Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Wolny rynek? Wolne żarty!

O wyższości konkurencji

Polski publiczny właściciel nie ma pieniędzy ani pomysłu, co zrobić z koleją. Polski publiczny właściciel nie ma pieniędzy ani pomysłu, co zrobić z koleją. Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta
Rośnie grono krytyków gospodarki wolnorynkowej. Koronnym dowodem, że konkurencja prywatnych firm zawodzi, jest zapaść na kolei i w energetyce. Czy oba te wielkie sektory powinny wrócić pod kontrolę państwa?
Nie jesteśmy w stanie wykorzystywać pieniędzy z UE na remont zdewastowanych torów, nie mówiąc już o własnych inwestycjach.Janusz Kapusta/Corbis Nie jesteśmy w stanie wykorzystywać pieniędzy z UE na remont zdewastowanych torów, nie mówiąc już o własnych inwestycjach.
Polska ma dziś jedne z najwyższych cen energii w Europie.Andrzej Stawiński/Reporter Polska ma dziś jedne z najwyższych cen energii w Europie.

Kolej to podobno najlepsza ilustracja zgubnych skutków konkurencyjnego rynku. „Jest jakaś niby-konkurencja, a na końcu jest bałagan” – wyjaśniał premier Donald Tusk perturbacje z rozkładem jazdy.

Bierzmy przykład z Francji, kraju o długiej tradycji wolnorynkowej – zachęcają krytycy polskiej kolei. Tam na torach działa praktycznie jedna, państwowa firma – SNCF. Każdy, kto jeździł we Francji koleją, wie, jaki oferuje komfort: eleganckie, szybkie i punktualne pociągi, piękne dworce. Dlaczego tak nie może być i u nas?

– Oczywiście, że może. Ale pod warunkiem, że polskie państwo zainwestuje w kolej równie dużo pieniędzy jak francuskie i będzie pokrywało na bieżąco deficyt swojego pasażerskiego przewoźnika, który w ciągu ostatniego roku urósł z 7,2 do 9,5 mld euro. Trudno mi to sobie jednak wyobrazić – wyjaśnia Henryk Klimkiewicz, przewodniczący Railways Bussines Forum, zrzeszającego prywatnych przewoźników kolejowych.

W Polsce PKP zbankrutowały w drugiej połowie lat 90., choć formalnie prawo nie dopuszcza możliwości plajty tej firmy. Powodem było załamanie się przewozów towarowych, zwłaszcza węgla, który w latach PRL stanowił podstawę istnienia kolei. Dlatego stworzono ustawę o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji przedsiębiorstwa państwowego PKP (weszła w życie w 2001 r.), zakładającą model wolnorynkowy. Cała infrastruktura torowa miała zostać oddzielona od przewozów i uzyskać status odrębnej państwowej firmy, utrzymującej i udostępniającej szlaki kolejowe wszystkim przewoźnikom oraz pobierającej za to wynagrodzenie.

Wydzielenie z PKP operatora infrastruktury (PLK), a następnie podział molocha na wiele spółek był elementem planu restrukturyzacji. Pomysł był rozsądny, ale nie rozwiązywał podstawowego problemu: skąd brać pieniądze na utrzymanie deficytowych przewozów pasażerskich? Przewozy towarowe, w których dość szybko pojawiła się poważna konkurencja między przewoźnikami, sprawiając, że wpływy PKP Cargo radykalnie spadły, nie zapewniały, jak kiedyś, pieniędzy na utrzymanie całej reszty. Dziś tzw. historyczny dług Grupy PKP (jeszcze z lat 90.) wynosi 5 mld zł.

Porządek na torach

Państwowy właściciel z rozpaczy postanowił wcisnąć najbardziej deficytową część kolei – Przewozy Regionalne (PR) – samorządom. Na Mazowszu pomysł się sprawdził. Mało: pokazał, że konkurencyjny rynek przewozów pasażerskich może tworzyć spójny system transportowy. Wydzielone z PR Koleje Mazowieckie (należą do województwa, ale mają być sprywatyzowane), WKD (województwo i gminy), SKM (Warszawa) obsługują stołeczną aglomerację, mają wspólny bilet i skoordynowany rozkład jazdy. Przeczy to tezie, że tylko jeden – państwowy − operator może zagwarantować porządek na torach.

Tyle że region stołeczny jest szczególny – najbogatszy. Reszta kraju (pomijając eksperyment w woj. kujawsko-pomorskim z niemiecką firmą Arriva) skazana jest na spółkę Przewozy Regionalne. Założenie, że jeśli państwo sobie nie radzi, to poradzą sobie samorządy, okazało się absurdalne, bo kondycja ekonomiczna samorządów jest dużo słabsza, a interesy rozbieżne. W efekcie PR, deficytowy moloch, zostały zdane same na siebie. Zaczęły więc rozpaczliwie szukać ratunku, konkurując z PKP Intercity. Gdy PKP zorientowały się, że z PR nic ich już nie wiąże, podjęły walkę, która z normalną konkurencją nie miała nic wspólnego. Zaczęła się wojna cenowa, wzajemne blokowanie, utrudnianie życia, podbieranie pasażerów. W efekcie − chaos. Czy to efekt konkurencji?

– PKP Intercity i Przewozy Regionalne to firmy, które zbankrutować nie mogą. Nie martwią się zadłużeniem, walczą jedynie o to, by zdobyć niezbędną ilość gotówki na pokrycie najpilniejszych wydatków – wyjaśnia Henryk Klimkiewicz.

Zdaniem Klimkiewicza, przyczyną kolejowych perturbacji jest dopuszczenie przez państwo, by na rynku przewozów pasażerskich działały dwie podobnej wielkości publiczne firmy. Nigdzie na świecie czegoś takiego nie ma. Zwykle jest jeden dofinansowywany przewoźnik publiczny (jak we Francji) albo też, jak w Wielkiej Brytanii, państwo organizuje przetargi na obsługę konkretnych linii i jeśli linia jest deficytowa, przewoźnik dostaje wyrównanie. Konkurencja toczy się na poziomie przetargu, a nie walki o tory.

Polski publiczny właściciel nie ma pieniędzy ani pomysłu, co zrobić z koleją. Propozycja, jaka się ostatnio pojawiła, żeby z powrotem wszystko wrzucić do jednego wielkiego worka PKP, przekształconego w instytucję państwową, pachnie absurdem. Tak więc to nie konkurencja, ale państwo – brak wizji transportu, brak sprawnego nadzorcy rynku, marna jakość zarządzania, działanie pod dyktando związkowców i polityków – jest największym problemem. Nie jesteśmy nawet w stanie wykorzystywać pieniędzy z UE na remont zdewastowanych torów, nie mówiąc już o własnych inwestycjach. A to są właśnie zadania państwa, w których nie wyręczy go żadna konkurencja.

Droga na skróty

Inną dziedziną, w której konkurencja ponoć u nas zawiodła, jest energetyka. Podzielono ją na części – tu elektrownie, tam linie przesyłowe, gdzie indziej dystrybucja. System tworzący jedną skomplikowaną całość został pokawałkowany i częściowo sprzedany w ramach prywatyzacji. Ale co to za prywatyzacja, jeśli inwestorami okazały się wielkie, państwowe koncerny, takie jak szwedzki Vattenfall, francuski EDF czy czeski ČEZ?

Miało być dobrze – niższe ceny energii, nowe inwestycje. Jest drożejący prąd, sypiące się linie przesyłowe, dożywające dni elektrownie i widmo blackoutu. Dzielenie energetyki i jej prywatyzacja to był błąd – twierdzą rynkowi sceptycy, wśród których dominują pracownicy energetyki i związkowcy. Gdybyśmy w latach 90. połączyli wszystkie firmy energetyczne i kopalnie, mielibyśmy jednego narodowego czempiona gwarantującego nam bezpieczeństwo energetyczne i liczącego się w całym regionie – ubolewają. A przecież cała gospodarka PRL była tak zbudowana. Efekty znamy.

W latach 90., kiedy zniknął niewydajny ciężki przemysł, główny pożeracz prądu, problem wyglądał na rozwiązany. Zdawano sobie jednak sprawę, że polska energetyka jest przestarzała, wymaga potężnych inwestycji i nowoczesnego zarządzania. Przerastało to możliwości państwowego właściciela. Stąd zapadła decyzja o prywatyzacji, która zapewniłaby dopływ kapitału, technologii i know-how. Sprzedanie wszystkiego razem nie wchodziło w rachubę. Postanowiono energetykę podzielić na spółki i poszukać dla nich inwestorów. I to się częściowo udało. Sieci przesyłowe zostały wydzielone i jako monopol mają pozostać w rękach państwa.

Od początku trwał spór, czy z pozostałych państwowych spółek tworzyć pionowo zintegrowane konglomeraty, łączące produkcję energii i jej dystrybucję. Energetycy byli tego gorącymi zwolennikami, wolnorynkowe lobby (Urząd Regulacji Energetyki) ostrzegało, że będzie to prowadzić do lokalnych monopoli, bo każdy będzie sprzedawał swoim klientom energię z własnych elektrowni po cenie, jaką uzna za stosowną.

Rząd PiS podjął decyzję o pionowej konsolidacji i stworzeniu grup energetycznych, w tym największej – PGE. Jako jedyna produkuje więcej energii, niż potrzebują jej odbiorcy, i może sprzedawać innym. Dzięki temu sama ustala poziom cen. Dlatego prezes UOKiK nie zezwoliła na przejęcie mniejszego konkurenta – gdańskiej Energi – bo jej zdaniem pogłębiłoby to uzależnienie rynku od głównego gracza. Protestuje minister skarbu twierdząc, że chodzi o sprawę ważniejszą – stworzenie czempiona zdolnego do podjęcia wielkich wyzwań inwestycyjnych. Jednocześnie wyciąga jednak rękę do PGE po 10,5 mld zł (7,5 mld zł za Energę i ponad 3 mld zł, które już zapłaciła za udziały Skarbu Państwa w spółkach z Grupy PGE). To pokazuje dylemat państwa, które musi wybierać: czy rozwiązywać strategiczne problemy gospodarki, czy doraźnie łatać budżet ze szkodą dla celów strategicznych.

Tymczasem stan zużycia majątku trwałego w energetyce wynosi ok. 70 proc. Inwestycji jest jak na lekarstwo, więcej się o nich mówi, niż realizuje. Dlatego taka kusząca jest droga na skróty poprzez tworzenie monopolistycznych struktur, bo tylko w oderwaniu od rynku można tworzyć wrażenie, że kreuje się czempionów. Przy okazji można zdobyć punkty u wyborców, bo 65 proc. Polaków uważa, że energetyka powinna pozostać w rękach państwa. Tyle że nawet po połączeniu wszystkich państwowych aktywów energetycznych nie powstanie firma zdolna udźwignąć konieczne wydatki. Potrzeby inwestycyjne do 2030 r. ocenia się na ok. 100 mld euro.

Polska ma dziś jedne z najwyższych cen energii w Europie. Jak policzył Eurostat, uwzględniając naszą siłę nabywczą, drożej płacą tylko Węgrzy. Polskie państwowe czempiony, wychowane na rynku o bardzo ograniczonej konkurencji, produkujące coraz droższą energię z węgla, czeka więc ciężka próba. W tej sytuacji nazywanie dużych państwowych firm czempionami brzmi jakoś ironicznie.

Polityka 12.2011 (2799) z dnia 18.03.2011; Rynek; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Wolny rynek? Wolne żarty!"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną