Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Tykające euro

Niepewna przyszłość europejskiej waluty

Na ostatnim szczycie UE zawarto porozumienie, które ma uporządkować funkcjonowanie wspólnej waluty Na ostatnim szczycie UE zawarto porozumienie, które ma uporządkować funkcjonowanie wspólnej waluty Ozchin / Flickr CC by SA
Euro miało dać Europie stabilną walutę, niską inflację i pozycję światowego supermocarstwa finansowego. Dziś używające wspólnej waluty kraje jeden po drugim wpadają w kłopoty i stają na progu niewypłacalności. Co źle poszło?
Euro padło ofiarą własnych błędówMirosław Gryń/Polityka Euro padło ofiarą własnych błędów

Wspólna europejska waluta przeżywa dziś ciężkie chwile. Jeszcze rok temu na rynkach panowało przekonanie, że krajom, które używają euro, globalny kryzys finansowy nie może poważnie zaszkodzić. Wtedy, kiedy wschodzące rynki (w tym Polska) zmagały się z trudnościami w pozyskaniu prywatnego kapitału, kraje strefy euro ciągle utrzymywały ratingi na poziomie A, co oznaczało, że zdaniem agencji oceniających ich wiarygodność finansową pożyczone pieniądze były całkowicie bezpieczne. Nie miało większego znaczenia to, że w relacji do PKB dług publiczny i deficyt budżetu Grecji były dwukrotnie wyższe niż w Polsce. To my musieliśmy płacić wyższe odsetki od naszych obligacji, to myśmy cierpieli z powodu gwałtownych ruchów kapitału, które wytrącały z równowagi naszą walutę. Odsetki płacone przez wszystkich uczestników strefy euro, niezależnie od ich sytuacji finansowej, były niewiele wyższe od tych, które płaciły Niemcy.

Fałszywe dane

Wszystko to raptem zmieniło się w pierwszych miesiącach obecnego roku. Najpierw okazało się, że grecki deficyt budżetowy jest w rzeczywistości o połowę większy, niż twierdził do tej pory rząd. Niby nic nowego – wszyscy pamiętali, że Grecja dostała się do strefy euro podając fałszywe dane na temat wysokości swojego deficytu. Ale teraz działo się to w samym środku światowego kryzysu, kiedy uważniej zaczęto patrzeć na to, kto może zostać następnym kandydatem do bankructwa.

Wybuchła panika, stopy procentowe podwoiły się, kraj stanął na skraju załamania finansowego, od którego uchroniła go tylko nadzwyczajna pomoc udzielona przez pozostałych członków strefy euro. Potem, kiedy już rozwiał się mit, że kraje strefy euro są uodpornione na kryzys, zadziałał efekt domina. Po Grecji przyszła kolej na Irlandię. Kraj znacznie zamożniejszy i z mniejszym długiem publicznym, ale za to zrujnowany przez gigantyczną pomoc, jakiej musiał w czasie kryzysu udzielić swoim bankom. Kiedy tylko okazało się, że deficyt budżetowy Irlandii sięgnie w tym roku astronomicznej kwoty 32 proc. PKB, stało się jasne, że Dublin musi stać w pierwszym rzędzie kandydatów do bankructwa.

Irlandię również uratowano, ale następna w kolejce stanęła już Portugalia. A dla wszystkich wydaje się oczywiste, że po Portugalii następną ofiarą będzie Hiszpania. Kraj, który wprawdzie nie ma silnie zadłużonego rządu, ale w którym podczas rozkwitu bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości doszło do niesłychanego wzrostu zadłużenia sektora prywatnego. Niezła sytuacja finansowa rządu jest tylko pozorna – wszyscy i tak zakładają, że Madryt będzie musiał kosztem dziesiątek miliardów euro ratować przed bankructwem swoje banki, więc wkrótce znajdzie się dokładnie tam, gdzie dziś jest Irlandia.

Kto będzie następny? Włochy są gigantycznie zadłużone (w relacji do PKB tak samo jak Grecja), ale są też dziś siódmą gospodarką świata. Gdyby doszło do załamania zaufania do Włoch, naprawdę nie wiadomo, czym by się to mogło skończyć.

Niekontrolowane bankructwo

Kłopoty poszczególnych krajów strefy euro przełożyły się na kłopoty całego bloku. Już problemy Grecji wystarczyły do tego, by wymusić poszukiwanie nadzwyczajnych rozwiązań. Grecja była sama sobie winna – twierdziły nie bez racji gazety i prości ludzie z ulic Berlina, Amsterdamu czy Paryża. Ale to nie oznaczało, że Grecję można było pozostawić własnemu losowi. Uczestnicy rynku finansowego dobrze pamiętali, że upadek jednego banku Lehman Brothers niemal doprowadził do paraliżu całego światowego systemu bankowego.

Ponieważ nikt nie miał ochoty testować efektów niekontrolowanego bankructwa Grecji, a w dalszej kolejności Irlandii, Portugalii i Hiszpanii (a więc krajów ochrzczonych uwłaczającym skrótem PIGS), szybko zgodzono się na stworzenie przez kraje strefy euro specjalnego funduszu ratunkowego, który pozwoliłby im zachować finansową płynność nawet w przypadku paniki na rynku. A dzięki temu dałby im czas na przeprowadzenie niezbędnych reform i programów oszczędnościowych, dzięki którym zredukowałyby swoje deficyty i długi publiczne.

W tym miejscu pojawiła się jednak poważna wątpliwość: czy to wszystko ma sens? Czy odpowiedzialni i oszczędni są siłą zmuszani do finansowania nieodpowiedzialnych? I czy nie podważa to celu wprowadzenia euro? Wprowadzono je po to, by zapewnić Unii stabilny i wiarygodny pieniądz, a dzięki temu szybszy rozwój gospodarczy. Bo zgodnie z teorią ekonomii, na długą metę najlepiej rozwijają się kraje, w których ludzie dużo oszczędzają i długoterminowo inwestują. A do tego potrzebne jest zaufanie do pieniądza.

Złoty standard

Najlepszym pieniądzem był pieniądz złoty. Przy złotym pieniądzu nie wiedziano, co to wysoka inflacja. Nie wahano się oszczędzać i pożyczać wiarygodnym dłużnikom. Potem było już tylko gorzej – najpierw złoto zastąpił w obiegu znacznie mniej wiarygodny papier, potem zniknęła jakakolwiek nadzieja na to, że ten papier może być kiedykolwiek wymienialny na złoto. W pierwszej połowie XX w. zniknął złoty standard, a wraz z nim stabilność. Pojawiła się wysoka inflacja i nieprzewidywalne zmiany kursów walutowych. Operacje pożyczania i oszczędzania stały się ryzykowne, bo nigdy nie było wiadomo, czy oferowane stopy procentowe pokryją ewentualne straty wywołane wzrostem cen. Zniknął również bat na rządy, jakim była konieczność zwracania w złocie pożyczek. Bo rządy zawsze mogły wykpić się od tego przykrego obowiązku drukując pusty pieniądz. Politycy zaczęli więc kupować krótkookresowe korzyści za cenę wzrostu długu, a w ślad za tym wzrostu inflacji. Inflacja pożerała nie tylko realną wartość oszczędności, ale przede wszystkim pożerała zaufanie. A bez niego nie ma trwałego rozwoju.

W końcu XX w. Europa wreszcie postanowiła, by z tym koszmarem skończyć. Emisją pieniądza zajął się niezależny Europejski Bank Centralny, wolny od wpływów krajowej polityki i pod żadnym pozorem niefinansujący dodrukiem pustego pieniądza zadłużenia poszczególnych państw. Takie warunki stawiały przede wszystkim Niemcy. Rezygnowały z własnej mocnej waluty – twardej marki, na której opierał się ich powojenny gospodarczy sukces. W zamian żądały, by euro było tak twarde jak przedtem marka, a właściwie wręcz tak twarde i wiarygodne jak złoto. A na dłuższą metę możliwość utrzymania wiarygodności wspólnej waluty zależała od tego, czy rządy krajów, które jej używają, nie będą się nadmiernie zadłużać.

 

Przez długi czas Niemcy opierały się pomysłowi wspólnej waluty. Nie były pewne, czy pozostałym krajom da się narzucić naprawdę skuteczne mechanizmy uniemożliwiające wzrost długu publicznego. A jednocześnie zdawały sobie sprawę, że w razie groźby załamania finansowego któregokolwiek z tych krajów będą zmuszone ratować wspólną walutę spłacając nie swoje długi. W końcu zgodziły się w 1991 r. na podpisanie traktatu z Maastricht, wprowadzającego euro, a jednocześnie ustalającego szereg kryteriów, które muszą spełniać kraje strefy euro. Na papierze wyglądało to nieźle – za przekroczenie 3-proc. relacji deficytu budżetowego do PKB na kraj teoretycznie można nałożyć gigantyczną karę finansową. W praktyce mechanizmy dyscyplinujące w ogóle nie działały, do czego zresztą walnie przyczyniły się same Niemcy. Bo gdy tylko doszło do głosowania w sprawie jakiegokolwiek napiętnowania przekroczenia deficytu przez samą Republikę Federalną, natychmiast cały proces zablokowały.

Od tej pory dla wszystkich stało się jasne, że nikt żadnej kary za nadmierny deficyt w strefie euro nie wymierzy. Skoro nie było groźby kary, nie było też strachu. Długi rosły, kryteria pozostawały na papierze. W końcu doszło do tego, że pierwsze kraje strefy euro stanęły na skraju niewypłacalności. A Niemcy, tak jak podejrzewali, musieli złożyć się na fundusz, który wybawi słabeuszy z kłopotów.

Kij i marchewka

Na ostatnim szczycie UE zawarto porozumienie, które ma uporządkować funkcjonowanie wspólnej waluty. Z jednej strony członkowie strefy euro porozumieli się, by utworzyć stały mechanizm ratowania krajów, które znalazłyby się w potrzebie. Z drugiej jednak strony, działając pod presją Niemiec, zgodzono się na to, by w ślad za marchewką (obietnicą pomocy) szedł również kij. A kijem tym ma się stać znacznie bardziej surowa polityka, umożliwiająca skuteczną kontrolę nad poziomem deficytu i długu państw strefy euro po to, by obecna sytuacja krajów PIGS nigdy się już nie powtórzyła.

Kij ten ma również zagrozić nieodpowiedzialnym prywatnym inwestorom. Berlin domagał się, by w przypadku, jeśli trzeba będzie jakiś kraj ratować, część kosztów tej operacji spadła i na tych, którzy temu krajowi pieniądze pożyczali. Jeśli prywatny bank widział, że Grecja zmierzała w stronę finansowej katastrofy, powinien był albo nie pożyczać, albo zażądać wyższych odsetek. Jeśli tego nie robił, to znaczy, że bezczelnie zakładał, że Niemcy i tak będą musiały mu ten dług spłacić. Jednym z celów obecnego porozumienia jest więc to, aby inwestorzy również musieli się liczyć z ryzykiem strat, a w ślad za tym sami ograniczali dostęp do kredytu nieodpowiedzialnym krajom strefy euro.

Jeśli rzeczywiście uda się to wszystko osiągnąć, a jednocześnie rynek się uspokoi, sytuacja w strefie euro powinna się stopniowo normować, a groźba przyszłych kryzysów – radykalnie spaść.

Jest jednak i inny scenariusz, znacznie czarniejszy. Gdyby porozumienie pozostało na papierze i nie udało się stworzyć wiarygodnych mechanizmów wzmocnienia podstaw funkcjonowania euro (tak jak nie udało się ich stworzyć przez ostatnią dekadę), kryzys będzie się pogłębiał. Po krajach PIGS (dla których zabezpieczono wystarczające fundusze ratunkowe) zaczęłyby się kłopoty kolejnych państw, zapewne w pierwszej kolejności Włoch. Na ich ratowanie funduszy już by nie starczyło. Aby więc nie dopuścić do katastrofy, Europejski Bank Centralny nie miałby wówczas innego wyjścia, jak tylko wydrukować pusty pieniądz, by pokryć ich zobowiązania – a tak naprawdę po to, by pomóc im pozbyć się problemu dzięki wybuchowi inflacji. W niedużej skali postępuje tak zresztą już dziś, skupując mało wiarygodne obligacje krajów PIGS. Poza tym, robiąc tak naśladowałby tylko działania Fed. Ale w przypadku euro byłoby to coś więcej. Byłby to koniec silnego euro.

Niepewny eksperyment

I co dalej? Jak daleko sięga cierpliwość Niemiec? Gdyby nie udało się wypracować skutecznych mechanizmów dyscyplinujących finanse państw albo gdyby okazało się, że ratowanie słabszych musi odbyć się kosztem siły euro, dla Niemiec byłoby to prawdopodobnie za dużo. Zapewne najpierw zaproponowałyby dobrowolne wystąpienie ze strefy euro krajom, które nie przestrzegają zasad ostrożności i odpowiedzialności.

Tyle że rządzący w Atenach, Rzymie czy Madrycie musieliby najpierw zwariować, aby się na to zgodzić, bo w przypadku wyjścia ze strefy euro ich kraje w ciągu tygodnia musiałyby zapewne ogłosić bankructwo. A skoro oni się nie zgodzą – pozostawałoby jedno wyjście. Wystąpienie ze strefy euro Niemiec i powrót do własnej, twardej waluty, być może dzielonej z tymi krajami Unii, które w pełni podzielałyby niemiecki pogląd na temat finansowych fundamentów pieniądza.

Często mówi się, że euro może paść ofiarą kryzysu. To jednak nieporozumienie: euro padło ofiarą własnych błędów, a kryzys tylko je odsłonił. Jeśli uda się je naprawić, wspólna europejska waluta przetrwa. Jeśli nie – eksperyment zapewne zakończy się niepowodzeniem. Polska, stojąc z boku, może się dziś tylko uważnie przyglądać temu, co się dzieje. I podjąć decyzję o naszym stosunku do euro dopiero wtedy, kiedy sprawy się zaczną wyjaśniać.

Polityka 52.2010 (2788) z dnia 25.12.2010; _PUSTY_; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Tykające euro"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną