Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Bujanie w obłokach (gazu)

Gry gazowe – Polska drugą Norwegią

Andreas Giessler / PantherMedia
Mieliśmy być drugą Japonią, potem drugą Irlandią, ostatnio jesteśmy kuszeni wizją drugiej Norwegii. Wszystko za sprawą złóż gazu łupkowego, które może mamy. A może i nie.

Norweską perspektywę najszerzej przedstawił Jarosław Kaczyński w trakcie prezydenckiej kampanii. Sukces gazowy, obok obrony służby zdrowia przed prywatyzacją, to były dwa ważne wyborcze przesłania. Symbolicznym ukoronowaniem kampanii stała się wizyta w Krakowie, gdzie kandydat odwiedził grób brata oraz spotkał się z gazownikami. Podzielił się tam przemyśleniami na temat gazu łupkowego, zwłaszcza tego, co zrobić, by nie wpadł on w rosyjskie ręce. Według prezesa PiS, jest to jedno z większych zagrożeń polskiego programu wydobycia gazu. Przywiązanie do gazu łupkowego potwierdził odwiedzając w ubiegłym tygodniu Łebień, gdzie prowadzone są wiercenia poszukiwawcze.

Wielokrotnie cytowane zdanie Kaczyńskiego o szansach na drugą Norwegię nie było jego oryginalnym pomysłem. Nieco wcześniej sformułował je minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. On zaś usłyszał je od szefów amerykańskich koncernów naftowych, którzy będą wiercić w Polsce w poszukiwaniu gazu łupkowego. Jeszcze go nie znaleźli, ale już tak są pewni sukcesu, że zarazili entuzjazmem pół Polski, w tym sporą część polityków i komentatorów politycznych.

Nie na entuzjazmie Polaków im jednak zależy, lecz na przychylności amerykańskich akcjonariuszy, którzy chcą wiedzieć, że dobrze zainwestowali pieniądze. Dlatego tryskające optymizmem komunikaty o wspaniale rokujących koncesjach poszukiwawczych są normalnym elementem tego biznesu. Wiedzą coś o tym akcjonariusze naszego Petrolinvestu.

Złoża niezmierzone

Amerykanom już samo hasło „gaz łupkowy” (shale gas) pachnie pieniędzmi. Stany Zjednoczone wybiły się na niezależność gazową i pozycję największego producenta błękitnego paliwa właśnie dzięki opanowaniu technologii wydobycia tzw. gazu niekonwencjonalnego, którego gaz łupkowy jest jedną z odmian. Ta niekonwencjonalność gazu wynika z tego, że jest on ukryty w głębokich i trudno dostępnych strukturach geologicznych. Amerykanie ponad 20 lat pracowali nad tym, jak się do niego dobrać. Problemem była skomplikowana technologia wydobycia (POLITYKA 9/09; 21/10), oraz jej wysoki koszt. Długo wydatki związane z pozyskaniem niekonwencjonalnego gazu przekraczały jego rynkową wartość.

Kilka lat temu, kiedy zadziałał efekt skali, a ceny gazu na światowych rynkach poszybowały w górę, amerykański biznes gazu niekonwencjonalnego zaczął się kręcić. Stało się tak głównie za sprawą małych i średnich firm, hojnie wspieranych przez rząd federalny. Wielkie koncerny zaspały boom w USA i teraz próbują ratować twarz przed akcjonariuszami. Stąd ich gwałtowna aktywność w Europie, w tym także i w Polsce.

Mamy bowiem niezmierzone zasoby gazu łupkowego. I to w sensie dosłownym: nikt dotychczas ich nie zmierzył. Scenariusze drugiej Norwegii budowane są na razie na prostym założeniu: Amerykanie mają gaz łupkowy, a my mamy duże pokłady łupków. Wniosek? Mamy duże pokłady gazu. 1,4 bln m sześc., może 3, a nawet 4 bln – padają różne szacunki, od których kręci się w głowie. Różnice w obliczeniach, rzędu 1 czy 2 bln, na nikim nie robią wrażenia. Nikt też nie zwraca uwagi na to, że Amerykanie swój sukces w dziedzinie wydobycia gazu niekonwencjonalnego w niewielkim stopniu zawdzięczają pokładom łupków, a w dużo większym dwóm innym typom złóż – gazowi zaciśniętemu (tight gas), czyli takiemu, który jest uwięziony w masie niewielkich szczelin pośród nieprzepuszczalnych warstw piaskowca, oraz metanowi ukrytemu w pokładach węgla kamiennego (CBM – coal bed methane). Do powszechnego obiegu wszedł jednak gaz łupkowy jako synonim cudownego rozwiązania naszych problemów gazowych.

Amerykanin potrafi

Argumenty, że zanim zaczniemy się cieszyć, iż jesteśmy drugą Norwegią, i dzielić zyski ze sprzedaży gazu, trzeba zrobić wiercenia, wszystko zbadać i skalkulować, traktowane są jako brak patriotyzmu i wroga robota Gazpromu. Prezes rosyjskiej kompanii nie śpi po nocach, tak się denerwuje, że tuż za miedzą wyrasta mu gazowa potęga – zapewniają polskie media, od „Naszego Dziennika” po „Gazetę Wyborczą”. Panuje przy tym przekonanie, że jeśli rosyjski gaz musimy kupować, to nasz, łupkowy, będziemy mieli za darmo. Dlatego słychać wiele głosów oburzenia, że do polskiego gazowego eldorado dopuszczamy Amerykanów.

Tymczasem prawda jest taka, że poszukiwanie i wydobycie gazu jest sprawą niezwykle kosztowną i obarczoną sporym ryzykiem porażki. A wydobycie gazu niekonwencjonalnego jest kosztowne i ryzykowne podwójnie, bo nie mamy w tej dziedzinie doświadczeń ani technologii. Nawet gdybyśmy postanowili, że tylko państwowe firmy będą mogły wydobywać taki gaz, i tak trzeba byłoby zapewne korzystać z usług amerykańskich specjalistów przy wykonywaniu tzw. zabiegów szczelinowania, czyli rozsadzania podziemnych struktur geologicznych. Eksperci szacują, że w polskich warunkach rozpoznanie i przygotowanie do przemysłowej eksploatacji złoża to koszt rzędu 10 mld zł. Inwestycja ma szansę się zwrócić, jeśli złoże da w ciągu całego, wieloletniego życia 80–100 mld m sześc. gazu.

Zresztą nie tylko my mamy nadzieje i rozterki związane z gazem niekonwencjonalnym. Poszukiwania rozpoczynają się w wielu rejonach Europy (m.in. Wielka Brytania, Skandynawia, Niemcy, Francja, Węgry) i jako pierwszy problem wymienia się brak dostatecznej liczby wież wiertniczych. W USA jest ich ponad tysiąc, podczas gdy w Europie mniej niż sto. Inny problem to przepisy środowiskowe, które na naszym kontynencie są dużo bardziej restrykcyjne niż za oceanem. Tymczasem wydobycie gazu niekonwencjonalnego wiąże się ze sporymi obciążeniami dla środowiska. Nie wiadomo, czy uda się prowadzić prace np. na terenach Natura 2000. Nie ma w tej dziedzinie żadnych innych doświadczeń poza amerykańskimi, bo tylko na terenie USA i Kanady udało się doprowadzić wydobycie gazu niekonwencjonalnego do skali przemysłowej. W Polsce na razie PGNiG prowadzi pierwszy próbny odwiert, mający sprawdzić możliwości wydobycia gazu zaciśniętego na terenie Lubelszczyzny, a kanadyjska firma Lane Energy na Pomorzu testuje pokład łupków.

 

Mocarstwo w opałach

Choć zostaliśmy namaszczeni na mocarstwo gazowe, na razie musimy borykać się z brakiem gazu. Jeśli do jesieni nie zostanie podpisany wynegocjowany już polsko-rosyjski kontrakt gazowy, zimą niezbędne staną się ograniczenia w dostawach paliwa. Do zamknięcia bilansu brakuje nam ok. 2 mld m sześc., czyli ok. 15 proc. naszego rocznego zapotrzebowania. Nie możemy kupić tego gazu od nikogo innego, bo polscy politycy uznali izolowanie polskiego systemu gazowego od unijnego za najlepszy sposób zapewnienia Polsce bezpieczeństwa energetycznego.

Ostatnią próbę zbudowania polsko-niemieckiego łącznika gazowego, którym można byłoby sprowadzić gaz konkurencyjny do rosyjskiego, utrącił rząd PiS. Powód: ci na Zachodzie to też Rosjanie, tylko niemieckojęzyczni. W efekcie najbardziej antyrosyjscy w deklaracjach politycy zafundowali nam długotrwałe uzależnienie od rosyjskiego gazu.

Tego problemu nie uda się rozwiązać przynajmniej przez kilka najbliższych lat. Pierwszy polsko-czeski łącznik gazowy Moravia powstanie nie wcześniej niż pod koniec 2011 r. (Czesi mają opóźnienie), zaś budowa gazoportu w Świnoujściu jeszcze nie ruszyła (kończy się przetarg na wykonawcę). Co gorsza, Komisja Europejska zaczęła się ostatnio zastanawiać, czy należy się nam dofinansowanie na budowę gazoportu (wysokości 380 mln euro). Skoro mamy takie ilości gazu łupkowego, to po co nam jeszcze terminal do importu gazu skroplonego?

Łupki zamiast Gazpromu

Czekająca na podpisanie polsko-rosyjska umowa przewiduje, że dotychczasowy kontrakt jamalski, na podstawie którego kupujemy dziś 7,5 mld m sześc. gazu rocznie, zostanie powiększony do 10,3 mld m sześc., a jego trwanie przedłużone do 2037 r. (pierwotnie miał się skończyć w 2022 r.). Jednocześnie wydłużona zostanie umowa na tranzyt rosyjskiego gazu przez Polskę gazociągiem jamalskim do 2045 r. Po co ten kontrakt i dlaczego na tak długo? Przecież będziemy mieć nieograniczone ilości własnego gazu, a ten, którego nie zużyjemy, będziemy eksportować. To oznacza, że jamalska rura potrzebna byłaby nam do wysyłki naszego surowca na Zachód – oburzają się wyznawcy drugiej Norwegii.

Waldemar Pawlak i jego współpracownicy (umowa gazowa jest dziełem ekipy Ministerstwa Gospodarki) odpowiadają, że o tym, czy mamy gaz łupkowy, dowiemy się za kilka lat. A jeśli okaże się, że naprawdę go mamy, pierwszy surowiec popłynie po 2020 r. Trudno decyzje mogące przesądzić o istnieniu całych branż uzależnionych od gazu (ciężka chemia, nawozy sztuczne) skazywać na loterię. Jeśli uda się znaleźć gaz, a wydobycie będzie opłacalne – tym lepiej. Polska będzie potrzebowała coraz więcej gazu, a nowa umowa i tak zapewnia pokrycie tylko dwóch trzecich naszego dzisiejszego zapotrzebowania.

Dlaczego kontrakt na tyle lat? Bo szansa, że staniemy się samowystarczalni gazowo, jest mimo wszystko niewielka, a historia nauczyła nas, że krótkoterminowe umowy, wymagające systematycznego przedłużania, Rosjanie lubią wykorzystywać do narzucania nam wyższych cen lub uciążliwych warunków. Wiedzą coś o tym politycy z rządu PiS, którzy za cenę przedłużenia o dwa lata kontraktu na 2 mld m sześc. (wciąż te same pechowe 2 mld) musieli zapłacić akceptacją o 10 proc. wyższych cen w kontrakcie jamalskim (co w sumie oznacza wielomiliardową podwyżkę). Mimo tego bolesnego doświadczenia PiS zagroził Tuskowi i Pawlakowi, że jeśli nowy kontrakt zostanie podpisany, skierują wniosek o postawienie ich przed Trybunałem Stanu.

Jak premier z wicepremierem

Gra oparta na budowaniu wizji drugiej Norwegii i straszeniu polsko-rosyjskim kontraktem gazowym, jaką prowadzi Jarosław Kaczyński i PiS, jest logiczna i zrozumiała. Jeśli dojdzie do kłopotów z gazem, odpowiedzialność spadnie na rząd, a opozycji przysporzy głosów. Mniej zrozumiała jest gra, jaką prowadzi Donald Tusk ze swym koalicjantem Waldemarem Pawlakiem. Premier ma własny zespół doradców energetycznych, którym bliżej do PiS niż do ekipy z Ministerstwa Gospodarki. Dlatego już kilkakrotnie dochodziło do ostrych spięć, w których Pawlak za pośrednictwem mediów atakował otoczenie premiera za sabotowanie polsko-rosyjskich rozmów.

Ostatnio spore wrażenie zrobił radiowy wywiad, w którym Donald Tusk powiedział: „jeśliby się okazało w najbliższym czasie, że możemy zastąpić istotne partie rosyjskiego gazu tym gazem łupkowym w przewidywalnym czasie, to absolutnie możliwe są jeszcze zmiany w tej umowie, bo ona jeszcze nie jest sfinalizowana”. Najwyraźniej nikt premierowi nie powiedział, że o tym, czy mamy gaz łupkowy, czy nie, dowiemy się najwcześniej za kilka lat, a niezbędny gaz ziemny musimy kupić jeszcze przed zimą. Pawlak zagregował na to zdziwieniem, że o tak ważnych sprawach premier mówi w radiu, a nie na posiedzeniu rządu.

Na razie polsko-rosyjskie porozumienie gazowe czeka na akceptację Brukseli, która nie chciała zabierać głosu w trakcie kampanii prezydenckiej. Komisja Europejska bez entuzjazmu patrzy na gazowe kontrakty długoterminowe, które z Gazpromem zawiera większość dużych unijnych operatorów gazowych. Skutecznie blokują one możliwość stworzenia wolnego rynku gazowego, bo do tego potrzebny jest swobodny dostęp do rur, które muszą łączyć wszystkie kraje, oraz swoboda handlu paliwem. Ale naszego kontraktu KE pewnie nie zablokuje, bo na tym samym wózku jadą Niemcy, Włosi czy Francuzi.

Skala polskich gier gazowych jest nieproporcjonalna do znaczenia gazu w polskiej gospodarce. Z wypowiedzi polityków odnieść można wrażenie, że ważą się losy kraju. Tymczasem gaz ma zaledwie 11-proc. udział w polskiej konsumpcji energii. Nieporównanie większe znaczenie ma za to elektroenergetyka, od której naprawdę zależy nasz los. A sytuacja jest tu dużo gorsza niż z gazem: zapaść w dziedzinie wytwarzania prądu i jego przesyłu szybko postępuje. Wprawdzie mówi się ostatnio o wielu inwestycjach, ale na mówieniu zwykle się kończy. Nie mamy też wystarczających połączeń, którymi moglibyśmy importować energię (powód podobny jak z łącznikami gazowymi). PSE Operator zapowiedział, że do 2013 r. prądu jeszcze powinno wystarczyć, ale co będzie potem, nie wiadomo. Czy to kogoś interesuje? Niespecjalnie. Bo jak na horyzoncie nie ma Gazpromu, to problem nie istnieje.

Polityka 27.2010 (2763) z dnia 03.07.2010; Rynek; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Bujanie w obłokach (gazu)"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną