Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Potrzebujemy drugiej siedmiolatki

Jak kryzys z 2010 roku uderzył w Europę

Nafalski Rajmund / BEW
"Słyszę wołanie o nowy plan Schumana, w domyśle o wielki europejski projekt, ale nie wierzę, by takie wizje mogły zbliżyć Unię do ludzi".

Polityka: – Jak są postrzegane polskie wybory prezydenckie w Brukseli? Czy w stolicy Unii uważa się je za ważne?

Janusz Lewandowski: – Ważny kraj, ważna gra. Programy unijne uwzględniają kalendarze wyborcze najważniejszych państw. Wiemy na przykład, że nie uzgodnimy nowej perspektywy finansowej, zanim w maju 2012 r. Francuzi nie wybiorą prezydenta. Polskie terminy też są brane pod uwagę – z pewną troską o rozwój wydarzeń w przyszłym roku, gdy Polska będzie jednocześnie przewodniczyć pracom Unii i wybierać parlament. Wybory prezydenckie traktowane są śmiertelnie poważnie, bo Polska jest uważana w Unii za solidnego i pozytywnego partnera. To było widać już po reakcjach na tragedię w Smoleńsku – przez respekt dla kraju nikt nie pytał, jak mogło dojść do tak absurdalnej katastrofy, choć wszyscy mieli to pytanie w tyle głowy.

Ówczesne współczucie i szacunek były autentyczne. Osłabły nieco tuż po pogrzebie na Wawelu, gdy Bruksela usłyszała pouczenia, że prawdziwych przyjaciół poznaje się po tym, iż lekceważą zakaz ruchu lotniczego – tak jakby po katastrofie samolotu CASA i po Smoleńsku Polska mogła kogokolwiek pouczać w kwestii bezpieczeństwa lotów. Byłem świadkiem tej dramatycznej nocy bezpośrednio przed pogrzebem – belgijskie siły powietrzne podstawiły samolot mogący się przemieszczać na niższym pułapie, mieli nim polecieć Barroso, van Rompuy, Rasmussen. Wszyscy byli gotowi do wylotu, z godziny na godzinę zmieniały się meldunki o pyle wulkanicznym, ostatecznie przyszedł surowy zakaz. Polskie reakcje wzbudziły zdziwienie, wróciło coś, co mnie strasznie irytuje – traktowanie Polski jako kraju specjalnej troski.

O jaką pomoc może wystąpić Polska do Unii po powodzi?

Wygląda na to, że zadebiutujemy jako beneficjent Funduszu Solidarności, który powstał w 2002 r. po powodziach w Niemczech, Austrii i Czechach. Wyszacowanie strat powyżej 2 mld 125 mln euro pozwala złożyć wniosek o rekompensatę rozmaitych wydatków publicznych na naprawę zniszczonej infrastruktury. Nie będzie problemów, bo pieniądze są. Polska je dostanie, ale to będzie niewielka suma w porównaniu z tym, co możemy otrzymać na profilaktykę. Dlatego całą debatę przestawiłbym z oczekiwań na rekompensaty z Funduszu Solidarności na te setki milionów euro, które można wydać na wały, zbiorniki retencyjne, czyli na zapobieganie powodziom, a nie leczenie ich następstw. Chyba że Polak musi być zawsze mądry po szkodzie.

Po Europie krąży widmo niewypłacalności państw. Czy sytuacja Grecji rzutuje jakoś na Polskę?

Kłopoty Grecji nie rodzą bezpośrednich zagrożeń dla Polski. Naszym problemem jest raczej klimat, jaki wytworzył się przy okazji sprawy greckiej – Europy wypełnionej lękiem o przyszłość, wątpiącej w siebie.

Jak kierownictwo Unii mogło dopuścić do takiej degrengolady greckich finansów publicznych? Przecież to działo się na waszych oczach.

Przyjmuję ten zarzut, mimo że dotyczy poprzedniej Komisji Europejskiej. Wiele z fałszerstw, do których uciekano się w Grecji, można było wykryć, można było np. zmierzyć areał upraw oliwek, który podawano w uzasadnieniu wniosków o dopłaty bezpośrednie. To było łatwe do skorygowania, być może trudniej było zajrzeć do wnętrza greckiej gospodarki, choć rozrost państwa opiekuńczego był widoczny gołym okiem, jak choćby stosunek płac do emerytur, niespotykany nigdzie indziej w Europie. Część winy należy pewnie przypisać Brukseli – za to, że tolerowała, lekceważyła problem.

Po kryzysie wypłacalności państw rozgorzała debata o koordynacji budżetów narodowych. Jak Komisja wyobraża to sobie w praktyce?

Powstał plan egzekwowania zdrowych finansów publicznych, który w wielu stolicach będzie niepopularny, bo ingeruje w politykę gospodarczą rządów. Zakłada on staranną analizę już nie tylko finansów, ale całych gospodarek krajów członkowskich z nowymi uprawnieniami dla Eurostatu, by nie można go było oszukiwać. Nie wystarczy pomiar deficytu budżetowego i długu publicznego – te wskaźniki nie wyjaśniają na przykład kłopotów Hiszpanii. Trzeba badać także stopień zaawansowania reform strukturalnych i czynniki konkurencyjności. Oprócz sankcji za łamanie Paktu Stabilizacji i Wzrostu plan przewiduje też ocenę projektów budżetów przez Komisję Europejską, zanim trafią one do parlamentów krajowych.

Sposób przyjęcia pakietu gwarancji dla krajów strefy euro pokazał, że po traktacie lizbońskim w Unii o wszystkim decydują rządy. Jakie są szanse na to, że propozycje Komisji zostaną w ogóle przyjęte?

To prawda, wbrew założeniom traktat lizboński uczynił Europę bardziej międzyrządową niż wspólnotową, co nie leży w polskim interesie. Wychodzi to na jaw szczególnie w sytuacjach awaryjnych, wymagających porozumienia na najwyższym szczeblu instytucji unijnych i państw członkowskich. Co do roli Komisji – od niej pochodzą zazwyczaj propozycje, bowiem tylko Komisja posiada dostateczne siły eksperckie, by je opracować. Dalszy ciąg to już przeciąganie liny między państwami. Problem Polski polega na tym, że te uzgodnienia zapadają najpierw w strefie euro, a dopiero później wciąga się w nie ministrów pozostałych państw. Mądrze robi Jacek Rostowski, domagając się udziału wszystkich członków UE w stanowieniu reguł gry, pomaga w tym jego oksfordzka angielszczyzna.

Ale bardziej niż skutki traktatu lizbońskiego martwi mnie nastrój kryzysu i zwątpienia, bo to przedsmak bojów o przyszłość budżetu unijnego na lata 2014–20, niezwykle dla Polski istotnego. Pamiętam lekcję 2004 r., gdy ambitne propozycje Komisji zostały sprowadzone na ziemię przez najbogatsze państwa członkowskie. Zażądały wtedy budżetu na poziomie 1 proc. PKB całej Unii i wyznaczyły w ten sposób realne pole do dyskusji. Nauczka jest następująca: propozycja Komisji musi być ambitna, na miarę nowych wyzwań, ale zarazem osadzona w realiach współczesnej Europy. Cała sztuka, nad którą się teraz głowimy, polega na tym, by dobrze trafić – żeby rozmawiano i dobijano targu w oparciu o nasze propozycje.

Czy to nie kłopot, że rozmowy na temat budżetu, inicjowane przez polskiego komisarza, będą toczyły się pod polską prezydencją?

Szykuje się jeszcze większa dawka polskości. Komisarz jest Polakiem, sprawozdawczyni ds. budżetu w Parlamencie Europejskim jest Polką, przewodniczący Parlamentu też Polak… Bardzo dużo zależy od klimatu, od nastrojów gospodarczych w połowie 2011 r., gdy Węgrzy przekażą pałeczkę prezydencji Polakom, a ja ogłoszę perspektywę finansową na lata 2014–20. Cywilizacyjnie bardzo ważną dla Polski, bo dla pełnej odnowy kraju i skutecznego pościgu za unijną czołówką potrzebujemy drugiej siedmiolatki, na miarę tej z lat 2007–13. Dobijemy do europejskiej średniej, o ile oczywiście inwestycje pójdą na nowoczesną infrastrukturę i w szare komórki. Jeżeli w toku negocjacji grecka choroba przejdzie na inne kraje i uruchomi kulę śniegową niewypłacalności, wówczas – odpukać – widoki na sensowną rozgrywkę o unijny budżet będą marne.

 

Wierzy pan w przyszłość euro?

Przytłoczeni kryzysem już zapominamy, ile wspólna waluta dała Europie. Znikło ryzyko kursowe – wystarczy przywołać polskie dramaty z opcjami walutowymi sprzed kilkunastu miesięcy. Dzięki euro silne kraje Unii udzieliły swej wiarygodności słabszym, umożliwiając im pozyskanie taniego kapitału. W zamian Niemcy czy Holandia uzyskały szanse eksportowe. Dekada euro była dla Unii korzystna, ale dzisiejsze kłopoty wymazały świadomość tych osiągnięć. Zaczęło się od kosztownych pakietów ratunkowych w ubiegłym roku, kiedy państwa wzięły na siebie straty sektora finansowego. Kłopoty biorą się także z nawyku życia ponad stan w wielu krajach. Na razie działania ratunkowe przeważają nad profilaktyką, ale Unia potrafi wyciągać wnioski. Jeżeli prawdą jest, że Europa rozwija się przez kryzysy, to ma w sobie wielki potencjał. Bo ledwo wydobyła się z kryzysu konstytucyjnego, wybuchła wojna gruzińska, potem gazowa, wreszcie kryzys finansowy.

Naszym zadaniem jest poprawa manier klubu euro, a nie roztrząsanie katastroficznych przepowiedni. Smętna Europa potrzebuje polskiego optymizmu, wiary w europejski projekt. Niech to będzie nowa misja starzejącego się pokolenia Solidarności, które wychodziło z gorszych opresji. Kraj wybił się na niepodległość, a teraz zyskuje markę wiarygodnego partnera. Wystarczy wspomnieć pochwały, jakie za pośrednictwem Donalda Tuska adresowano do Polaków w Akwizgranie, przy okazji wręczenia Nagrody Karola Wielkiego. Wywietrzały dawne stereotypy i uprzedzenia, dziś to my stabilizujemy europejski projekt. Zachód dostrzega polskie wskaźniki zaufania do Unii – zaufania, które nie bierze się tylko z unijnych dopłat i dotacji, ale odzwierciedla silną identyfikację z Europą, poczucie sensu tej wielopokoleniowej inwestycji, jakiej dokonaliśmy w 2004 r. Zachodni politycy analizują metamorfozę Europy Środkowo-Wschodniej.

Analizują i co widzą?

Że pod względem ekonomicznym kraje Unii poza strefą euro sprawują się lepiej. Estonia wpadła w kryzys, ale wydobyła się z niego o własnych siłach i jest dziś zatwierdzonym kandydatem do euro. Łotwa przeprowadza program oszczędności trudniejszy niż Grecja w sensie dotkliwości dla ludzi. I robi to bez większego politycznego zamętu, z perspektywą wzrostu. Kraje naszego regionu, jeszcze w 2008 r. podejrzewane o niestabilność i niesolidność, pokazały odporność i zaradność, a ogniska choroby w Europie objawiły się zupełnie gdzie indziej. Jakby wziąć pod uwagę kondycję krajów bałtyckich, Szwecji i Polski, to sądzę, że znalazłoby się w Unii sporo zwolenników wymiany składu strefy euro...

W Polsce słychać coraz więcej głosów powściągliwych w sprawie przyjęcia wspólnej waluty.

Rosną wątpliwości, bo ludzie widzą problemy w strefie euro, których u nas nie ma. Pomijając zobowiązania traktatowe do przyjęcia wspólnej waluty, bycie poza strefą niesie ze sobą wciąż ryzyko rozchwiania waluty, a przede wszystkim sytuuje Polskę poza klubem, w którym zapadają najważniejsze rozstrzygnięcia. To tak, jakbyśmy byli współlokatorami mieszkania, ale mieszkali w przedpokoju. Polska powinna podtrzymać kierunek, czyli zmierzać do wstąpienia do strefy, i sama wybrać stosowny moment. Przy zaostrzonych rygorach wejście i tak nie będzie łatwe. Na pewno warto dołączyć do tego klubu, gdy poprawi on swoje maniery.

Czy obecny kryzys sprzyja federalizacji Europy?

O Unii nie rozmawia się już w kategoriach finalité, docelowej wizji wspólnoty. To wyszło z mody, gdy najbardziej zagorzali zwolennicy europejskiego federalizmu sparzyli się na przyjęciu nowego traktatu, zwanego dumnie konstytucją. Kryzys spotęgował poczucie wzajemnych zależności, czyli głębszej integracji, to prawda. Chodzi jednak o jej wymiar gospodarczy, wizje polityczne zostały zepchnięte na drugi plan. Jeśli lekcja kryzysu do czegoś skłania, to do myślenia w kategoriach gouvernance économique, większej koordynacji gospodarczej 27 krajów. Politykę się z tego wypycha, chociaż wyeliminować jej się nie da, bo trudno wyobrazić sobie egzekwowanie reguł gospodarczych bez politycznej woli ubranej w nowe prawa. Ale ten gospodarczy federalizm ma niewiele wspólnego z politycznym federalizmem z epoki optymizmu po upadku muru berlińskiego. Wtedy Stary Kontynent miał w sobie nadzieję „nowego świata”.

Ja uważam, że Europa nie musi wymyślać się na nowo. Słyszę wołanie o nowy plan Schumana, w domyśle o wielki europejski projekt, ale nie wierzę, by takie wizje mogły zbliżyć Unię do ludzi. Europa powinna uzasadniać się przez swoją użyteczność: wygodną komunikację bez granic, bezpieczeństwo energetyczne, wspólnotę ludzi nauki, wymiany młodzieżowe i politykę regionalną. Przez konkretne pożytki, a nie wielkie plany oderwane od codziennych potrzeb mieszkańców kontynentu, bardziej niż kiedykolwiek od wojny zalęknionych i zatroskanych. Założyciele Unii zasługują na pomniki, bo stawiali na pragmatyzm, a nie myśleli o pomnikach, jak robią to dzisiaj niektórzy spóźnieni wizjonerzy.

Polityka 25.2010 (2761) z dnia 19.06.2010; Rynek; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Potrzebujemy drugiej siedmiolatki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną