Marek Belka, gdy był premierem, wymyślił kotwicę, która miała utrzymywać wzrost wydatków państwa na poziomie niewiele wyższym niż inflacja. Pomysł ministra Rostowskiego jest identyczny, ale nazywa się inaczej: reguła wydatkowa. Wygląda na to, że będzie to najodważniejsze posunięcie rządu, dyscyplinujące finanse publiczne. Nie obiecujmy sobie po nim zbyt wiele. Państwo bowiem będzie ciąć tylko te wydatki, których jeszcze nie ponosi.
Reguła zakłada, że każdy resort nie będzie mógł podnieść wydatków więcej, niż wynosi wskaźnik inflacji powiększony o 1 punkt procentowy. Czyli: realny wzrost wydatków nie przekroczy 1 proc. Jeśli np. przyszłoroczny wzrost cen wyniesie 2,5 proc., żadne ministerstwo nie powiększy wydatków o więcej niż 3,5 proc. Jeśli wzrost gospodarczy wyniósłby np. 4 proc., oznaczałoby to realne oszczędności. W ten sposób po kilku latach niejako wyroślibyśmy z deficytu.
Kłopot polega na tym, że reguła wydatkowa może dotyczyć zaledwie co czwartej złotówki wydawanej przez państwo. Aż 75 proc. są to tzw. wydatki sztywne, zapisane w ustawach. Nie da się na nich zaoszczędzić bez zmiany ustaw, co byłoby politycznie trudne. Pozostałe zaś 25 proc. to nie tylko wydatki na administrację (zwykle te cięcia bardzo się podobają, choć nie tym, którzy pracują w sferze budżetowej), ale także na rozwój i inwestycje. A tutaj już oszczędności mogą się zemścić.
Jeśli przetłumaczy się zasady reguły wydatkowej na konkrety, to policjanci czy żołnierze nadal będą mogli odchodzić na emerytury po 15 latach pracy. Ich prawa nabyte nie są regułą wydatkową zagrożone. Jako krzepcy czterdziestoletni emeryci będą sobie mogli dorobić. Oszczędzać natomiast będziemy na pensjach urzędników, narzekając przy tym, że są coraz gorsi. O poprawieniu pozycji polskiej nauki w światowych rankingach też raczej trzeba zapomnieć. Kotwica Belki wzrostu deficytu nie powstrzymała, kotwica Rostowskiego może powstrzymać wcale nie to, co trzeba.