył, że zieleń zbliża ludzi. Kiedy już z powodzeniem urządził własny trawnik, posiał też trawę obok, na zaniedbanym skrawku ziemi niczyjej. – Teraz przechodnie powściągają psy, które się do tej pory tam załatwiały – mówi. – Zaczęli między sobą rozmawiać, że to fajnie mieć taki wspólny zadbany kawałek. Przedtem się nie znaliśmy, teraz mówimy sobie „dzień dobry”.

Ale bukszpan, który posadził na wspólnym trawniku, ktoś w nocy wykopał.

 

TAKŻE: Rzędy iglaków nad betonową kostką i trawnikiem zaczynają powoli iść w odstawkę. Zamiast kostki wysypuje się drobne szlifowane szkiełka albo układa misterne kompozycje z barwionego drewna, giętego w esy floresy, także ze szkła, ceramiki i betonu w kolorkach. Ścieżki i podjazdy wyglądają jak obrazy - o tej i innych nowych modach ogrodowych, czytaj w papierowym wydaniu Tygodnika POLITYKA, z którego pochodzi powyższy raport. Najnowszy numer POLITYKI w sprzedaży w kioskach od środy 28 kwietnia oraz w formie e-wydania. Kup e-wydanie.

Polityka 18.2010 (2754) z dnia 01.05.2010; Raport; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Komu rośnie w ogrodzie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną