Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Rozrzutni krewni

Po co nam euro

Robert K. / PantherMedia
Unijni politycy gaszą rozniecony w Grecji finansowy pożar. Już dawno nie było takiego zrozumienia dla wspólnoty europejskich interesów.

Europa za gigantyczne pieniądze kupiła sobie kilkanaście miesięcy czasu. Co z nim zrobi? Konstrukcję ratującą finanse ułożono na trzech filarach:

• Pierwszy to 60-miliardowy fundusz stabilizacji – fundusz szybkiego reagowania, kontrolowany przez Komisję Europejską. Środki będą pochodzić z pożyczek, jakie Komisja zaciągnie na rynku, posługując się budżetem Unii jako zastawem. Ponieważ budżet całej Unii nie może wykazać deficytu, oznacza to, że wszystkie 27 krajów Unii, a nie tylko członkowie strefy euro, jest za nich odpowiedzialnych.

• Drugi to wehikuł specjalnego przeznaczenia, coś w rodzaju euroobligacji, emitowanych przez kraje strefy euro, które mają zebrać z rynku 440 mld euro. Ten nowy pomysł „The Economist” przyrównał do piątego artykułu NATO, który mówi, że atak na jakikolwiek kraj członkowski stanowi atak na wszystkich. To politycznie bardzo ważne, ale to nie to samo, co zgromadzenie pod jedną komendą wszystkich sił zbrojnych krajów członkowskich.

Tworzeniu ogromnych finansowych pakietów antykryzysowych towarzyszy zwykle nadzieja, że nie zostaną uruchomione lub zostaną zużyte tylko w części. Komisja paliła się do formalnej kontroli nad tym funduszem, ale jej nie uzyskała. Szczegóły tej operacji nie są jeszcze znane. Wiadomo natomiast, i to jest zaskoczenie, że do każdych dwóch euro pochodzących ze strefy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) dorzuci jeszcze jedno. W sumie mamy pakiet wart 750 mld euro.

• Wreszcie, chyba najważniejsze narzędzie ratunku, o skutkach natychmiastowych, to decyzja Europejskiego Banku Centralnego o zakupach długów rządów i korporacji. Czołowe banki centralne świata, łącznie z Fed (bank centralny USA), będą działać wspólnie, aby udostępnić środki na pożyczki międzybankowe. „Kanały normalnej polityki monetarnej przestały funkcjonować”, powiedział z pokorą Jean-Claude Trichet, prezes EBC.

Pakiet jest faktycznie pośrednim sposobem ratunku dla banków krajów wierzycielskich, głównie francuskich i niemieckich. Francuzi rozumieli to od początku, Niemcom uświadomienie sobie tego nieprzyjemnego faktu zabrało więcej czasu. Z nieskrywanym niesmakiem patrzą na pomoc dla Aten. Ale w końcu górę wzięła świadomość, że alternatywa to tarapaty rodzimych banków, pełnych greckich obligacji, i jeszcze większa cena kłopotów Portugalii i Hiszpanii. Wszystko to blednie w zestawieniu z przeszło bilionem euro włoskich długów.

Droga do klęski

Kryzys obnażył strukturalne słabości strefy euro, a ich źródeł szukać trzeba w traktacie z Maastricht. W 1992 r., kiedy zapadały decyzje o stworzeniu unii monetarnej, Niemcy zrezygnowały ze swego długo i uparcie powtarzanego żądania, aby unii monetarnej towarzyszyła unia fiskalna. Przyjęto jedynie tzw. Pakt Stabilności i Wzrostu, który zdaniem jednych okazał się ułomnym instrumentem dyscyplinowania polityki fiskalnej krajów członkowskich, zaś zdaniem surowszych sędziów drogą do klęski.

Świadomość nieefektywnej konstrukcji paktu doprowadziła nawet do tego, że w 1998 r. grupa niemieckich naukowców próbowała, bezskutecznie, odwołać się do sądów, aby odwlec wprowadzenie euro. Twierdzili, że unia walutowa jest skazana na porażkę, gdyż zarówno Niemcy jak i inne kraje nie zdołają sprostać wymogom fiskalnym, takim jak obniżenie poziomu długu.

Za ironię trzeba uznać fakt, że początkowy sukces euro stał się poniekąd przyczyną dzisiejszych kłopotów. Kenneth Rogoff, główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 2001–2004, który latem 2008 r. przewidział upadek wielu zachodnich banków, dawno temu twierdził, że bankructwo Grecji prawdopodobnie wywoła efekt domina. Mówił także, że to raczej MFW, a nie Unia, będzie wyciągać Grecję z tarapatów. Ostatnio przypominał, że istotną motywacją dla stworzenia wspólnej europejskiej waluty była chęć konkurowania z dolarem o pozycję waluty rezerwowej, która stanowi magnes przyciągający globalne rezerwy kapitału.

Valery Giscard d’Estaign, były francuski prezydent, ukuł termin „nadmierny przywilej” dla opisu korzyści, jakie Ameryka czerpie z tego, że dolar pełni funkcję waluty rezerwowej. Status ten pozwolił USA pożyczać taniej (obligacje amerykańskie mają niższe stopy procentowe), niż miałoby to miejsce, gdyby taką walutą nie był. I w tym sensie euro było sukcesem. Ostatnie badania potwierdzają, że euro pomogło obniżyć realne stopy procentowe w strefie, czyli obniżyć koszty kredytów nie tylko dla rządów, ale i innych kredytobiorców. To z kolei napędzało proces zadłużania się, zwłaszcza na peryferiach strefy euro. Euro było pomyślane jako wydajny instrument przyciągania kapitału i takim się stało.

Błąd twórców i liderów Unii, zdaniem Rogoffa, polegał na tym, że za szybko zgodzili się przyjąć do strefy euro kraje, którym wyszedłby na zdrowie swego rodzaju okres próbny, terminowanie w przedsionku. Traktat z Maastricht okazał się pobłażliwy, zwłaszcza dla krajów o wątpliwej dyscyplinie kredytowej.

 

Kaftan bezpieczeństwa

Z kolei noblista Paul Krugman uważa, że obecne kłopoty nie są efektem nadmiernych wydatków rządowych. Problem leży w istocie w unii walutowej. Gdy nadszedł globalny kryzys finansowy i napływ kapitału gwałtownie się skurczył, wpływy budżetowe zmalały, a deficyty poszybowały w górę, członkostwo w strefie euro zamieniło się w pułapkę. Polega ona na tym, że kraje przeżywające największe trudności nie mogą się podeprzeć polityką kursu walutowego, drogą dewaluacji poprawić konkurencyjność swego eksportu. Znalazły się w „kaftanie bezpieczeństwa”. Wchodząc do strefy euro, konkluduje Krugman, rządy Grecji, Portugalii i Hiszpanii utraciły możliwości popełniania takich grzechów jak nadmierny druk pieniądza (przynajmniej teoretycznie), a jednocześnie pozbawiły się ważnego instrumentu reagowania na kłopoty, jakim jest polityka kursowa.

Teoretycznie w przededniu decyzji o sięgnięciu po najcięższe armaty rysowały się trzy podstawowe sposoby ratunku strefy euro bez naruszania jej składu (czyli bez usuwania najsłabszych krajów).

1. Powrót do idei unii fiskalnej (budżetowej) jako nieodłącznego towarzysza unii monetarnej. Jednak ta ścieżka wydawała się politycznie nie do zaakceptowania.

2. Zdecydowanie lepsza koordynacja polityki fiskalnej, wymuszająca większą dyscyplinę budżetów w krajach członkowskich. Ale natychmiast rodzi to pytanie, jak ten cel osiągnąć i jak zniechęcać do łamania przyjętych ustaleń.

3. Stworzenie sprawniejszego systemu zarządzania kryzysowego i wyposażenie Europejskiego Banku Centralnego w lepsze instrumenty i procedury działań w sytuacjach zagrożeń (dziś jest to ociężała biurokracja o uprawnieniach znacznie mniejszych niż np. Fed, który zresztą też ma na koncie grzechy, ale jest w stanie działać szybko i na dużą skalę).

Joseph Stiglitz, inny noblista z ekonomii, jako drogi ratunku rozważał także albo masowe cięcia płac w krajach strefy euro zagrożonych długiem, aby poprawić ich konkurencyjność (swego rodzaju dewaluacja), i natychmiast przyznawał, że to scenariusz fantastyczny, albo wyjście Niemiec ze strefy euro lub jej podział na dwa subregiony, północny i południowy. Nawet wspólna waluta i wspólna biurokracja nie czynią tych krajów wspólnotą. Choć kapitał, towary czy turyści poruszają się swobodnie w ramach Unii, to rządy krajów członkowskich zachowały i pilnie strzegą swych prerogatyw fiskalnych.

Cnota oszczędności

Latem 2009 r. w Niemczech przyjęto poprawkę do konstytucji, którą wtedy w Europie słabo dostrzeżono, a o której dziś też jakoś niezręcznie przypominać. Mówi ona, że od 2016 r. deficyt budżetu federalnego Niemiec, największego kraju strefy euro i Unii, nie może przekroczyć 0,35 proc. PKB.

Oszczędność, którą Niemcy postrzegają jako cnotę, dla wielu ich partnerów stoi znacznie niżej na liście narodowych priorytetów. Co więcej, dla reszty ogromna nadwyżka w niemieckim bilansie handlowym to poważny i trudny do usunięcia problem. Niemcy w 2003 r. stały się największym na świecie eksporterem (zastąpionym na tej pozycji w 2009 r. przez Chiny).

Narodziny euro w 1999 r. Niemcy powitały jako wyrównanie pola konkurencji w handlu: wreszcie nie musiały się obawiać, że silna marka utrudni rywalizację z krajami o słabszej walucie. Pracodawcy i związki zawodowe starali się o kontrolę wzrostu płac. Reszta Europy była w tym względzie mniej wstrzemięźliwa, a to przecież koszty produkcji, a nie tylko jakość produktu legła u źródeł niemieckich sukcesów eksportowych. Podczas gdy dla południowych obrzeży strefy euro głównym walorem wspólnej waluty były niskie stopy procentowe i łatwiejszy dostęp do kredytów, dla Niemiec było to znakomite wsparcie eksportu.

Między 2000 a 2008 r. jednostkowe koszty pracy w Niemczech spadały o 1,4 proc. rocznie, podczas gdy we Francji (a także w pozostającej poza strefą Wielkiej Brytanii) rosły o prawie 1 proc. Wprawdzie Niemcy przekroczyły 3-proc. próg deficytu, to ostatnio zeszły poniżej tego. Tyle że cnota oszczędności, którą Berlin stawia za wzór swym partnerom unijnym, ma swą drugą stronę – hamuje globalny popyt. Niemiecki model wzrostu oparty na nadwyżce eksportu (i w tej mierze podobny do chińskiego) da się zatem utrzymać tak długo, jak długo istnieją kraje gotowe kupować więcej, niż sprzedają. Trudno winić Niemców za to, że są wydajni i relatywnie tani.

Druga stronę medalu

W Polsce, ze zrozumiałych względów, apetyt na szybkie wejście do strefy euro osłabł albo może osłabnąć. Gdyby przyrównać strefę euro do ekskluzywnego klubu, na członkostwo w którym mamy apetyt i do którego póki co drzwi były zamknięte, to czy powinniśmy nadal się dobijać, czy też darować sobie ten luksus? Życie pokazało, że klub i jego funkcjonowanie wymagają istotnych poprawek. Nie wspominając o tym, że najbogatsi członkowie klubu mogą być jeszcze bardziej niż dotąd wstrzemięźliwi z przyjmowaniem nowych członków. Bo za ewentualne zbite szyby i zdemolowane wnętrze oni słono płacą. Dzisiejsze kłopoty nie zmieniają jednak podstawowych walorów wspólnej waluty i w tym sensie członkostwo w strefie euro niesie ze sobą korzyści, choć dziś wyraźniej widać drugą stronę medalu.

W obliczu egzystencjalnego zagrożenia zrobiono to, czego wymagała sytuacja. Ale nie rozwiązuje to problemu na dłuższą metę. Wiele pytań czeka wciąż na odpowiedź. Jedno z podstawowych brzmi z grubsza tak: czy przyjęty program ratunkowy nie zniechęci do korekt zagrożone kraje? Czy nie osłabi zwolenników wstrzemięźliwej polityki fiskalnej? Parafrazując stare powiedzenie o tym, komu dług spędza sen z powiek, można rzec: jesteś bankowi winny 10 tys. euro – to twój problem. Jesteś mu winny 10 mln – to jego problem. Jesteś mu winny 10 mld – to problem całej strefy euro i na ratunek pośpieszą inni.

Unia staje w obliczu pilnych, trudnych i być może historycznych dylematów. Jak znaleźć skuteczny sposób na dyscyplinowanie suwerennych krajów? Jak chronić budżet wspólnoty przed niesolidnością poszczególnych państw? Jak uszanować idee europejskiej solidarności nie nagradzając zarazem rządów ulegających populistycznym hasłom?

Ciężkie choroby można albo leczyć wielkim kosztem i z niewiadomym skutkiem, albo próbować im zapobiegać. W tym przypadku profilaktyka wymagać może ingerencji instytucji ponadnarodowych w proces tworzenia narodowych budżetów, choćby w charakterze opiniodawczym. Wiadomo, że takie rozwiązanie nie może liczyć na entuzjazm, a może wręcz napotkać opór. Jeśli jednak próby dyscyplinowania polityki fiskalnej nie zdadzą egzaminu, to w dłuższej perspektywie żadne pieniądze nie zapobiegną kryzysowi, jak zawsze, gdy pożycza się pieniądze rozrzutnemu i nieodpowiedzialnemu krewnemu.

 

Autor jest ekonomistą i publicystą, przez kilkanaście lat pracował na kierowniczych stanowiskach w amerykańskich instytucjach finansowych.

Polityka 21.2010 (2757) z dnia 22.05.2010; Rynek; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozrzutni krewni"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną