Najbardziej odczujemy wzrost stawek VAT, z dotychczasowych 22 do 23 proc. To bowiem może oznaczać wzrost cen usług. Oraz w zasadzie wszystkich artykułów przemysłowych – od rachunków za rozmowy telefoniczne, po ceny telewizorów, pralek, butów czy biletów do kina. Nie powinna zdrożeć żywność (na tę przetworzoną, jak wędliny czy pieczywo, stawki nawet się o jeden punkt proc. obniżą), ale zdrożeją książki. Jeśli więc ktoś w starym roku nie zrobił zakupów na zapas, w nowym za te same pieniądze kupi mniej.
Zwłaszcza, że z kolejnego skubnięcia ministra Rostowskiego większość z nas nie zdaje sobie nawet sprawy. Ale fiskus spodziewa się trochę zarobić. Chodzi o zamrożenie progów PIT. Inflacja zjada wprawdzie realną wartość naszych zarobków, ale najlepiej zarabiający szybciej zapłacą 32 proc. podatku. Próg, od którego zaczyna się wyższa stawka, waloryzowany nie będzie. Tak, jak nie będą rosły płace urzędników i innych grup, zatrudnionych w sferze budżetowej. Ponieważ gospodarka ma wzrosnąć o 3,5 proc., powinny też wzrosnąć przeciętne płace. Tyle, że jednym - na przykład informatykom czy adwokatom - mogą wzrosnąć bardziej, a innym wcale. Tych drugich może być o wiele więcej.
Zawieszony przez prof. Balcerowicza w śródmieściu Warszawy licznik długu publicznego będzie stukał jeszcze szybciej. Dług państwa, już teraz przekraczający 740 mld zł, powiększy się o kolejne 40 mld zł. Strach przed przekroczeniem dopuszczalnej granicy zadłużenia państwa będzie więc jeszcze większy. To bowiem, że Bruksela obiecała łaskawszym okiem patrzeć na nasz dług (z powodu reformy emerytalnej) nie zmienia jednak faktu, że on ciągle rośnie. I coraz bardziej staje się zmartwieniem ludzi młodszych, ponieważ starszych państwo chroni. Zwłaszcza w roku wyborczym – głosów ponad 9 mln emerytów politycy nie lekceważą. Emerytom ma więc się nieco poprawić – świadczenia wzrosną o 2,7 proc. Ponieważ jednak ceny podskoczą o 2,3 proc., poprawa będzie mało odczuwalna.
W sumie jest to budżet strachu przed nadchodzącymi wyborami. Żadnych reform, straszenia górników czy rolników. To balansowanie na coraz cieńszej linie może się udać, ale też nie musi. To zależy, jak ze swoimi kłopotami poradzi sobie Euroland. Bo problemy strefy euro są także naszymi problemami. Gdyby się pogłębiły, odbiłoby się to także na wartości złotówki. Przy poważniejszym osłabieniu naszej waluty oczekiwanie ministra finansów, że uda mu się w 2011 r. nie przekroczyć dopuszczalnej granicy zadłużenia, wzięłoby w łeb.
Ale o tym przed nadchodzącymi Świętami lepiej nie myśleć. Zwłaszcza, że gospodarka może się też rozwijać według bardziej optymistycznego scenariusza. Wtedy PKB rósłby bardziej, niż przewiduje ustawa budżetowa. I automatycznie wpływy z podatków byłyby wyższe.
Gdyby chcieć skwitować nowouchwalony budżet jednym zdaniem, trzeba powiedzieć, że rząd bardziej liczy na szczęście, niż próbuje mu pomóc.